Kiedyś słodycze były rarytasem. Dziś stały się raczej "słodką trucizną"
Ponad 30 czy 40 lat temu słodycze (pomijając oczywiście te robione w domu) były niezwykle rzadkim rarytasem. Pojawiały się w domach właściwie wyłącznie w największe święta. Dziś zalewają dosłownie sklepowe półki. Czy nadal są idealnym pomysłem na prezent i pozostają unikatowym wspomnieniem?
Pierwsze słodycze, jakie pamiętam (lata 80. ubiegłego wieku) to kolorowa puszka z czekoladowymi, karmelowymi i truflowymi cukierkami, przysłana przez rodzinę z Francji. Wówczas z zupełnie innego świata. Niedługo później pojawiły się Kalendarze Adwentowe z czekoladkami. Był to okres poprzedzający Boże Narodzenie i robiłyśmy z siostrą wszystko, żeby cukierków wystarczyło nie tylko do świąt, ale nawet do Nowego Roku. Kolejne podobne wspomnienie to przełom lat 80. i 90., kiedy tata przywiózł z Austrii czekoladę Milkę, zwykłą, mleczną w pięknym opakowaniu, które widziałam pierwszy raz w życiu. Jej smak i konsystencja były nieporównywalne z polskimi czekoladami tamtego czasu, które raz na rok dostawaliśmy od babci. Myślę, że wiele osób ma z tamtego (a także wcześniejszego) okresu naszej historii podobne wspomnienia. Czasami jakieś słodkie cudo pojawiało się na stole w związku ze świąteczną paczką w pracy, po delegacji czy od rodziny z zagranicy, bo polskie sklepy świeciły pustkami, a sprzedawane w nich słodycze były bardzo skromne. Ci, którzy mieli szczęście nie znać „smaku” nałogu często wymieniali kartki na papierosy czy alkohol za te na słodycze. Możliwości nie było zbyt wiele. Podobnie było z „egzotycznymi” owocami, które dzisiaj można kupić przez cały rok dosłownie codziennie w każdym sklepie. Pomarańcze, mandarynki to był wtedy smak i zapach Bożego Narodzenia. Może dziś trudno to sobie komukolwiek wyobrazić, ale wtedy niemal każde dziecko cieszyło się z pomarańczy i czekolady otrzymanych w prezencie (jeśli w ogóle miało szczęście je dostać).
Przez ostatnie kilkadziesiąt lat wiele się zmieniło. Właściwie to trzeba powiedzieć, że zmieniło się wszystko. Mamy wolny rynek, który tak zachwycił się sobą, że producenci zaczęli prześcigać się w sposobach oszczędzania na produktach i robienia coraz większych oszczędności oraz generowania coraz większych zysków. Z prostego składu cukierków, czekolad, pralinek i ciastek nie zostało dziś prawie nic. Lista składników wydłużyła się prawie dwukrotnie, a obok oczywistego kakao, masła kakaowego, cukru, mąki, mleka czy żelatyny pojawiły się także tłuszcze utwardzane (palmowy i inne), lecytyny sojowe, mączki chleba świętojańskiego, skrobia kukurydziana i ziemniaczana, barwniki (niektóre bardzo niebezpieczne dla zdrowia), konserwanty (wydłużyły datę ważności z kilku tygodni na kilka miesięcy lub lat), aromaty, wzmacniacze smaku i zapachu, spulchniacze, jaja i mleka w proszku, syropy ryżowe, glukozowe i fruktozowe. Nie chodzi mi w tym momencie o to, żeby szczegółowo wyjaśniać, jak każdy z tych składników wpływa na zdrowie człowieka, szczególnie małego, a także jakie badania wskazują czy rzeczywiście jest szkodliwy, czy nie. Chodzi o to, żeby logicznie pomyśleć, czy rzeczywiście ciastka, batoniki i bombonierki muszą składać się z 30 składników zamiast z trzech. Ten, kto samodzielnie choć raz przygotowywał ciastka czy cukierki w domu wie, że trzy, cztery składniki zupełnie wystarczą, żeby wyrób był pyszny i zachwycił wszystkich.
Ostatnie kilkadziesiąt lat to także wielkie zmiany w rolnictwie, produkcji żywności dla niemowląt i rewolucja w pracy zawodowej. Wolny rynek otworzył drzwi do świata niezliczonych nawozów, odżywek i innych substancji optymalizujących zbiory. Dał też możliwości całorocznej uprawy niektórych produktów, i kupowania innych, sprowadzanych z dalekich krajów (są one mocno konserwowane na drogę różnymi chemicznymi substancjami). Na rynku pojawiło się też dużo produktów dla niemowląt, które wyręczają zajęte matki w przygotowaniu „zbilansowanego i zdrowego” posiłku dla maluszka. Nie do końca jednak jest tak, jak mówią o tym reklamy. W tym momencie chcę podkreślić, że nie chodzi mi o to, żeby teraz wieścić apokalipsę, że z powodu nagromadzenia w ludzkich organizmach różnego rodzaju substancji chemicznych, niedługo wszystkim grozi wymarcie. Są organizmy, które lepiej sobie z tym radzą, a są takie, które niestety nie radzą sobie wcale.
Dodatkowo większość społeczeństwa przesiadła się z komunikacji miejskiej czy roweru do samochodów, a przy tym zwiększył się znacznie odsetek osób pracujących na stanowiskach biurowych, w pozycji siedzącej. W rolnictwie, budowlance czy innych dziedzinach w wielu zadaniach wyręczają człwieka maszyny. Teoretycznie to dobrze, ale naukowcy zgadzają się co do tego, że regularny ruch i wysiłek fizyczny jest podstawowym warunkiem zdrowego życia. Dotyczy to szczególnie dzieci, które współcześnie dużo więcej czasu spędzają na siedząco z komórką, tabletem czy przed komputerem, niż na podwórku czy boisku. Kiedy zestawi się te wszystkie uwarunkowania jasne staje się, dlaczego kolejne pokolenia są coraz mniej odporne fizycznie (epidemia chorób cywilizacyjnych, zakaźnych i alergii, problemy z zajściem w ciążę i utrzymaniem jej) i psychicznie (zaburzenia psychiczne, depresje, nerwice).
Z jednej strony znajduje się zatem przemysł cukierniczy, którego wyroby są coraz gorszej jakości (to znaczy smakują znakomicie, ale w porównaniu z tymi sprzed kilkudzisięciu lat, mają dużo więcej szkodliwych lub po prostu niepotrzebnych składników). Także przemysł ogólnospożywczy dla poprawy smaku dodaje cukier do dużo większej grupy produktów i w dużo większej ilości niż kilkadziesiąt lat temu (cukier znajdziemy nawet w kostce rosołowej, chipsach, wodzie smakowej, wędlinach czy serach). Z drugiej strony znajdują się ludzkie organizmy, szczególnie dziecięce, które z pokolenia na pokolenie są coraz słabsze i coraz bardziej podatne na anomalia. Połączenie tych dwóch zjawisk z pewnością wyjaśnia plagę otyłości i cukrzycy typu 2 wśród dzieci. Nie można się tym tak po prostu nie przejmować, zakładając, że moje dziecko to nie spotka.
W mediach społecznościowych obserwuję wiele profili, stron związanych ze zdrowym odżywianiem i stylem życia. Na większości z nich co jakiś czas wybucha wielka dyskusja między zdecydowanymi przeciwnikami i gorącymi zwolennikami cukru oraz słodyczy, w kontekście dzieci. Przeciwnicy łakoci odwołując się do badań i wyraźnych już dziś tendencji społecznych, wykazują szkodliwość nadmiernego spożycia cukru lub włączania go do diety w ogóle. Zwolennicy słodkich przekąsek i napojów nazywają ich bezwzględnymi terrorystami i odwołując się do własnego doświadczenia przekonują, że słodycze (szczególnie w umiarkowanych ilościach - które jeszcze 20 lat temu oznaczały raz na tydzień, a obecnie często oznaczają raz/dwa razy na dzień) nie szkodzą dzieciom, a są świetnym uspokajaczem (niestety wprost przeciwnie - cukier pobudza, a kiedy zastrzyk energii się wyczerpie - powoduje frustrację i silną ochotę na więcej), nagrodą za dobre zachowanie (to szkodliwy wychowawczo mechanizm utrwalający przekonanie, że dobre zachowanie nie jest czymś oczywistym i zawsze należy się za nie nagroda) i wspaniałym prezentem dla pociechy (dziś dostęp do słodyczy jest tak powszechny, że nie są one już prezentem wartym zapamiętania). Osoby używające takich argumentów uważają, że rodzic, który daje swojemu dziecku wodę zamiast dosładzanego soku wieloowocowego albo owoc zamiast batonika krzywdzi swoje potomstwo i odmawia mu przyjemności. Jeśli dodatkowo upomina malucha, żeby między posiłkami lub podczas zakupów nie sięgał po przekąskę, jest z całą pewnością złym rodzicem. Doszliśmy do jakiegoś absurdu, w którym niemała część społeczeństwa potępia (jakiekolwiek) wychowanie dziecka (zakazy, nakazy, sugestie, własny styl żywienia), szczególnie wychowanie do zdrowego stylu życia, który w przyszłości zaprocentuje.
Może niektórym Czytelnikom wydawać się to niezbyt poważnym problemem, jednak boleśnie doświadczają kontrowersji związanych z tymi zagadnieniami rodzice, którzy nie chcą wprowadzać do diety dziecka cukru i słodyczy, a dziadkowie i ciocie uparcie (jawnie lub za plecami rodziców) częstują malucha czekoladkami, batonikami i ciasteczkami, bo „biedne dziecko takie zaszczute przez okrutnych rodziców i pozbawione życiowych przyjemności”. Nie rozstrzygając nawet sporu o szkodliwość cukru, rodzice mają prawo wychowywać dzieci według własnych przekonań, o ile oczywiście nie stosoują wobec nich przemocy fizycznej czy psychicznej.
Oczywiście nie każde dziecko słodycze doprowadzą do otyłości i cukrzycy typu 2. Każdy organizm jest inny, ma inną specyfikę, inny metabolizm, inne obciążenia genetyczne i mniej lub więcej się rusza. Nieprawdą jest jednak, że kilkulatek z nadwagą czy otyłością sam z siebie z tego wyrośnie, a póki co jest taką „rozkoszną kluseczką”. Warto pamiętać o tym, o czym wspomniałam wyżej.
Słodycze mimo wszystko to nie jest najlepszy prezent, jaki można dziecku podarować. Są one dziś tak powszechne i codzienne, że większość dzieci przestała uważać je za prezent, a często uznają je za stały element wizyty dziadków, cioć czy przyjaciół rodziców. Mimo, że producenci prześcigają się także w wymyślaniu coraz to bardziej innowacyjnych zabawek, ich nadmiar powoduje, że maluch cieszy się i zajmuje daną rzeczą przez kilka dni, a później rzuca w kąt i zapomina nawet, od kogo ją dostał. Co zatem warto dać dzieciom? Z pewnością coś, co zainspiruje ich do wciągnięcia się w jakąś pasję (sportową, artystyczną, muzyczną czy techniczną), a przede wszystkim warto podarować wspomnienia ze wspólnie spędzonego czasu (bilety do Bajkolandu, zoo, kina, odpowiedniego rodzaju muzeum, na lodowisko, koncert itp.). To oczywiście wymaga większego wysiłku, niż dorzucenie do koszyka w markecie zestawu Kinder lub bobonierki, ale przecież wszystko, co wartościowe, wymaga wysiłku. Warto osłodzić dzieciom życie miłością, a nie cukrem.
opr. mg/mg