Uważam, że na świecie nie ma drugiej społeczności, która ma takie zrozumienie dla grzesznika jak Kościół
Zgodnie z zapowiedziami Starego Testamentu Mesjasz miał pochodzić z rodu Dawida. Tymczasem Jezus tak naprawdę należał do pokolenia Lewiego. Jego Matka, Maryja, była krewną Elżbiety, o której Pismo Święte mówi, że była z rodu Aarona (por. Łk 1,5). Ta przynależność do rodu kapłańskiego oznacza, że i ona, i Maryja należały do pokolenia Lewiego. Ojca biologicznego – w sensie ludzkim – Jezus nie miał. Na jakiej podstawie uznaje się więc Jego przynależność do rodu Dawida?
W Nowym Testamencie znajdziemy dwa rodowody Jezusa – w Ewangelii Mateusza i Łukasza. Obydwa pokazują go jako potomka Dawida. Dlaczego? Bo Józef uznał Jezusa za swojego syna. Taki jest sens fragmentu Ewangelii Mateusza, który nazywany jest zwiastowaniem Józefowi (por. Mt 1,19-25). Anioł przychodzi do Józefa i mówi mu: „Porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus” (Mt 1,21). To jest moment, w którym Józef staje się pełnoprawnym ojcem Jezusa. W Ewangelii Łukasza też znajdujemy fragment, który potwierdza tę myśl. Gdy dwunastoletni Jezus zgubił się w czasie pielgrzymki do Jerozolimy, Maryja powiedziała do Niego z wyrzutem: „ojciec Twój i ja z bólem serca szukaliśmy Ciebie” (Łk 2,48). Mówi wyraźnie: „ojciec Twój”. Jezus jest więc potomkiem Dawida za sprawą swego ziemskiego ojca – Józefa, który należał do rodu Dawidowego. Taki jest przekaz Nowego Testamentu i podkreślają to obaj ewangeliści. Nie bez powodu Mateusz napisał, że anioł, który ukazał się Józefowi, nazwał go najpierw „synem Dawida” (Mt 1,20), a dopiero potem polecił mu usynowić Jezusa.
W jaki sposób Bóg okazywał swoje miłosierdzie w Starym Testamencie?
Twierdzenie, że Bóg w Starym Testamencie jest sprawiedliwy, zaś w Nowym – miłosierny, jest tabloidowym uproszczeniem. Bóg okazuje swoje miłosierdzie w Starym Testamencie niemal na każdym kroku – począwszy od pierwszego poważnego grzechu, jakim było zabójstwo Abla. Pan Bóg dał wówczas Kainowi znamię, które miało go bronić przed każdym, kto chciałby go skrzywdzić. Bóg stał się dla Kaina go'el (hebr. wybawca); w Starym Testamencie nazywano tak osobę, która broniła i gotowa była pomścić swego krewnego, jeśli ktoś wyrządził mu krzywdę. Ciekawe, że Bóg nic nie mówi o tym, że pomści Abla, zapowiada natomiast, że weźmie odwet na każdym, kto podniesie rękę na Kaina (por. Rdz 4,15).
Najpiękniejszą opowieścią Starego Testamentu o miłosierdziu Boga jest podanie o proroku Jonaszu. Dlaczego nie chciał on iść do Niniwy? Bo była to stolica potężnego sąsiada, a zarazem śmiertelnego wroga Izraela – Asyrii. Gdy powstawała Księga Jonasza, po tym imperium nie było już śladu, pozostała jednak pamięć o jego potędze i zbrodniach dokonanych na Izraelitach. Księga Jonasza pokazuje, że Żyd może iść do stolicy znienawidzonego i wrogiego państwa, by uratować ją od zagłady. Jonasz nie chciał iść do Niniwy, bo wiedział, że jeśli tam pójdzie, otworzy usta i zawoła: „Nawróćcie się”, to Bóg sprawi, że oni się nawrócą. Nie tego chciał prorok dla swych wrogów. Dlatego nie był szczęśliwy ze swojej posługi, ale nic nie mógł z tym zrobić, bo Bóg jest miłosierny.
Jak się obecnie wybiera biskupa? Czym różni się ten wybór od wyboru papieża?
Biskupa mianuje papież. Wcześniej jednak zasięga opinii Kościoła, do którego go kieruje. Polega to na serii konsultacji, które w imieniu papieża przeprowadza nuncjusz danego kraju. Przykładowo, gdy nasz nuncjusz dowiaduje się, że w jakiejś polskiej diecezji potrzebny jest nowy biskup – diecezjalny lub pomocniczy – wysyła wówczas kilkadziesiąt ankiet do księży i osób świeckich w danej diecezji. Kilka razy odpowiadałem na takie ankiety, więc mniej więcej wiem, co zawierają. W pierwszym etapie są w nich pytania o stan diecezji, jej potrzeby, zadania do wykonania lub kontynuowania itp. Wtedy też pojawiają się również różne kandydatury ludzi, którzy odpowiadaliby na potrzeby tego lokalnego Kościoła. Prawo do zgłaszania kandydatów na biskupa diecezjalnego ma cała Rada Stała Episkopatu, zaś kandydatów na biskupa pomocniczego może wskazać biskup danej diecezji.
W drugim etapie pojawiają się już pytania o konkretnych ludzi, zwyczajowo jest trzech kandydatów. Tym razem duchowni i świeccy odpowiadają, na ile zaproponowana osoba, ich zdaniem, zrealizuje ważne dla diecezji zadania. Nuncjusz musi się z tym wszystkim zapoznać, zrobić jakieś podsumowanie i wysłać do Rzymu propozycję trzech kandydatów, zaznaczając, który z nich ma największe poparcie w diecezji, a który najmniejsze. To wszystko się odbywa w absolutnej tajemnicy, jest to tak zwany sekret papieski. Złośliwi mówią, że sekret „papieski” to taki, o którym wszyscy wiedzą oprócz papieża. Prawda jest jednak taka, że ostatnim człowiekiem, który dowiaduje się o nominacji na biskupa, jest sam zainteresowany. Zazwyczaj dzwoni do niego z tą informacją nuncjusz. Do mnie zadzwonił kardynał Dziwisz. Było kilka minut po godzinie 23, zadzwonił, przekazał mi, że papież mianował mnie biskupem, i zapytał, co ja na to.
Kandydat musi się wypowiedzieć, czy przyjmuje tę nominację. Jeśli nie chce przyjąć, to musi prosić papieża o dyspensę od sakry biskupiej. Nieprawdą jest to, co czasem pojawia się w gazetach, że sonduje się potencjalnych kandydatów na biskupa, zanim jeszcze zostanie wszczęta cała ta procedura. Czasem można przeczytać, że jakiemuś księdzu zamierzano zaproponować biskupstwo, ale on nie chciał, więc procedura mianowania nie została w ogóle uruchomiona. Prawda jest taka, że ksiądz, dopiero gdy usłyszy decyzję papieża, może się wypowiedzieć, że nie chce być biskupem, i wtedy może prosić o zwolnienie od sakry biskupiej.
W całej tej procedurze najważniejsze jest to, by uwzględniono głos diecezji, do której ten człowiek ma być posłany. Ankiety, o których wspomniałem, są współczesną wersją starego obyczaju, że to Kościół lokalny wybiera sobie biskupa. Przez pierwsze tysiąc lat – diecezje nie były wtedy zbyt duże – wszyscy wierni mieli wpływ na to, kto jest ich biskupem. Podstawą tego obyczaju jest przyrównanie związku biskupa z diecezją do oblubieńczej miłości Chrystusa do Kościoła. Biskup jest poślubiony swojej diecezji, a jeśli tak, to nie można wiernych zmusić do „zawarcia małżeństwa”. Pozostałością po tym myśleniu jest pierścień, który biskup nosi na palcu. Niektórzy myślą, że są w nim relikwie, ale to nieprawda. Pierścień jest znakiem zaślubin biskupa z Kościołem.
W pierwszych dziesięciu wiekach Kościoła nie zdarzało się, żeby biskup zmieniał diecezję, i to też wynikało z postrzegania jego posługi przez pryzmat więzi małżeńskiej. Małżeństwo jest nierozerwalne, więc biskup poślubiony jednej diecezji nie może jej opuścić i odejść do innej – tak jak mężczyzna nie może porzucić żony, by pójść do innej kobiety: młodszej, piękniejszej czy bardziej posażnej. Przepisy się zmieniły, ale gdzieś w duchowości urzędu biskupiego pozostał ten sposób myślenia o posłudze Kościołowi. I chwała Panu Bogu, że tak jest.
Przez pierwsze tysiąc lat papieża, czyli biskupa Rzymu, wybierał sobie cały Kościół rzymski – kler i ludność. Dopiero w XI wieku pojawił się przepis, że tego wyboru dokonują kardynałowie, i tak jest do dnia dzisiejszego.
Czy powinno się całować pierścień biskupa czy jego rękę?
Mój dobry kolega z boiska, biskup Józef Guzdek, ma taki zwyczaj, że gdy ktoś pyta go, czy może ucałować jego pierścień, to zdejmuje go i podaje: „Proszę, ucałuj”. W ten zabawny sposób zwraca uwagę na sens tego gestu. Przyznam, że ja sam dość długo myślałem, iż należy całować pierścień. Dopiero od Jana Pawła II dowiedziałem się, że chodzi jednak o ucałowanie ręki. Papież tłumaczył, że jest to gest wyrażający synowskie oddanie biskupowi, który jest ojcem dla wiernych ze swojej diecezji. Jest to próba wiary dla obydwu stron.
Na czym polega nieomylność papieża?
To jest bardzo piękny dogmat: jeżeli papież angażuje cały swój autorytet, by rozstrzygnąć ostatecznie jakąś kwestię z dziedziny wiary lub moralności, to naucza wówczas w sposób nieomylny. Ten tryb orzekania o sprawach jest jednak używany przez papieży niezmiernie rzadko. Najczęściej papieże posługują się tak zwanym nauczaniem zwyczajnym, któremu katolik powinien okazać szacunek i posłuszeństwo. Nikt nie mówi jednak, że to nauczanie ma walor nieomylności.
Nauczanie nieomylne jest wtedy, gdy papież właśnie w ten sposób chce określić to, co głosi.
W czasie całego pontyfikatu Jana Pawła II znalazłem tylko trzy takie jego wypowiedzi. Towarzyszyła temu fraza: „Jako następca apostołów, Piotra i Pawła, określam...”. Papież używa tego rodzaju stwierdzenia najczęściej wtedy, gdy w Kościele toczy się potężna dyskusja na jakiś temat. Aby ją zamknąć, Ojciec Święty konsultuje się z teologami i – jeśli chce – używa swego autorytetu, by ogłosić, jakie jest stanowisko Kościoła w danej sprawie. I to nauczanie jest nieomylne. Rzecz musi dotyczyć wiary lub moralności, nie może dotyczyć geografii, polityki, geologii lub innych – ważnych skądinąd – dziedzin życia.
Czy wizerunek Jezusa nie jest trochę zniekształcony? Obrazy przedstawiają Go jako nieco zniewieściałego mężczyznę w białej szacie... Co Ksiądz Biskup o tym sądzi?
Każdy ma swoje upodobania co do obrazów i wizerunków Jezusa – jedne do niego trafiają, inne drażnią. Mnie na przykład nie odpowiadają „hollywoodzkie” przedstawienia Pana Jezusa, dziwacznie uśmiechającego się i nieco zniewieściałego. Ale to jest kwestia pewnej wrażliwości, odczuć estetycznych. Sztuka w Kościele zawsze była ważna. Miała dwa wymiary: pierwszy – dydaktyczny, czyli niosła ze sobą jakąś treść, która była nawet ważniejsza niż forma; drugi – stanowiła element kultu. Niektóre obrazy bowiem czcimy albo nazywamy świętymi, odróżniając jednak cześć im oddawaną od tej, jaką oddajemy Bogu czy Najświętszemu Sakramentowi.
W jaki sposób powinno się traktować relikwie? Wiele osób podchodzi do nich magicznie...
Zasadnicza różnica między religią przeżywaną na sposób magiczny a przeżywaną jako wiara polega na tym, że w magii używamy tego, co święte, do naszych celów. Próbujemy zmusić sacrum, by dostosowało się do naszych pragnień. Na przykład chcę być zdrowy i dlatego wypowiadam dwa razy jakieś zaklęcie, cztery razy spluwam za siebie i oczekuję, że moje pragnienie się zrealizuje. Ja zrobiłem swoje, teraz Bóg musi zrobić swoje. Bóg nie ma wyjścia, jest zobowiązany zrobić to, czego pragnę. Zmuszają Go do tego czynności, które wykonałem. Jeśli w ten sposób podchodzę do praktyk religijnych – czyli wypowiadam określoną modlitwę albo wykonuję jakąś czynność liturgiczną i oczekuję, że dzięki nim Bóg spełni moją prośbę – to tak naprawdę próbuję podporządkować sobie to, co należy do domeny Boga. To jest postawa magiczna.
Postawa religijna jest dokładnie odwrotna, to znaczy zastanawiam się, czego Bóg chce, staram się odkryć Jego wolę wobec siebie i chcę się jej podporządkować. Wtedy rodzi się we mnie postawa, którą nazywamy wiarą, czyli zawierzeniem Bogu. Staram się zaufać temu, czego On dla mnie pragnie, a nie dyktować Mu tego, co jest mi potrzebne.
Postawa religijna różni się od magicznej bezinteresownością w relacjach z Panem Bogiem. Na początku Księgi Hioba jest taka niesamowita scena, w której aniołowie przychodzą przed tron Boga. Przychodzi też szatan i Bóg pyta go: – A gdzieżeś chodził?
– No, chodziłem sobie po ziemi, tu i tam... – odpowiada Mu szatan.
– A widziałeś mojego sługę Hioba? Nie ma na całej ziemi drugiego tak sprawiedliwego, pobożnego i prawego jak on – pyta Bóg.
A szatan na to: – A czyż za darmo to robi? Za darmo? Dałeś mu: żonę, dzieci, majątek…
Pan Bóg mówi więc: – No to zabierz mu to wszystko.
To jest dość niebezpieczny moment w tym tekście, bo ktoś może powiedzieć, że Pan Bóg słucha szatana. Tymczasem Bóg godzi się na to, żeby Hiob przeszedł przez tę próbę, bo chce przekonać szatana, że jest na ziemi człowiek, który kocha Go bezinteresownie. Bóg cały czas ma nadzieję, że Hiob nie straci o Nim dobrego zdania, nie odsunie się od Niego. Gdyby Hiob podchodził do swojej wiary magicznie – czyli był wierny Bogu ze względu na powodzenie i dobrobyt w życiu – pewnie próbowałby różnych praktyk i ofiar, by zmusić Boga do uratowania dobytku i rodziny. On jest jednak człowiekiem wiary i dlatego może powiedzieć: „Bóg dał, Bóg wziął”.
Skąd się wywodzi praktyka postu i jakie jest jej znaczenie?
Praktyka postu jest starsza niż Kościół. Spotykamy ją już w Starym Testamencie. Armia izraelska pościła przed każdą bitwą. Miało to wymiar praktyczny – gdy objedzony żołnierz został zraniony w brzuch, jego szanse na przeżycie były nikłe. Nie mniej istotny był jednak duchowy wymiar tego postu – Izraelici pokazywali w ten sposób, że są słabi i potrzebują Bożej mocy, by pokonać przeciwnika. To On tak naprawdę ma zwyciężać. Przez post człowiek doświadcza swojej słabości i otwiera się na działanie mocy Boga. Naszym problemem często jest to, że czujemy się zbyt silni i samowystarczalni. Wydaje nam się, że nie potrzebujemy Boga.
W poście ważna jest więc świadomość potrzeby. Bo jak jestem głodny, to zadaję sobie pytanie: co mnie nasyci? co może mi dać Pan Bóg, żeby mnie to nasyciło? Poszcząc, pokazujemy Panu Bogu, że czegoś bardzo pragniemy, ale nie jesteśmy w stanie sami tego osiągnąć i dlatego zwracamy się z tym pragnieniem ku Niemu. W Kościele starożytnym człowiek, który miał przyjąć święcenia kapłańskie, pościł. W ten sposób uzewnętrzniał, że tych święceń naprawdę chce; biskup, który go święcił, również pościł, by pokazać Bogu, że chce mieć tego księdza w prezbiterium; i ludzie też pościli, bo chcieli nowego kapłana.
Czy to prawda, że można uzyskać odpust zupełny codziennie, jeśli do zwykłych warunków dołączymy pobożne odmawianie Koronki do Miłosierdzia Bożego przed Najświętszym Sakramentem?
Odpust zupełny można uzyskać codziennie, i to nie tylko przy odmawianiu Koronki przed Najświętszym Sakramentem. Odpust zupełny jest przywiązany do wielu innych form pobożności, na przykład do Drogi Krzyżowej. Jeśli ktoś ją odprawia codziennie, może też codziennie zyskać odpust zupełny.
Czy mamy w sobie Ducha Świętego, jeśli nie jesteśmy w stanie łaski uświęcającej?
Tak, w swoim sumieniu. Człowiek, który zgrzeszył, jest napominany przez swoje sumienie, które jest głosem Boga w nas. Sobór Watykański II pięknie nazywa sumienie „najtajniejszym sanktuarium człowieka”, w którym – jak Pan Jezus nauczał – Duch przekonuje nas o grzechu. Aby się nawrócić, potrzebuję łaski Boga. Nie jest tak, że otrzymuję ją dopiero po nawróceniu, jakby w nagrodę. Nawrócenie jest dziełem Boga w człowieku.
Jak wygląda przygotowanie osób dorosłych do przyjęcia sakramentów, na przykład do chrztu?
Różnie, ale najlepszą metodą przygotowania do chrztu jest znany od starożytności katechumenat. Dawniej trwał on trzy lata, teraz około roku. Nie można kopiować dokładnie wszystkiego, co było w starożytnym Kościele, ale akurat katechumenat jest właściwym sposobem prowadzenia dorosłego człowieka do chrztu.
Czy ktoś z rodziny może ukradkiem ochrzcić dziecko, jeśli jego rodzice zwlekają z tym sakramentem, a są małżeństwem sakramentalnym?
Nie. Aby ochrzcić dziecko, konieczna jest wola jego rodziców. To jest żelazna zasada i nie podlega dyskusji. Rodzice mają prawo wychować dziecko po swojemu i bez ich zgody dziecka ochrzcić nie wolno. Nie ma tu znaczenia, czy oni są wierzący, czy nie, czy też są innego wyznania. Nie wolno i już.
Jak w świetle miłości chrześcijańskiej my jako katolicy powinniśmy się zachowywać w stosunku do osób homoseksualnych?
Kościół nazywa grzechem czyny homoseksualne i one są niedopuszczalne. To, że nie akceptuje on jakichś czynów, nie oznacza jednak, że nie akceptuje też osoby. Dotyczy to każdej dziedziny życia. Jeżeli ktoś postępuje w sposób niemoralny, to nie mogę powiedzieć, że robi coś dobrego. Nie znaczy to jednak, że przekreślam go jako człowieka. Kościół głosi absolutny szacunek do każdego człowieka, niezależnie od jego orientacji seksualnej. Nigdy natomiast Kościół nie zaprzestanie mówić o tym, że czyny homoseksualne są grzechem. To nie jest żadna mowa nienawiści. Jest dużo kategorii czynów, które Kościół nazywa grzesznymi, nie oznacza to jednak, że nie akceptuje człowieka, który się tych grzechów dopuszcza. Uważam, że na świecie nie ma drugiej społeczności, która ma takie zrozumienie dla grzesznika jak Kościół.
Gdzie jest granica pomiędzy tolerowaniem naszych bliskich trwających w grzechu a koniecznością ich upominania?
Nie ma tolerancji dla grzechu. Jeśli ktoś postępuje źle, naszym obowiązkiem jest braterskie upomnienie – tym pilniejsze, im poważniejsze jest zło, którego ktoś się dopuszcza. To upomnienie nie wynika z tego, że ktoś gwałci moje poglądy, ale jest ono uczynkiem miłości; katechizm precyzuje nawet, że jest to uczynek miłosierdzia. Jeśli jednak upominam kogoś nie z miłości, to w ogóle nie powinienem upominać, bo jest to wtedy raczej wyładowanie swojego zdenerwowania. Motywem upomnienia braterskiego jest miłość. Ona jest jedyną cnotą, która nie zna umiaru. Dlatego jeśli miłość ci podpowiada, że należy kogoś bliskiego upomnieć, to upominaj. Ona podpowie ci też, jak to zrobić. Kierując się miłością, znajdziesz właściwy moment i nie użyjesz raniących słów.
Czy wolno zabijać w imię wiary?
Nie. Ale można oddać własne życie za wiarę. Można się też bronić, gdy ktoś nastaje na nasze życie. Czymś innym jest obrona konieczna, a czymś innym – napadanie na drugiego człowieka w imię wiary. Możesz oddać swoje życie za wiarę, ale nie możesz za własną wiarę zabijać.
Jest to fragment książki:
Czy wiara ma sens? Na pytania młodych odpowiada bp Grzegorz Ryś
Wydawnictwo M
ISBN: 9788375959086
Biskup Ryś błyskotliwie i głęboko odpowiada na bardzo aktualne pytania młodych ludzi o Kościół, miłość, życie.
opr. aś/aś