Światło znad północnych fiordów

Największa żywotność życia katolickiego w XX wieku zrodziła się z entuzjazmu odkrywania zapomnianych studni, odnajdywania w nich czystej i świeżej wody. Gdzie się podział ten entuzjazm? Dlaczego teraz czujemy, że musimy porzucić studnie, aby zamiast nich ustawić prowizoryczne stoiska obok automatów z napojami? – pyta bp Erik Varden. O mądrości biskupa z północnych krańców Europy pisze ks. Robert Skrzypczak.

Erik Varden jest mnichem cysterskim, który od 2019 roku pełni urząd biskupa Trondheim, a od 2023 roku został administratorem apostolskim Tromsø w Norwegii. Ma pięćdziesiąt lat, był opatem trapistów na Górze Świętego Bernarda w Anglii. Wykładał teologię w Cambridge. Pochodzi z rodziny formalnie należącej do norweskiego Kościoła luterańskiego, lecz w praktyce był agnostykiem.

Nawrócił się w wieku piętnastu lat po wysłuchaniu II Symfonii Gustava Mahlera zatytułowanej „Zmartwychwstanie”.

W 1993 r. przeszedł na katolicyzm, a w 2002 r. wstąpił do zakonu cystersów o ścisłej obserwancji. Dziś pełni także funkcję przewodniczącego Konferencji Biskupów Krajów Nordyckich. Niedawno udzielił wywiadu włoskiemu dziennikowi „Il Foglio”, opowiadając w nim o Bożym Narodzeniu i nadziei – kluczowym temacie rozpoczynającego się w Kościele jubileuszu – o Europie i jej przedmieściach, o wojnie i o chrześcijaństwie. Jego najnowsza książka Chastity (London 2024) trafiła niedawno do księgarń. Polski czytelnik mógł się już wcześniej zapoznać z myślą tego interesującego norweskiego biskupa dzięki jego wydanej po polsku książce Samotność przełamana (Poznań 2022).

Peryferie nadziei

W kontekście toczącej się krwawej wojny na Ukrainie, brutalnych działań zbrojnych w Palestynie i Syrii, czy też powtarzających się w różnych częściach świata bezceremonialnych ataków terrorystycznych, w których giną niewinni ludzie, bp Erik Varden ośmiela się mówić o nadziei. „Mieć nadzieję to ufać, że wszystko, nawet niesprawiedliwość, może mieć sens i cel. Światło «świeci w ciemności», często jej nie eliminując. Stanie się to dopiero w nowych niebiosach i na nowej ziemi, gdy «nie będzie już nocy». Tu i teraz nadzieja objawia się jako promyk. Ma naturę czegoś zaraźliwego, rozprzestrzenia się przechodząc z serca do serca. Siły totalitarne zawsze pracują nad tym, by wymazać nadzieję i wywołać rozpacz. Rozwijać się w nadziei oznacza ćwiczyć się w wolności. W jednym ze swych wierszy Charles Péguy opisuje nadzieję jako płomień lampki w sanktuarium. Ten płomień, jak się wyraził, «przeszedł przez głębiny nocy». Pozwala nam zobaczyć to, co jest teraz, ale także przewidzieć, co może być jutro. Mieć nadzieję oznacza nakierować swoje istnienie na możliwość stawania się. Jest to sztuka, którą należy wytrwale praktykować w fatalistycznej i deterministycznej atmosferze, w której żyjemy”.

Norweskie miasto Tromsø, w którym mieszka i posługuje bp Varden wydaje się jednym z najbardziej zagubionych miejsc na mapie Europy. Kto kiedykolwiek słyszał o takim miejscu na Ziemi? Kto wie, że od lat modlą się tam i toczą duchowe zmaganie o reewangelizację tego skrawka rozległej Skandynawii polskie karmelitanki? Poznałem to miejsce dzięki praktyce misyjnej w krajach skandynawskich odbywanej w ramach przygotowania do kapłaństwa w międzynarodowym seminarium „Redemptoris Mater” powołanym do istnienia przez papieża Jana Pawła II dla nowe ewangelizacji Europy i świata. Przy tej okazji spotykałem się nieraz z ks. Ezechielem, włoskim kapłanem pracującym od lat w mieście, w którym biskupem jest dzisiaj ojciec Eric. Gdy pojawiała się myśl odwiedzenia sióstr karmelitanek i kilku wspólnot katolickich funkcjonujących w Tromsø, mój zapał studziła wizja podróży do najbardziej odległych peryferii tego skrawka świata. A właśnie peryferie były częstym tematem nauczania ostatnich papieży Benedykta XVI i Franciszka.

„Peryferie są zazwyczaj definiowane w odniesieniu do centrum – mówi bp Varden - Z chrześcijańskiej perspektywy centrum nie jest punktem na mapie. W centrum znajduje się w pełni obecna tajemnica Chrystusa. Peryferie są wezwane, by stać się centrum. Widzimy tę dynamikę w historii misyjnej działalności Kościoła. Płomień wiary świeci raz po raz w nieoczekiwanych miejscach. Jakież było zdumienie tych pewnych siebie Europejczyków, którzy przybyli w XVI wieku do Indii, sądząc, że dotarli na margines cywilizacji. Tymczasem odkryli, że dotarli do centrum istniejącego tam już od czasów apostolskich, czyli od epoki, w której ich przodkowie czcili jeszcze kawałki drewna i kamieni. Terminologia przedmieść jest często używana przez instytucje lub ludzi, którzy są pewni, że znajdą się w centrum ze względu na dziedziczne przywileje. Wiara podważa to założenie i skłania nas do postawienia pytania: Gdzie właściwie jest centrum? W terminologii biblijnej chodzi o to, by iść za Barankiem, dokądkolwiek idzie, porzucając wygodne przekonanie, że jest On siłą rzeczy tam, gdzie ja jestem”.

Dzisiaj kategoria peryferii coraz mniej kojarzy się z geografią – odkąd żyjemy w świecie niemal całkowicie zglobalizowanym – a coraz mocniej odnosi się do kwestii antropologicznych. W epoce szalenie rozwijającej się technologii i środków komunikacji społecznej nowymi peryferiami stają się mass media. Jan Paweł II nazywał je „nowymi areopagami”, misjolodzy zaś określają je ósmym kontynentem, który wymaga ewangelizacji. Z punktu widzenia identyfikowania się z wiarą w Chrystusa i Jego Kościołem nowymi peryferiami wydają się być ludzie młodzi.

Kościół, przynajmniej ten w Europie, staje się coraz bardziej wspólnotą ludzi starych, spoglądających z narastającym niepokojem na swe dzieci i wnuki, zarzucające praktykę uczęszczania na msze święte, niektóre z nich nawet już nieochrzczone. Młode pokolenie jest spostrzegane jako bezmyślna generacja skupiona na doznaniach i smartfonie.

„Moje doświadczenie jest zupełnie inne – odpowiada bp Warden – Spotykam wielu młodych ludzi głodnych sensu, szczerych w swoich poszukiwaniach, klarownych w swoich analizach. Uśmiecham się lekko w obliczu diagnoz, czy to świeckich, czy kościelnych, w których sędziwi komentatorzy stawiają tezy na temat «młodych», tak jakby ci ostatni byli gatunkiem sztucznie utrzymywanym przy życiu w laboratoryjnej lodówce, zamkniętym na wartości i kulturowe zdobycze minionych dziesięcioleci. W jaki sposób Kościół może zaangażować się w działania na rzecz dzisiejszej młodzieży? Traktując ją poważnie. Nie odzywając się do nich z protekcjonalnością, lecz odważając się stawiać przed nimi najwznioślejsze i najpiękniejsze ideały. Szanując ich pragnienie przyjęcia pełni tradycji. I nie podsuwając im gadżetów czy łakoci, nazywając je chlebem”.

Spojrzeć śmierci w oczy

W swej książce Samotność przełamana bp Varden wyraził przekonanie, że „aby żyć, trzeba nauczyć się patrzeć śmierci w oczy. Zanim zdążyłem się zorientować, co oznacza to słowo, byłem już zmęczony powierzchownością jego traktowania”. Być może w klimacie zbiorowej drzemki Europa od pokoleń nie wie już, czym jest wojna i śmierć w najbliższym otoczeniu. Może tak bardzo przyzwyczailiśmy się do spokoju we własnym domu, że nie potrafimy już nawet mentalnie skonfrontować się z nią? „Ryzyko polega na tym, że przyjmujemy pokój za coś oczywistego – mówi bp Varden – myśląc, że jest on w jakiś sposób normalny. To nie tak. Historia przypomina nam o tym dobitnie. W miarę upływu lat coraz bardziej porusza mnie fakt, że pierwsza śmierć opisana w Piśmie Świętym jest śmiercią bratobójczą. Jest to paradygmat, który powtarza się ze straszliwą konsekwencją aż do dnia dzisiejszego. W Prologu Reguły św. Benedykta spotykamy zachętę do tego, abyśmy „szukali pokoju i podążali za nim”. Przypomina nam ona, że pokój jest rzeczywistością dynamiczną i żywą, którą należy pielęgnować. Pół wieku życia w Europie bez większych wojen graniczy niemalże z cudem. Teraz horyzont staje się coraz ciemniejszy. Na Ukrainie szaleje niesprawiedliwa wojna. Upadek jednego rządu po drugim, przy eksplozji kruchych koalicji, budzi niepokój. Retoryka agresji rozprzestrzenia się jak nikczemny dym. Mam jednak wrażenie, że nasz kontynent, a nie tylko jego młodzi ludzie, budzi się do życia. Covid był sygnałem alarmowym. Przybliżyło się widmo śmierci. Zostało naruszone złudzenie, że dobre samopoczucie lub wiedza naukowa zapewniają nam bezpieczeństwo, że śmierć jest po prostu czymś, co przydarza się innym. Czy wystarczająco zastanowiliśmy się nad tymi lekcjami płynącymi z najnowszej historii? Myślę, że nie. Postrzegam to jako straconą szansę, z politycznego i katechetycznego punktu widzenia”.

Płomień w katedrze

Wiele przydatnych refleksji, w moim przekonaniu, wzbudził w nas widok płonącej katedry Notre Dame w Paryżu, perły i symbolu chrześcijańskiej obecności w Europie. Gdy to się działo w 2019 roku, jedni cieszyli się i wypisywali aroganckie komentarze na fejsie, inni wzruszali obojętnie ramionami, jakby to miało rozmiar nic nieznaczącego epizodu w ich życiu, inni jeszcze padali na kolana modląc się ze łzami w oczach. Pojawiały się publikacje wieszczące kres świata chrześcijańskiego, który legł w zgliszczach i właśnie dopala się na oczach świata. Inni, w tym i ja, odwrotnie, żywili nadzieję na rychły wybuch nowego ognia w Kościele. Z całą pewnością krzepiło nas na duchu oglądanie przywrócenia paryskiej katedrze niezwykłego uroku i funkcjonalności. Jak dawniej, w przywróceniu jej piękna uczestniczyło wielu darczyńców. Dziś długie kolejki osób, pragnących zwiedzić odzyskaną świątynię poświęconą Najświętszej Maryi Pannie, ustawiają się przed jej drzwiami. Co o tym myśli norweski mnich i pasterz?

„To, że pozostajemy przywiązani do niektórych symboli, wydaje się oczywiste – powiedział bp Varden dziennikarzowi «Il Foglio» – Wyrazy smutku, które pojawiły się po pożarze w Notre Dame, były poruszające. Cześć wszystkim, którzy przyczynili się do jej odbudowy! Ale do czego jesteśmy przywiązani? Do miejsca oddawania kultu Bogu czy do pomnika kultury? Prorok Izajasz mówi, że odkupienie wyłoni się z ruiny. Przypomina, że to Pan zaaranżował zburzenie Jerozolimy i wygnanie swego ludu, chcąc go nauczyć tego, by nie pokładał ufności w pomnikach, lecz by żył w łasce, podtrzymywany przez nią dzień po dniu pośród kruchości życia. Zadaniem Kościoła jest dbanie o to, aby nasze dziedzictwo architektoniczne i artystyczne pozostało potężnym znakiem Bożej dobroci, która pozwala naszemu ziemskiemu bytowi spotkać się z tym, co niestworzone, z Bożym blaskiem. Lecz czy mamy wystarczająco dużo wiary w naszą tradycję, aby pomóc naszym współczesnym dostrzec, co miejsca i przedmioty, które na pierwszy rzut oka tworzą naszą tożsamość kulturową, oznaczają i pośrednio obiecują? Mamy tu do czynienia z szeroką perspektywą rachunku sumienia. Często wydaje mi się, że kapitulujemy w obliczu świeckiej nowoczesności. Dążymy do tego, aby nasze dziedzictwo było «istotne» na jej warunkach, podczas gdy nasze czasy wymagają od nas czegoś innego”.

Norweski hierarcha wydaje się być w pełni świadomym, iż pierwszym z powodów naszego nowoczesnego bólu istnienie nie jest sprawa zamożności, pieniądza czy kłótni o środowisko naturalne, ale kwestia naszej tożsamości. Jednym z najbardziej palących wyzwań epoki jest odpowiedź na pytanie, kim jesteśmy. To, oczywiście, dotyczy także Kościoła i naszej katolickiej identyfikacji. "Być może nigdy dotąd – mówi bp Varden – konsensus nie był tak napięty w fundamentalnych kwestiach: co to znaczy być mężczyzną czy kobietą, kim jest istota ludzka, jakie powinno być społeczeństwo? Przez długi czas debaty publiczne zdawały się brzęczeć złowieszczo jak gniazda os. Każdy, kto brał w tym udział, narażał się na użądlenie. Mam wrażenie, że teraz trend stopniowo się odwraca. Coraz więcej osób zadaje pytania, szuka słusznych racji i wiarygodnych parametrów. Katolicka tradycja intelektualna ma ogromny wkład w tym względzie. Nie chcąc w żaden sposób umniejszać znaczenia działalności charytatywnej czy spraw sprawiedliwości i pokoju, uważam, że apostolstwo intelektualne ma fundamentalne znaczenie w nadchodzących dziesięcioleciach. Słowo stało się ciałem, aby nasycić naszą naturę logosem, stworzonym na obraz Słowa. Przyjęcie tego aspektu naszego istnienia i wyrażenie go oznacza powrót do pamiętania o naszej godności”.

Pić ze źródeł

Czy słusznie uważa norweski biskup? Czy nie uległ niepoprawnemu marzycielstwu? Przecież nierzadko, również w katolickiej Polsce, słyszy się, że Kościół proponuje coś anachronicznego, zwłaszcza na płaszczyźnie moralnej czy bioetycznej. Wielu opiniotwórców pyta, dlaczego mielibyśmy odmawiać eutanazji komuś, kto cierpi? Lub też zakazywać aborcji, skoro to rzekomo uderza w „prawa kobiet”? Nawet wielu ludzi Kościoła w mediach nawołuje do „zmian” i „reform” w dziedzinie moralnego nauczania Kościoła, ponieważ w ich przekonaniu orędzie chrześcijańskie nie dociera już do Ludu Bożego ani nie trafia w przekonanie zbiorowej opinii publicznej. Pozostaje pytaniem dyżurnym kwestia tego, na ile wsłuchiwanie się w Zeitgeist, ducha czasów jest użyteczne bądź ryzykowne dla naszych pokoleń?

Po raz kolejny norweski hierarcha daje do myślenia, gdy stwierdza: „Duch czasu jest bardzo kapryśny! Oczywiście, musimy się w niego wsłuchiwać, przekazuje on przesłanie, które musimy wziąć pod uwagę. Ale próba podążania za nim jest aktem buntu wobec samego siebie. Zaledwie dotrzemy do miejsca, w którym znajdował się przed chwilą, musimy stwierdzić, że jest już dalej. Kościół ze swej natury porusza się powoli. Istnieje ryzyko, że zaangażujemy się w to, co uważamy za współczesne trendy, podczas gdy nie pozostało po nich już nic poza gasnącym żarem. Przechodzimy nieraz bez powodzenia i w nieco absurdalny sposób od jednego dogorywającego paleniska do drugiego. Z pewnością bardziej obiecujące, interesujące i radosne jest trzymanie się tego, co stawia opór. To właśnie będzie przemawiać do ludzkich serc i umysłów w naszych czasach, podobnie jak było w każdej innej epoce. Sobór Watykański II obudził pragnienie obfitego picia ze źródeł. Największa żywotność życia katolickiego w XX wieku zrodziła się z entuzjazmu odkrywania zapomnianych studni, odnajdywania w nich czystej i świeżej wody. Gdzie się podział ten entuzjazm? Dlaczego teraz czujemy, że musimy porzucić studnie, aby zamiast nich ustawić prowizoryczne stoiska obok automatów z napojami?”

Koniec sekularyzacji

To dla skandynawskiego biskupa jest okazją do zmierzenia się z wciąż powracającym tematem końca epoki chrześcijaństwa w Europie. Jakie powinniśmy zająć stanowisko w obliczu nieustannego dywagowania o kryzysie wiary i wycofywaniu się Kościoła ze swej fundamentalnej misji bycia solą dla świata i świadkiem istnienia życia wiecznego w Chrystusie zmartwychwstałym. Czy mamy słuszne powody do pesymizmu?

„Nie zgadzam się z tym – odpowiada ojciec Eric – Z teologicznego punktu widzenia określenie «post-chrześcijańskie» nie ma sensu. Chrystus jest Alfą i Omegą oraz wszystkimi literami pomiędzy. On w zasadniczy sposób wnosi świeżość porannej rosy. Chrześcijaństwo wyłania się z porannej jutrzenki. Jeśli czasami, w pewnych momentach, czujemy, że spowija nas zmierzch, to tylko dlatego, że po nim rodzi się kolejny dzień. Jeśli już chcemy mówić o tym, co «przed» i «po», to bardziej jestem skłonny uważać, że stoimy u progu epoki, którą nazwałbym «postsekularną». Sekularyzacja dobiegła końca. Wyczerpała się, utraciła jakikolwiek pozytywny cel. Istota ludzka tymczasem nadal żywi w sobie głębokie aspiracje. Weźmy pod uwagę fakt, że Marilynne Robinson i Jon Fosse są czytani na całym świecie; że ludzie tłumnie przychodzą do kina na filmy Terence’a Malicka; że tysiące ludzi szukają pouczenia w wierze. To są znaki czasu. Powinny napełniać nas odwagą. Powinny sprawić, że przestaniemy stawiać naszej lampy pod korcem. Kościół posiada słowa i znaki, za pomocą których może przekazywać życie wieczne jako rzeczywistość. Angielska pisarka Helen Waddell mówiła: «Posiadanie choćby najmniejszego pojęcia o nieskończoności jest jak wyjmowanie kamienia z otworu studni». Czyż nie jest to fundamentalne zadanie chrześcijańskie na obecną chwilę? W górę serca!”.

Transcendentny wymiar życia

Dla skandynawskiego biskupa prognozowanie przyszłości chrześcijaństwa nie pozostawia miejsca na tematy zastępcze: jeśli opuści go impuls nadprzyrodzoności, pozostaną tylko dobre intencje i szereg przykazań, które dla ludzi staną się czymś przytłaczającym, ponieważ sam cel zakładanej zmiany, której miały one służyć, został zaprzepaszczony. Kościół, ulegając zeświecczeniu, ustępuje miejsca światu, dostosowując do jego oczekiwań własne parametry. Katolickie nakazy i zakazy coraz bardziej odzwierciedlają dominujące w świeckim społeczeństwie obyczaje, pozwalając się tamtym coraz radykalniej kształtować. Wymaga to od Kościoła trzeźwego myślenia i nieustannej czujności, ponieważ obyczaje świeckiego społeczeństwa szybko się zmieniają, również i w kontekście liberalnego podejścia do seksu. Niektóre poglądy, do niedawna uważane za wyzwalające i rewolucyjne – jak choćby łamanie granic chroniących seksualność dzieci – dziś budzą odrazę i powszechne oburzenie. A mimo to kolejni prorocy postępu są nadal namaszczani do roli przewodników stylu życia obowiązującego w społeczeństwie.

Nadszedł czas, aby zawalczyć o odzyskanie transcendentalnego wymiaru życia w naszym Kościele, będącego integralną częścią powszechnego powołania do świętości, nie zapominając o tym, że sytuacja ta nie jest niczym nowym.

W pierwszych wiekach Kościoła również istniało bardzo silne napięcie między pogańskimi normami moralnymi a wartościami chrześcijańskimi. I nie wynikało to wcale z faktu, że uczniowie Jezusa czuli się lepsi od innych – większość z nich, podobnie jak dziś, prowadziło przeciętne życie – ale z racji innej jego wizji. Były to czasy subtelnych kontrowersji chrystologicznych. Kościół niestrudzenie starał się wypowiedzieć prawdę dotyczącą tego, kim jest Jezus Chrystus: „Bóg z Boga”, a jednocześnie „narodzony z Maryi Dziewicy”; w pełni ludzki, a zarazem w pełni boski. Na tej podstawie Kościół starał się jednocześnie zrozumieć, co to znaczy być człowiekiem i jak w oparciu o tę wizję urzeczywistnić ludzki porządek społeczny. Dzisiaj chrystologia znajduje się na skraju katastrofy. Nadal, co prawda, twierdzimy, że Bóg „stał się człowiekiem”, ale w dużej mierze posługujemy się odwróconą hermeneutyką, projektując obraz „Boga” wynikający z naszego świeckiego rozumienia człowieka. Rezultat jest karykaturalny. Boskość zostaje zredukowana do naszej miary. Fakt, że wielu ludzi odrzuca dziś tego fałszywego „Boga”, jest pod wieloma względami przejawem ich zdrowego rozsądku.

Nicolas Cabasilas, średniowieczny myśliciel prawosławny, pisał: „Na początku Bóg stworzył naturę człowieka zaprojektowaną dla osiągnięcia nowego człowieczeństwa. Dla zrealizowania tego celu zostały odpowiednio ukształtowane jego umysł i pragnienie. Abyśmy mogli poznać Chrystusa, otrzymaliśmy myśl i pragnienie dostosowane do tego, by biec ku Niemu, oraz pamięć, by nieść Go w sobie. Gdy wzrastaliśmy, On był dla nas pierwowzorem. To nie stary Adam jest wzorem nowego, ale nowy jest wzorem starego”.

W samym sercu rozterek współczesności, gdy Kościół czuje się przygnieciony skalą nadużyć i gdy społeczeństwo dekonstruuje kategorie, które jeszcze do niedawna uważaliśmy za normatywne, nie brakuje osób, które – jak prognozował prorok Izajasz – „ciemność przemieniają w światło, a światło w ciemności, gorzkie przeobrażają w słodkie, a słodkie w gorzkie” (Iz 5, 20). 

Musimy odzyskać tę perspektywę, która pozwoli nam, w myśl powiedzenia ojców pustyni, „patrzeć w górę, a nie w dół”. Z całą pewnością Kościół jest powołany do tego, by być kompasem, za pomocą którego ludzie dobrej woli będą mogli ustalić kierunek poruszania się w czasach zamętu, by nie biegać za większością jak stary, zasapany spaniel, który stara się nadążyć za polującymi.

Zdaje się to świetnie rozumieć katolicki biskup wyrosły spomiędzy norweskich fiordów. Jest on przykładem tego, że światło może dotrzeć do nas z najodleglejszych peryferii. „Wielcy nauczyciele wiary – zauważa bp Varden – zawsze podkreślali, że życie nadprzyrodzone musi opierać się na głębokim rozeznaniu rzeczywistości. Musimy ćwiczyć się w widzeniu rzeczy takimi, jakimi są, i samych siebie takimi, jakimi de facto jesteśmy. Chrześcijanin ma nadzieję, co nie oznacza, iż oczekuje on, że wszystko pójdzie dobrze. Doskonale wie, że nie wszystko jest dobre".

Dziękujemy za przeczytanie artykułu. Jeśli chcesz wesprzeć naszą działalność, możesz to zrobić tutaj.

« 1 »

reklama

reklama

reklama

reklama