Czy kataklizmy, napięta sytuacja na świecie to zapowiedź końca świata?
Trzęsienia ziemi, powodzie, tornada, napięta sytuacja w Syrii, wybuchy wulkanów - wielu ludzi zastanawia się, czy kataklizmy, których jesteśmy świadkami, nie są zapowiedzią rychłego końca świata. W dodatku w czwartym rozdziale Ewangelii św. Mateusza czytamy, że „Narody i państwa będą walczyć przeciwko sobie, a wiele krajów nawiedzi głód oraz trzęsienia ziemi”. Wprawdzie, odmawiając „Ojcze nasz”, mówimy „przyjdź Królestwo Twoje”, to jednak po lekturze niektórych fragmentów Ewangelii można się nieco przestraszyć tego przyjścia. Czy słusznie?
Najpierw zauważmy różnicę między chrześcijańskim oczekiwaniem końca świata a katastrofizmem, który - poza tym, że lubi się powoływać na eschatologiczne wypowiedzi Nowego Testamentu - niewiele ma wspólnego z wiarą chrześcijańską. Katastrofizm jest to pesymistyczny pogląd, że ludzkie dzieje zmierzają do coraz głębszego upadku i do nieuniknionej katastrofy ostatecznej. Według pesymistów zło coraz wyżej podnosi głowę, dobro jest coraz słabsze i zostałoby zupełnie zwyciężone, ale na szczęście Chrystus wkroczy w końcu w tę przygnębiającą sytuację i położy kres powszechnemu panoszeniu się zła. Według tej interpretacji koniec świata będzie prawie wyłącznie dniem gniewu i kary Bożej, ocalona zostanie jedynie garstka sprawiedliwych. Dzisiaj motywy takie szczególnie często pojawiają się w nauczaniu świadków Jehowy. Coś zupełnie innego na temat końca świata mówi słowo Boże.
Tymczasem wpisując w google frazę: „co o końcu świata mówi Biblia”, otrzymamy blisko 300 tys. wyników. Można się pogubić.
Zacznijmy od tego, że już sam termin synteleia tou aionos (Mt 73,39n.49; 24,3; 28,20), który po polsku tłumaczymy jako „koniec świata”, zawiera w sobie sugestię, że nie chodzi tu o kres, ale o koniec pozytywny - w sensie uwieńczenia, wypełnienia się. Pozytywne uwieńczenie dziejów świata jest bowiem czymś przesądzonym. Momentem rozstrzygającym było zstąpienie Jednorodzonego Syna Bożego z wyżyn swojej boskiej transcendencji, aby - przez przyjęcie człowieczeństwa - stać się uczestnikiem ludzkich dziejów. Jako człowiek Syn Boży odniósł druzgoczące - choć pokorne i bardzo bolesne - zwycięstwo nad złem. Jest ono nieprzemijające: mimo swojego historycznego odejścia z naszej ziemi Chrystus pozostaje z nami „przez wszystkie dni aż do skończenia świata” (Mt 28,20) i czyni uczestnikami swojego zwycięstwa wszystkich, którzy do Niego należą. Zło nie ma już żadnych szans na to, by zniweczyć sens ludzkich dziejów. I w tym przede wszystkim sensie Nowy Testament mówi o tym, iż żyjemy już w czasach ostatecznych (Hbr 1,1n).
Czym one są?
Sens ludzkich dziejów jest już - dzięki Chrystusowi - rozstrzygnięty ostatecznie. Nierozwiązana pozostaje jedynie sytuacja każdego z nas. Ona się dopiero krystalizuje: wszyscy powinniśmy włączyć się w to dojrzewanie ludzkich dziejów ku swemu wiekuistemu spełnieniu, choć można się również z niego wyłączyć. Zatem czasy ostateczne, w których - Bogu niech będą za to dzięki - żyjemy, to czasy powszechnego i bardzo realnego wezwania do udziału w zwycięstwie Chrystusa i do życia wiecznego. „Oto teraz czas upragniony, oto teraz dzień zbawienia!” (2 Kor 6,2). To zwyciężanie Jezusa w nas i w ludzkich dziejach dokonuje się zazwyczaj pokornie, bez znamion oczywistości, na podobieństwo Jego krzyża. Ale nadejdzie dzień, w którym triumf ten zostanie doprowadzony do końca i ujawni się w całej oczywistości. Nowy Testament trzema głównymi wyrażeniami opisuje chwalebne przyjście Chrystusa w dniu ostatecznym. Pierwszy to parousia, którym starożytni określali triumfalne wejście wodza podczas uroczystego świętowania odniesionego zwycięstwa. Z kolei epiphaneia wskazuje na objawienie się Chrystusa w majestacie swojej boskości. Natomiast apokalypsis mówi o odsłonięciu tego, co dotychczas było ukryte. We wszystkich trzech terminach zawiera się radosna aprobata dla tego wszystkiego, co stało się w ludzkich dziejach dzięki Chrystusowi.
Jednak sporo jest w opisach świata wzmianek budzących grozę.
Owszem, ale dotyczą one - po pierwsze - zła, które ujawni wówczas cały swój bezsens i utraci wszelkie możliwości zadawania szkody. Po drugie wzmianki te wiążą się z tym wszystkim, co niedoskonałe, bo ustąpi ono temu, co będzie już doskonałe bez reszty. Toteż świadomość owych rzeczy budzących grozę nie przeszkadza chrześcijanom oczekiwać tego dnia z niecierpliwością, wzmacniając tylko naszą czujność, aby to oczekiwanie nasycone było świętym postępowaniem i zawierzaniem siebie Bogu. Wczytajmy się w słynną wypowiedź apostoła Piotra: „Skoro to wszystko ulegnie zagładzie, to jakimi winniście być wy w świętym postępowaniu i pobożności, gdy oczekujecie i staracie się przyśpieszyć przyjście dnia Bożego, który sprawi, że niebo zapalone pójdzie na zagładę, a gwiazdy w ogniu się rozsypią. Oczekujemy jednak, według obietnicy, nowego nieba i nowej ziemi, w których będzie mieszkała sprawiedliwość” (2 P 3,11-13). Zatem zagłada świata jest tu przedstawiona jako przeciwieństwo katastrofy, jako droga do „nowego nieba i nowej ziemi”. To trochę podobnie jak z urodzeniem się: dla dziecka przyjście na świat nie jest katastrofą, tylko wejściem w zupełnie nowe życie. Dopiero w tej perspektywie staje się zrozumiałe, dlaczego chrześcijanie z ufnością czekają na ten dzień, a nawet starają się go przyśpieszyć. Czasy ostateczne zostały ogłoszone w dniu zesłania Ducha Świętego. Apostołowie realnie liczyli się z tym, że być może Chrystus Pan zechce powrócić już za ich życia. Ta postawa winna cechować każde kolejne pokolenie chrześcijan. Jednocześnie należy pamiętać, że dzień ten zostanie wyznaczony suwerenną decyzją Boga: Nam wystarczy wiedzieć, że Chrystus przyjdzie już niedługo: „Już za krótką, za bardzo krótką chwilę przyjdzie Ten, który ma nadejść, i nie spóźni się” (Hbr 10,37; por. Flp 4,5).
Jak rozumieć owe „niedługo”?
Przede wszystkim należy pamiętać, że należy je liczyć Bożą miarą, a nie ludzką: „jeden dzień u Pana jest jak tysiąc lat, a tysiąc lat jak jeden dzień” (2 P 3,8). Najważniejsze jednak, byśmy w owym „niedługo” usłyszeli wezwanie, że czas, jaki nam pozostał, jest krótki i trzeba go poświęcić na rzetelną służbę Bożą: „Dopóki mamy czas, czyńmy dobrze wszystkim, a zwłaszcza naszym braciom w wierze” (Ga 6,10). Żeby pobudzić nas do takiej postawy, Pan Jezus nie waha się nawet porównać siebie do złodzieja, który przychodzi zazwyczaj właśnie wtedy, kiedy nikt się go nie spodziewa.
A czy zostawił nam jakieś znaki zapowiadające Jego przyjście?
Wielka szkoda, że wciąż niedostępny jest w języku polskim obszerny List 799 św. Augustyna poświęcony w całości tematowi znaków końca świata. Autor zwraca tam uwagę na to, że im dalej od czasów apostolskich, tym większe prawdopodobieństwo, że Chrystus przyjdzie właśnie w naszym pokoleniu. Ale zarazem nawet ostatnie pokolenie ludzkości nie będzie wiedziało, czy na dzień ten nie trzeba będzie czekać jeszcze tysiące lat. Już w pokoleniu apostolskim, jak mówi święty, były dni ostateczne. „O ileż bardziej są teraz dni ostateczne, choćby nawet do końca pozostawało tyle dni, ile upłynęło od Pańskiego wniebowstąpienia aż do dzisiaj. Zostało ich mniej czy więcej? Tego zupełnie nie wiemy, gdyż «nie nasza to rzecz znać czasy i chwile, które Ojciec ustalił swoją władzą» (Dz 1,7). Wiemy natomiast, że - podobnie jak apostołowie - działamy w czasach ostatecznych, w dniach ostatecznych, w ostatniej godzinie” (List 199).
Hezychiusz, który był adresatem tego listu, sądził - a był to 419 r. - że wszystkie zapowiedziane w Piśmie Świętym znaki końca świata właśnie osiągają swoją pełnię...
Wydawało mu się, że zapowiedziana w 2 Liście św. Pawła do Tymoteusza niemal powszechna bezbożność i niemoralność osiąga szczyt. Św. Augustyn odpowiada mu na to, że to prawda, że bardzo wielu jest dzisiaj ludzi zepsutych. „Nie wiadomo jednak, czy po nas nie będzie ich jeszcze więcej, zaś wprost bez miary będzie ich tuż przed końcem. Kiedy on jednak nastąpi, nie wiemy” (List 199 23). Wiemy za to, że musimy unikać zarażenia się tymi złymi postawami, grzesznikom zaś należy pomagać do opamiętania się i nawrócenia. Podobna postawa jest naszą powinnością w obliczu takich wydarzeń, jak wojny, głód, zaraza i różne kataklizmy, w których Jezus każe się dopatrywać znaków zbliżającego się Jego przyjścia. Przecież On wyraźnie powiedział, że wówczas, „kto będzie na dachu, niech nie schodzi, by zabrać rzeczy z domu, a kto będzie na polu, niech nie wraca, żeby wziąć swój płaszcz” (Mt 24,17n). Czyż nie chciał On nas w ten sposób pouczyć, że nawet w najcięższej próbie należy pilnować tego, co najważniejsze? Ale nie po to słowo Boże każe nam się wpatrywać w znaki przyjścia Pańskiego, żebyśmy próbowali przywłaszczyć sobie tę wiedzę, jakiej Boski Mistrz nie przekazał nawet apostołom. One mają nas mobilizować do lepszej służby Bożej. Ale nawet jeśli zdarzy się, że symptomów tych będzie mniej, nie powinno to osłabić naszego oczekiwania. Warto przypomnieć sobie wtedy słowa: „Dzień Pański przyjdzie jak złodziej w nocy. Kiedy bowiem będą mówić: pokój i bezpieczeństwo - tak niespodzianie przyjdzie na nich zagłada”. Z właściwym sobie charyzmatem do uchwycenia istoty rzeczy biblijną i katolicką naukę o znakach końca świata potrafił wyrazić św. Tomasz z Akwinu: „Znaki te mają wskazywać na to, że w pewnym momencie świat się skończy, a nie na określony moment, w którym się to stanie. Są bowiem wśród nich takie znaki, które zdarzają się poniekąd od początku ludzkich dziejów. (...) Wprawdzie kiedy będzie nadchodził koniec świata, będzie się to zdarzało częściej. Nie możemy jednak wiedzieć, jaka przed końcem świata będzie miara tych znaków (...)”.
Zatem jedyne, co wiemy, to to, że Jezus na pewno przyjdzie...
A także to, iż powinniśmy być na to gotowi. I to jeszcze wiemy, że tęsknota za Jego przyjściem jest czymś chwalebnym. Byleby tylko była to tęsknota rzetelna, wyrażająca się całą naszą duchową postawą.
Dziękuję za rozmowę.
MD
Echo Katolickie 52/2016
opr. ab/ab