Chrześcijanopodobni

Coraz więcej dziś „produktów chrześcijanopodobnych” - jako żywo przypominających oryginał, ale niewiele mających z nim wspólnego. To ci, którzy powołują się na zasady i wartości, ale utracili więź z Chrystusem i Kościołem

Któż nie zna przypowieści o synu marnotrawnym? Rozkładana na części pierwsze podczas rekolekcji, różnie tytułowana. Ktoś zwrócił uwagę na istotny szczegół, który zazwyczaj umyka jej interpretatorom: błąd syna marnotrawnego nie był w pierwszej kolejności błędem moralnym. Miał zdecydowanie głębszą naturę: młodszy syn utracił więź z ojcem.

W czasach twardej komuny były czekolady i produkty czekoladopodobne. Te drugie głównie składały się z cukru i barwników, ale dało się zjeść. Substytutów w komunie było zresztą więcej. Dziś też kupujemy zamienniki części samochodowych, wycieraczki, szyby, filtry. Może gorszej jakości, szybciej się zużywają, ale są tańsze. Ot, chińszczyzna. Podróbek jest więcej: wszywa się fałszywe metki w ciuchy, przykleja trefne etykietki na fiolki z perfumami, sprzęt elektroniczny, zegarki. Falsyfikuje się też prawdę - mówią, że każda jest dobra i że „każdy ma swoją”. Dlatego narasta koszmarny chaos. „Życie to niekończące się rozdroże” - pisał grubo ponad pół wieku temu Antoni Gołubiew. Miał rację.

Problem w tym, że dziś jest coraz więcej produktów chrześcijanopodobnych - jako żywo przypominających oryginał, ale niewiele mających z nim wspólnego.

***

Na początek dobrze znany biblijny obraz. „Rodzice Jego chodzili co roku do Jerozolimy na Święto Paschy. Gdy miał lat dwanaście, udali się tam zwyczajem świątecznym. Kiedy wracali po skończonych uroczystościach, został Jezus w Jerozolimie, a tego nie zauważyli Jego Rodzice. Przypuszczając, że jest w towarzystwie pątników, uszli dzień drogi i szukali Go wśród krewnych i znajomych. Gdy Go nie znaleźli, wrócili do Jerozolimy, szukając Go. Dopiero po trzech dniach odnaleźli Go w świątyni, gdzie siedział między nauczycielami, przysłuchiwał się im i zadawał pytania” (Łk 2,41-46).

Zawsze zastanawiało mnie, jak to jest możliwe - po ludzku rzecz ujmując - że zgubiło się dziecko? Niefrasobliwość rodziców? Emocje? Nie wiadomo. Wiemy dziś, że stało się tak, aby „objawiły się sprawy Boże”.

Wydarzenie prowokuje do innych pytań, natury bardziej ogólnej, uniwersalnej: czy można zgubić Chrystusa? Iść pewnie dalej bez świadomości, że obok dawno Go już nie ma? Lekceważyć fakt, iż to, co pozostało, stało się ulepkiem złożonym z refleksów prawdy i własnych, egocentrycznych projekcji - marnym zamiennikiem oryginału?

Okazuje się, że jest to możliwe.

*** 

Proszę księdza, gdy miałem około 12 lat, któregoś wakacyjnego dnia przyszedł do nas starszy kolega - zaczął swoją opowieść Marek. „Jeśli chcecie, nauczę was grać w brydża” - zaproponował. Kto by nie chciał! „No jasne! Trudne to?”. „Dajcie karty. Tak się rozdaje, tak się wistuje, tak się wychodzi, tak się licytuje” - 18-latek szybko omówił zasady. No i zaczęliśmy grać. Codziennie kilka roberków. Duma nas rozpierała niesamowita! Proszę, nie jakaś tam gra „w durnia” czy w wojny! Gramy w brydża, rozumiecie? Drżyjcie narody!

Minęło sporo lat od „podwórkowych” czasów. Założyłem rodzinę, usamodzielniłem się. Któregoś roku pojechaliśmy na wakacje nad Bałtyk. Siedząc przy kolacji, usłyszałem pytanie - propozycję: „Czy ktoś z państwa gra w brydża? Szukamy czwartego...”. „No przecież gram. Co mi szkodzi?” - pomyślałem, wspominając wieczorne karciane „nasiadówki” z kolegami. I zgłosiłem się.

Umówiliśmy się na ósmą wieczorem. Ktoś rozdał karty. Zaczęliśmy. „A w co ty grasz?” - usłyszałem w pewnym momencie. „W brydża...”. „Nie no, nie żartuj, powiedz co to za gra?”. „Nooo brydż...”. „Jaki brydż, co ty bredzisz, człowieku!? To nie jest brydż”. „Jak to nie jest brydż, przecież ja od 12 roku życia gram w brydża!”. „Stary, to nie jest brydż!!”.

O matko, gorąco mi się zrobiło. Tamten 18-latek zrobił z nas durniów! Nauczył jakiejś gry i powiedział, że to jest brydż. Ja bym sobie rękę dał uciąć, że potrafię... Jaki wstyd!

Musiałem usiąść przy prawdziwych brydżystach, by się przekonać, że nie umiem grać!

***

Pożyczyłem tę historię od śp. ks. Piotra Pawlukiewicza. Dobrze pokazuje problem, z jakim nie radzi sobie mnóstwo ludzi! Są absolutnie przekonani, że to, w co wierzą, jak żyją, jaki obraz Boga w sobie noszą, jest jak najbardziej prawdziwe. Na każdą propozycję konfrontacji, pogłębienia swojej wiedzy/wiary odpowiadają gniewnym wzruszeniem ramion. Przecież to tak ma być! W głowie siedzi utrwalony system przekonań, zasad - nic to, że mocno „sprofilowanych” pod własne wyobrażenia, ponaginanych tam, gdzie trzeba. Tłumaczących drobniejsze i większe szwindelki, notoryczną absencję na Mszy św., organiczne zrośnięcie z grzechem, życie sakramentalne w zaniku.

- Spowiedź? Przecież nie mam się z czego spowiadać. Kościół? Nie lepiej pojechać do lasu i porozmawiać z Bogiem pod drzewem? Antykoncepcja, hejt, oszustwa podatkowe? Przecież tego nie ma w rachunku sumienia w prawie nieużywanej pierwszokomunijnej książeczce.

Miał rację kard. Joachim Meisner, tłumacząc przed laty: „jesteśmy mniej lub więcej dotknięci jakby jakąś chorobą, którą można by nazwać obłędem niewinności nowoczesnego człowieka”.

***

Można przejść przez życie i nie zauważyć, że Jezusa obok już dawno nie ma. Zgubił się! Został gdzieś daleko z tyłu, a myśmy nawet tego nie zauważyli!

Można oryginał zamienić na podróbkę. Degustować „produkt chrześcijanopodobny” i narzekać, że modlitwa „nie smakuje”, Kościół irytuje, ludzie drażnią...

Jasne, że tak będzie. To oczywiste.

„Chrześcijanopodobni” grają dalej - pewni, że potrafią, że „to jest to”! - w rzeczywistości jednak, choć talia taka sama, cała reszta „nie styka”. I wtedy rodzi się pretensja, krzyk! Że skoro ktoś nie chce się dopasować do moich zasad, to znaczy, że nie potrafi grać, nie rozumie! Musi się dostosować! Być tolerancyjny, plastyczny! Grać „po mojemu”!

Jeśli nie, wstanę od stolika, obrażę się i pójdę sobie w siną dal!

***

Któż nie zna przypowieści o synu marnotrawnym? Rozkładana na części pierwsze podczas rekolekcji, różnie tytułowana. Ktoś zwrócił uwagę na istotny szczegół, który zazwyczaj umyka jej interpretatorom: błąd syna marnotrawnego nie był w pierwszej kolejności błędem moralnym. Błąd miał zdecydowanie głębszą naturę: młodszy syn utracił więź z ojcem.

Tak bardzo zafascynowały go marzenia o lepszym życiu, że nie zauważył zerwania relacji. Zgubił jego spojrzenie, ojcowską miłość. Przestały być ważne. Nawet potem, kiedy zaczął myśleć o powrocie, w pierwszej kolejności wyobraźnia podsuwała pełną miskę. Dopiero gdy spojrzał mu w oczy wypełnione tęsknotą, zrozumiał...

Największym problemem dzieci Kościoła jest to, że w którymś momencie życia gubią Ojca. Owszem, pozostaje tradycja, ornament, mgliste wyobrażenia doktryny, świadomość, że „muszą” od czasu do czasu dać wyraz religijnej poprawności. A potem dziwią się, że samotność i diabelski chichot nie pozwalają im zasnąć.

Ale da się naprawić błąd.

Maryja i Józef też stracili Jezusa z oczu, nie zauważyli, że nie ma Go z nimi. Znaleźli Dwunastolatka w świątyni. Trzeba powrócić. Zweryfikować swoje życie z tymi, którzy znają zasady.

Drugiego rozdania nie będzie.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama