Życie według Bożych planów
ISBN: 978-83-7797-202-1
wyd.: Edycja Świętego Pawła,
www.: www.edycja.pl
W środę 13 marca 2013 roku około godziny 19.00 w Kaplicy Sykstyńskiej po raz kolejny rozległo się tradycyjne „Accepto”. Za pomocą tej formuły dotychczasowy kardynał Jorge Mario Bergoglio, arcybiskup Buenos Aires w Argentynie, zaakceptował wolę wyrażoną przez współbraci, którzy właśnie wybrali go jako nowego papieża.
Tak rozpoczął się 266. pontyfikat w historii. Najbardziej nieoczekiwany i zaskakujący, poczynając już od wyboru imienia: Franciszek. W ciągu kilku minut za pomocą wymownych gestów i prostych słów papież Franciszek podbił cały świat. Kim jest ten papież „wzięty niemal z końca świata”? Jakie są jego korzenie, jego historia, jego myśl? Dlaczego wybrał imię Franciszek?
Na te i inne pytania odpowiada książka Saveria Gaety, jednego z najbardziej poważanych i popularnych autorów piszących na tematy Kościoła. Książka przedstawia ponadto syntezę głównych wyzwań, które stoją przed papieżem Franciszkiem: od skandali po reformę Kurii, od dialogu międzyreligijnego po nową ewangelizację.
W środę 13 marca 2013 roku około godziny 19.00 w Kaplicy Sykstyńskiej po raz kolejny rozległo się tradycyjne „Accepto”. Za pomocą tej formuły dotychczasowy kardynał Jorge Mario Bergoglio, arcybiskup Buenos Aires w Argentynie, zaakceptował wolę wyrażoną przez współbraci, którzy właśnie wybrali go jako nowego papieża.
Tak rozpoczął się 266. pontyfikat w historii. Najbardziej nieoczekiwany, a zarazem otwierający nieznane dotąd horyzonty i podejmujący pytania i problemy, które częściowo pozostają wciąż jeszcze bez odpowiedzi i rozwiązań.
Kronika ostatnich tygodni, choć powoli staje się historią, wciąż jest jednak żywa w oczach i sercach setek milionów osób. Nie tylko katolików lub chrześcijan, ponieważ głos papieża, docierający z Rzymu aż na krańce świata, jest mocną ostoją wartości i ważnym wezwaniem również dla wielu, którzy nie podzielają jego drogi wiary.
Zapowiedź Benedykta XVI o rezygnacji z posługi Piotrowej podana podczas zwyczajnego konsystorza publicznego dotyczącego kanonizacji kilku błogosławionych, od dawna zaplanowanego w Pałacu Apostolskim na 11 lutego, była „gromem z jasnego nieba” – jak ją określił dziekan Kolegium Kardynalskiego Angelo Sodano – nie tylko dla kilkudziesięciu obecnych na ceremonii osób. W ciągu paru minut wiadomość ta obiegła cały świat i wywołała falę rozmaitych opinii na każdym poziomie.
Po raz pierwszy – zdaniem ekspertów od prawa kanonicznego – znalazła pełne zastosowanie norma, która zawsze należała do kościelnego zbioru praw. Kodeks z 1983 roku tak ją przedstawia w drugim paragrafie kanonu 332: „Gdyby się zdarzyło, że Biskup Rzymski zrzekłby się swego urzędu, to do ważności wymaga się, by zrzeczenie zostało dokonane w sposób wolny i było odpowiednio ujawnione; nie wymaga zaś niczyjego przyjęcia”.
Benedykt XVI rzeczywiście użył właśnie takich sformułowań w swoim wystąpieniu: „W pełni świadom powagi tego aktu, z pełną wolnością oświadczam, że rezygnuję z posługi Biskupa Rzymu, Następcy Piotra, powierzonej mi przez kardynałów 19 kwietnia 2005 roku, tak że od 28 lutego 2013 roku, od godziny 20.00, rzymska stolica, Stolica św. Piotra, będzie zwolniona (sede vacante)”. Od wspomnianej w oświadczeniu pory Joseph Ratzinger stał się formalnie pierwszym papieżem emerytem w historii.
Wyjaśniając swoją decyzję, złożył takie oto syntetyczne wyznanie: „Po wielokroć rozważywszy rzecz w sumieniu przed Bogiem, zyskałem pewność, że z powodu podeszłego wieku moje siły nie są już wystarczające, aby w sposób należyty sprawować posługę Piotrową. Jestem w pełni świadom, że ta posługa, w jej duchowej istocie, powinna być spełniana nie tylko przez czyny i słowa, ale w nie mniejszym stopniu także przez cierpienie i modlitwę. Aby jednak kierować Łodzią św. Piotra i głosić Ewangelię w dzisiejszym świecie, podlegającym szybkim przemianom i wzburzanym przez kwestie o wielkim znaczeniu dla życia wiary, niezbędna jest siła zarówno ciała, jak i ducha, która w ostatnich miesiącach osłabła we mnie na tyle, że muszę uznać moją niezdolność do dobrego wykonywania powierzonej mi posługi”.
Potwierdzeniem tego, że o decyzji papieża wiedziało wcześniej tylko bardzo wąskie grono osób, jest nieobecność w sali konsystorza wielu kardynałów. Woleli oni zająć się swoimi obowiązkami, zamiast wziąć udział w spotkaniu, które – choć znaczące (dotyczyło bowiem uznania świętości kilku błogosławionych, między innymi męczenników z Otranto) – wydawało się w każdym razie rutynowe. Oprócz watykańskiego sekretarza stanu, kardynała Tarcisia Bertone, i osobistego sekretarza papieża, Georga Gänsweina, wśród nielicznych zaznajomionych z decyzją papieża byli: dziekan Angelo Sodano (który został o tym poinformowany dzień wcześniej), kardynał Gianfranco Ravasi (poproszony o wygłoszenie rekolekcji wielkopostnych w mającym nastąpić tygodniu) oraz – jak się wydaje – kardynał Marc Ouellet, który zgodnie ze zwyczajem jako prefekt Kongregacji do spraw Biskupów rozmawiał z papieżem w sobotnie popołudnie 9 lutego.
Decyzja Benedykta XVI była okupiona cierpieniem, ale papież nie skrywał swej wewnętrznej udręki. Podczas rozważania przed modlitwą Anioł Pański 17 lutego, komentując kuszenie Jezusa na pustyni, wyjaśnił, że miał wątpliwości, czy ta rezygnacja nie jest pokusą, której on sam był poddawany: „W ostatecznym rozrachunku stawką w kuszeniu jest wiara, ponieważ stawką jest Bóg. W decydujących momentach – a jeśli dobrze się przypatrzeć, w każdej chwili – mamy do czynienia z dylematem: chcemy skoncentrować się na sobie samych czy na Bogu? Na dobru własnym czy też na prawdziwym Dobru, na tym, co jest rzeczywiście dobre?”.
Zaś podczas audiencji generalnej 27 lutego tłumaczył: „W ciągu tych ostatnich miesięcy odczułem, że moje siły osłabły i nieustannie prosiłem Boga na modlitwie, aby oświecił mnie swoim światłem dla podjęcia najwłaściwszej decyzji, nie dla mojego dobra, ale dla dobra Kościoła. Zdecydowałem się na ten krok z pełną świadomością jego wagi, a także nowatorstwa, ale z głębokim pokojem ducha. Umiłowanie Kościoła oznacza także odwagę podejmowania trudnych wyborów, bolesnych, mających zawsze na względzie dobro Kościoła, a nie samych siebie”.
Przypuszczalnie to oświecenie nie miało konotacji nadprzyrodzonych ani cech mistycznego objawienia. Jest jednak równie prawdopodobne, że musiał nabrać absolutnej pewności wewnętrznej co do słuszności takiej decyzji, będącej niemal jak Boża pieczęć. W przeciwnym razie nie dałoby się wytłumaczyć jego mocnych stwierdzeń wypowiedzianych podczas modlitwy Anioł Pański 24 lutego: „Pan wzywa mnie, bym «wstąpił na górę», aby bardziej poświęcić się modlitwie i medytacji. Ale nie oznacza to porzucenia Kościoła. Przeciwnie, jeśli Bóg chce tego ode mnie, to właśnie dlatego, bym mógł nadal mu służyć z tym samym oddaniem i tą samą miłością, z jaką czyniłem to dotychczas, ale w sposób bardziej dostosowany do mojego wieku i posiadanych sił”. Również i innych słów z audiencji z 27 lutego: „Nie porzucam krzyża, lecz pozostaję w nowy sposób przy ukrzyżowanym Panu”.
W oczach niektórych profetycznego tonu nabrało odniesienie do góry i krzyża (podobnie jak poinformowanie o rezygnacji w święto Matki Bożej z Lourdes, po ogłoszeniu nowych świętych męczenników) po przeczytaniu trzeciej części tajemnicy fatimskiej, gdzie siostra Łucja opowiada, że zobaczyła „Biskupa odzianego w Biel, mieliśmy przeczucie, że to jest Ojciec Święty. Wielu innych (…) wchodzących na stromą górę, na której szczycie znajdował się wielki Krzyż zbity z nieociosanych belek jak gdyby z drzewa korkowego pokrytego korą; Ojciec Święty, zanim tam dotarł, przeszedł przez wielkie miasto w połowie zrujnowane i na poły drżący, chwiejnym krokiem, udręczony bólem i cierpieniem, szedł, modląc się za dusze martwych ludzi, których ciała napotykał na swojej drodze; doszedłszy do szczytu góry, klęcząc u stóp wielkiego Krzyża, został zabity przez grupę żołnierzy, którzy kilka razy ugodzili go pociskami z broni palnej i strzałami z łuku. (…) Pod dwoma ramionami Krzyża były dwa Anioły, każdy trzymający w ręce konewkę z kryształu, do których zbierali krew Męczenników i nią skrapiali dusze zbliżające się do Boga”.
Dla innych zaś charakteru przepowiedni nabrało to, co zdarzyło się 28 kwietnia 2009 roku podczas wizyty papieża w L’Aquili, kilka dni po niszczycielskim trzęsieniu ziemi 6 kwietnia. Modląc się przy grobie Celestyna V w bazylice Santa Maria di Collemaggio, papież Ratzinger zdjął bowiem swój papieski paliusz (pas w kształcie okręgu z białej wełny oznaczający władzę Dobrego Pasterza) i umieścił go na urnie tego świętego papieża, który przeszedł do historii z powodu „wielkiej rezygnacji” złożonej 13 grudnia 1294 roku, po nieco ponad stu dniach panowania.
Najlepszą syntezę niemal ośmiu lat swego pontyfikatu przedstawił sam Benedykt XVI w czasie ostatniej audiencji generalnej, odwołując się przede wszystkim do momentu, w którym zgodził się przyjąć posługę Piotrową: „W moim sercu rozbrzmiewały wtedy, jak już wielokrotnie mówiłem, następujące słowa: «Panie, dlaczego ode mnie tego żądasz? Czego chcesz ode mnie? Na moje ramiona nakładasz wielki ciężar, ale jeśli tego ode mnie żądasz, na Twoje słowo zarzucę sieci, będąc pewnym, że Ty mnie będziesz prowadził, nawet ze wszystkimi mymi słabościami». I osiem lat później mogę powiedzieć, że Pan mnie prowadził, był blisko mnie, każdego dnia mogłem odczuwać Jego obecność”.
Następnie mówił: „Był to odcinek drogi Kościoła, w którym pojawiły się chwile radości i światła, ale też chwile niełatwe. Czułem się jak Piotr i apostołowie w łodzi na Jeziorze Galilejskim: Pan dał nam wiele dni słonecznych i łagodnego wiatru, dni, kiedy połów był obfity. Jednak pojawiły się też momenty, kiedy wody były wzburzone i wiał przeciwny wiatr, jak w całej historii Kościoła, a Pan zdawał się spać. Zawsze jednak wiedziałem, że w tej Łodzi jest Pan, i zawsze wiedziałem, że łódź Kościoła nie jest moja, nie jest nasza, lecz Jego. Pan nie pozwoli, aby zatonęła; to On ją prowadzi, rzecz jasna także przez ludzi, których wybrał, bo tak zechciał. Taka była i jest pewność, której nic nie może przysłonić”.
Ostatnie słowa pożegnania, wygłoszone z centralnej loży Pałacu Apostolskiego w Castel Gandolfo, ucieleśniają całą jego głęboką pokorę: „Jestem po prostu pielgrzymem, który zaczyna ostatni etap swojej pielgrzymki na tej ziemi”. Stanowią one zarazem symboliczne zapewnienie dla następcy, który w swej trudnej misji będzie mógł liczyć na modlitewną opiekę na ziemi Benedykta XVI oraz na wstawiennictwo w niebie błogosławionego Jana Pawła II.
Rodzina emigrantów
Bricco Marmorito to licząca kilkaset mieszkańców osada należąca do Portacomaro Stazione, położona dziesięć kilometrów na północ od miasta Asti w Piemoncie. Właśnie tutaj sięgają korzenie rodzinne papieża Franciszka ze strony jego ojca. Ta południowa część regionu Monferrato jest dziś krainą słynącą z wybornych win, ale na początku XX wieku nie była w stanie wykarmić wszystkich swoich synów. „Wyjeżdżam za chlebem” – to zdanie rolnika, użyte przez Edmonda De Amicisa w książce Sull’oceano (Na oceanie) z 1889 roku, trafnie streszcza dramatyczną sytuację włoskich emigrantów udających się do Ameryki Łacińskiej.
W styczniu 1929 roku, po męczącej podróży przez ocean, kolejna rodzina poszukująca godniejszego życia zawitała do portu w Buenos Aires. Nie było tak, że rodzina Bergoglio żyła w nędzy. Mieli gospodarstwo i prowadzili cukiernię. Jednak nalegania ze strony krewnych, którzy mieszkali już w Argentynie, stawały się coraz bardziej usilne, aż w końcu pragnienie ponownego nawiązania więzi z nimi wzięło górę…
Wyjeżdżali z Włoch w samym środku zimy, tymczasem na przeciwległym krańcu ziemi, na południowej półkuli, lato było w pełni. Płaszcz z futrzanym kołnierzem, który miała na sobie babcia Rosa Margherita Vasallo, musiał wyglądać zdecydowanie ekscentrycznie. Jednak o pokusie zdjęcia go z siebie nie było nawet mowy: pod podszewką były bowiem ukryte wszystkie pieniądze, jakie ona i jej mąż, Giovanni Angelo, uciułali, aby zmierzyć się z nieznanym, które czekało w Argentynie na nich i na ich dwudziestoczteroletniego syna, Maria Giuseppe Francesca, tatę przyszłego papieża.
Już w 1922 roku trzej bracia Giovanniego Angela przenieśli się do Buenos Aires i założyli tam firmę zajmującą się brukowaniem dróg. Własnymi rękami wybudowali sobie kamienicę, w której mieszkali. Cztery piętra, po jednym dla każdego z braci, i pierwsza winda w całym mieście – widok, który przyciągał ciekawość przechodniów. Jednak kryzys gospodarczy z lat 1929-1932 okazał się niszczycielski także dla nich, zmuszając ich do zamknięcia działalności. Jakiś czas później Giovanni Angelo, który był księgowym i zajmował się administracją, otwarł magazyn razem z jednym z braci, a następnie przeniósł się do pracy w innej firmie.
W 1934 roku Mario Giuseppe Francesco poznał swoją przyszłą żonę, Reginę Maríę Sívori (córkę Argentyńczyka i matki pochodzącej z Piemontu), w salezjańskim oratorium św. Antoniego w barrio (dzielnicy) Almagro, gdzie oboje uczęszczali na Msze św. 12 grudnia 1935 roku wzięli ślub, a 17 grudnia 1936 roku urodził się Jorge Mario, pierwszy z rodzeństwa: chłopców Alberta Horacia i Oscara Adriana oraz dziewczynek Marty Reginy i Marii Eleny (jedynej jeszcze żyjącej).
W mieszkaniu państwa Almagro w barrio Flores, w środkowo-zachodniej części Buenos Aires, zachowano upodobanie do mówienia dialektem piemonckim, który mały Jorge Mario przyswajał sobie wraz ze słodkim językiem hiszpańskim. W szczególności babcia Rosa Margherita dotrzymywała mu towarzystwa w pierwszych latach jego życia, kiedy rodzice byli zajęci pracą, i dlatego do tej pory często przywołuje ją jako osobę, która jest najbliższa jego sercu.
Wśród utworów, ktorych Jorge Mario uczył się na pamięć, była pieśń turyńskiego poety Nina Costy, Rassa nostrana, którą jeszcze dziś potrafi wyrecytować. Tekst ten kończy się myślą o ciężkim losie emigrantów: „Ma el pi dle volte na stagiun perdüa / o na frev o un malör de so mesté / a j’incioda ant na tumba patanüa / spersa ant un camp-sant foresté” (Najczęściej jednak stracone lata / albo gorączka bądź choroba związana z jego zawodem / wtrącają go do nagiego grobu / zagubionego gdzieś na obcym cmentarzu).
Pamięć o własnych korzeniach
Będąc przejazdem we Włoszech z okazji konklawe w 2005 roku, kardynał Jorge Bergoglio uda się do miejsca swego pochodzenia. W 2010 roku wyzna zaś: „Poczułem się jak u siebie w domu, rozmawiając po piemoncku. Poznałem brata mojego dziadka, moich wujków i kuzynów. Najstarsza z moich kuzynek ma 78 lat, a kiedy ją odwiedzam, mam wrażenie, jakbym zawsze tam z nimi żył. Pomagam jej w domowych pracach, nakrywam do stołu…”.
Ta ostatnia, Giuseppina Ravedone, opowiedziała, że brat Bergoglia zarezerwował mu pokój w luksusowym hotelu w centrum Turynu, ale Jorge Mario „wcale nie był zadowolony, wciąż powtarzał, że w takim miejscu on nie może spać. To nie było miejsce dla niego, choć rachunek miał pokryć brat. W każdym razie od czasu tamtej wizyty ilekroć przyjeżdżał tutaj odwiedzić mojego męża, a w ostatnich latach mnie i innych krewnych, nocował u innej kuzynki, Carli, która miała duże mieszkanie i mogła odstąpić mu jeden pokój”.
W jego wspomnieniach z dzieciństwa przewijają się partyjki briscoli (gra w karty) rozgrywane z ojcem, sobotnie popołudnia przed radiem i słuchanie razem z mamą dzieł lirycznych, niedziele spędzane z całą rodziną na stadionie San Lorenzo, klubu piłkarskiego założonego w 1908 roku przez salezjanina, Lorenza Massę (jako nastolatek oprócz futbolu będzie także uprawiał koszykówkę).
Dlatego – ujawnił – „jedną z rzeczy, o które pytam młodych ojców na spowiedzi, jest to, czy bawią się ze swoimi dziećmi”. W późniejszych latach codziennie po powrocie ze szkoły Jorge Mario pomagał w kuchni, bowiem po piątym porodzie jego matka doznała paraliżu nóg. Tak więc ona przygotowywała składniki i stawiała je na stole, a następnie dzieci wykonywały jej polecenia, by je połączyć i stworzyć potrawy. Okazało się to pożyteczną nauką również na przyszłość. Kiedy Bergoglio zostanie rektorem i biskupem, będzie umiał sobie sam przyrządzać posiłki.
Od 1943 do 1948 roku Jorge Mario uczęszczał do Szkoły Podstawowej im. Antonia Cervińa, gdzie do dziś zachowały się protokoły potwierdzające jego wyniki w nauce: „Zawsze otrzymywał ocenę dostateczną ze wszystkich przedmiotów przewidzianych w programie: arytmetyki, geometrii, historii, geografii i rysunków. Jednak w tamtym czasie nie było stopni. Można było dostać jedynie ocenę dostateczną lub niedostateczną” – wyjaśnia obecna dyrektor szkoły Efe Roxana Domínguez.
Amalia Damonte, przyjaciółka z czasów, gdy mieli około dwunastu lat, opowiada wzruszającą historię. Pewnego dnia Jorge Mario wręczył jej kartkę, na której narysował biały domek z czerwonym dachem, i powiedział jej: „To jest dom, który kupię, kiedy się pobierzemy”. Następnie dodał: „Jeśli nie powiesz mi «tak», zostanę księdzem”. Ona jednak nie odpowiedziała, a na dodatek, gdy rysunek trafił do rąk jej mamy, rodzice zakazali jej spotykania się z nim.
Po ukończeniu szkoły podstawowej i rozpoczęciu średniej, mniej więcej kiedy miał 13 lat, ojciec zaproponował mu wykonywanie drobnych prac w fabryce włókienniczej, gdzie sam był księgowym, tak aby syn mógł zarobić sobie trochę pieniędzy. Przez dwa lata chłopiec sprzątał, a w następnym roku pomagał w sprawach administracyjnych. Później zapisał się do szkoły techniczno-przemysłowej, specjalizującej się w chemii żywienia, i zaczął pracować od godziny 7.00 do 13.00 w laboratorium, uczestnicząc w lekcjach od 14.00 do 20.00.
W tym czasie Jorge Mario uczęszczał do parafii św. José de Flores, gdzie co niedziela uczestniczył we Mszy św. Miał liczną grupę przyjaciół, wśród których była też jego sympatia. Wraz z nimi chodził tańczyć tango, a szczególnie milongę: „Bardzo mi się podoba, to coś wypływa z wnętrza” – wyznał. Jego ulubionymi artystami są Juan D’Arienzo, Julio Sosa, Astor Piazzola i Amelita Baltar.
Odkrycie powołania
W 1953 roku Jorge Mario miał prawie 17 lat i jak to często bywa z nastolatkami, jego wiara nieco osłabła. 21 września, w tradycyjne święto ucznia i liturgiczne wspomnienie św. Mateusza, postanowił wstąpić do kościoła. Tam akurat urzędował ojciec Duarte, kapłan, którego Jorge Mario nigdy wcześniej nie widział, ale który emanował głęboką duchowością. Wyspowiadał się u niego i w tym momencie poczuł w sercu powołanie do bycia kapłanem: „Było to zdumienie wywołane spotkaniem z kimś, kto na ciebie czeka” – opowiadał później.
Pewność tego powołania nie od razu miała jednak swój ciąg dalszy. Przez kilka lat po uzyskaniu dyplomu technika chemika, nadal pracował w laboratorium analiz żywności. W wieku dwudziestu lat nagle zachorował na ciężkie zapalenie płuc. Bardzo wysoka gorączka, trzy dni w zawieszeniu między życiem a śmiercią, bezsilność lekarzy, potem operacja polegająca na usunięciu górnej części prawego płuca. Konieczne jednak okazały się bolesne terapie, by przywrócić stan jego zdrowia do normy. W tym trudnym czasie usłyszał wiele typowych w takich okolicznościach słów, ale jedynie siostra zakonna, która wcześniej przygotowywała go do Pierwszej Komunii św., pozwoliła mu zrozumieć sens tego cierpienia, mówiąc: „W ten sposób naśladujesz Jezusa”. Dziwnym zbiegiem okoliczności siostra miała na imię Dolores Tortolo (Nawiązanie do imienia Dolores i cierpienia. Dolor z łac. to ból, męka. W języku hiszpańskim słowo to używane w kontekście María de los Dolores – Matka Boża Bolesna). Ze swoimi współsiostrami podzieli się później przeczuciem: „On zajdzie bardzo wysoko”.
Krótko potem młodzieniec podjął decyzje o wstąpieniu do seminarium diecezjalnego w Buenos Aires Villa Devoto. Po paru kolejnych miesiącach, 11 marca 1958 roku, przeniósł się do nowicjatu Towarzystwa Jezusowego. W rodzinie decyzję o wstąpieniu do seminarium przyjęto z mieszanymi uczuciami. Tata był zadowolony, mama zdecydowanie mniej i przez długi czas odczuwała brak codziennego towarzystwa syna. Najszczęśliwsza była babcia, która zawołała: „Dobrze, skoro Bóg cię wzywa, niech będzie błogosławiony!”, a potem dodała ze zdrowym realizmem: „W każdym razie nie zapominaj, że drzwi domu są zawsze otwarte i że nikt ci nie będzie wypominał niczego, jeśli zmienisz zdanie”.
Jorge Mario dopiero co skończył 21 lat, a w Towarzystwie Jezusowym czekała go jeszcze długa droga, zanim będzie mógł otrzymać święcenia kapłańskie, a jeszcze więcej, zanim złoży śluby wieczyste. Najpierw wysłano go do Chile, by zdobył podstawy nauk humanistycznych. W 1963 roku wrócił do Argentyny i obronił doktorat z filozofii w Colegio Máximo w San Miguel, gdzie później kontynuował studia teologiczne i w 1970 roku obronił drugi już doktorat. W tym czasie zdobył też pierwsze doświadczenia w dziedzinie nauczania. W latach 1964-1965 był wykładowcą literatury i psychologii w Colegio de la Inmaculada Concepción w Santa Fe, a w 1966 roku nauczał tych samych przedmiotów w Colegio del Salvador w Buenos Aires.
Na krótko przed przyjęciem święceń kapłańskich przeżył moment o ogromnej sile duchowej. Jego owocem była intensywna modlitwa, którą, gdy został kardynałem, postanowił opublikować, stwierdzając, że byłby gotowy jeszcze raz się pod nią podpisać:
„Chcę wierzyć w Boga Ojca, który kocha mnie jak syna, i w Jezusa, Pana, który wlał swego Ducha w moje życie, aby mnie rozradować i zaprowadzić w ten sposób do wiecznego królestwa życia. Wierzę w moją historię, przenikniętą miłosnym spojrzeniem Boga, który w wiosennym dniu [w Argentynie – przyp. autora] 21 września wyszedł mi naprzeciw, by zaprosić mnie do pójścia za Nim. Wierzę w moje cierpienie, bezowocne z powodu egoizmu, w którym szukam ukojenia. Wierzę w nikczemność mojej duszy, która próbuje wszystko wysysać, niczego nie dając… nie dając. Wierzę w życie zakonne. Wierzę, że chcę bardzo kochać. Wierzę w codzienną śmierć, płonącą, od której uciekam, ale która się do mnie uśmiecha i zaprasza mnie, bym ją zaakceptował. Wierzę w cierpliwość Boga, życzliwą, dobrą jak letnia noc. Wierzę, że mój tata jest w niebie razem z Panem. Wierzę, że także ojciec Duarte tam jest i oręduje za moim kapłaństwem. Wierzę w Maryję, moją Matkę, która mnie kocha i nigdy nie zostawi mnie samego. Oczekuję codziennej niespodzianki, w której objawi się miłość, moc, zdrada i grzech, towarzyszące mi aż do ostatecznego spotkania z tym cudownym obliczem, które nie wiem, jakie jest, od którego nieustannie uciekam, ale które chcę poznać i kochać. Amen”.
13 grudnia 1969 roku nadszedł moment święceń kapłańskich. Wreszcie także mama dała się ostatecznie przekonać o słuszności jego powołania i po zakończeniu uroczystości uklękła przed nim, by prosić o błogosławieństwo i ucałować jego rękę. „Jestem Jorge Bergoglio, ksiądz. Podoba mi się być kapłanem” – stwierdzi w 2010 roku w wywiadzie rzece zatytułowanym El jesuita, odpowiadając na pytanie o to, jak by się przedstawił grupie nieznajomych.
Tamtego dnia babcia przekazała mu list, który papież Franciszek do dziś przechowuje w brewiarzu, wraz z życzeniami, jakie pragnęła ona przekazać wszystkim swoim wnukom: „Obyście żyli długo i szczęśliwie. Jeśli jednak któregoś dnia cierpienie, choroba lub strata ukochanej osoby napełnią was przygnębieniem, pamiętajcie, że jedno westchnienie przed Tabernakulum, gdzie przebywa największy i najwspanialszy Męczennik, i spojrzenie na Maryję stojącą u stóp krzyża sprawią, że kropla balsamu spłynie na wasze najgłębsze i najbardziej bolesne rany”. (...)
opr. aś/aś