Czy biskupi nie mają prawa wypowiadać się w sprawie mediów publicznych?
I znowu biskupi nie skorzystali z możliwości , by siedzieć cicho. W komunikacie z ostatniego Zebrania Plenarnego Konferencji Episkopatu Polski czytamy: „Zlikwidowanie abonamentu, niepewność wysokości budżetu przeznaczonego na tzw. zadania misji publicznej budzą niepokój o przyszłość Polskiego Radia i Telewizji Polskiej. Konferencja Episkopatu Polski z całą mocą apeluje o odpowiedzialne stanowienie prawa medialnego i dbałość Parlamentu o media publiczne”.
Wydawało mi się, że to wypowiedź stonowana, wyrażająca troskę biskupów o dobro wspólne, jakim są niewątpliwie media publiczne. Troskę zrozumiałą, gdyż publiczne Radio i Telewizja podejmują — nie tylko w ramach Redakcji Katolickich — ważne tematy związane z chrześcijańską wiarą i tradycją. Biskupi nie dyktują władzy państwowej, co konkretnie ma zrobić, ale ograniczają się do stwierdzenia, że silne media publiczne są w Polsce potrzebne. Tymczasem niektórzy wszystkowiedzący komentatorzy zagrzmieli.
Znany felietonista Dziennika, Jan Rokita, uznał, że pierwsze zacytowane wyżej zdanie biskupów „jest to najbardziej niemądre zdanie, jakie wypowiedzieli polscy biskupi w sprawach publicznych w ciągu Dwudziestolecia Niepodległości”. Niedoszły premier z Krakowa sugeruje, że biskupi „postanowili odegrać rolę nieliczącego się z interesem publicznym lobbysty”, a w dodatku „dali silne wsparcie SLD”. Po czym Rokita dość obcesowo tłumaczy biskupom, na czym polega praworządne państwo.
Z Rokitą współbrzmi „Trybuna”, która oburza się, że na posiedzeniu Komisji Wspólnej przedstawiciele episkopatu dyskutowali ze stroną rządową o mediach publicznych. „Trybunowi” fachowcy - bezstronni, ma się rozumieć —stwierdzili, że „to pachnie klerykalizacją” oraz że „to są roszczenia Kościoła, którym trzeba powiedzieć stop”. Ponadto owi znawcy uważają, że kler nie ma żadnego tytułu prawnego, aby otworzyć usta i odezwać się w sprawie mediów publicznych. Jest wielce frapujące, jakim to sposobem można dojść do wniosku, że jakiś tam doktor komentator może się publicznie wypowiadać na temat ładu medialnego, a biskupi nie mogą.
Czy biskupi próbują narzucić jakąś konkretną ustawę medialną? Nie! Czy domagają się dla siebie szczególnego miejsca w programach informacyjnych? Nie! Biskupi powiedzieli jedynie, że są „zaniepokojeni szeregiem poczynań, które mogą zagrozić wprost istnieniu mediów publicznych”, a że z czymś takim mamy do czynienia, nie ulega żadnej wątpliwości. Mam niekiedy wrażenie, że żyjemy w jakiejś reglamentowanej demokracji, w której na ulice mogą wychodzić i manifestować zieloni, pomarańczowi, tęczowi, ale księża nie powinni poza swymi kościołami zabierać głosu. A niby dlaczego?! Wszak Kościół nie sprowadza się do kruchty, a księża też są obywatelami. Jeśli duchowni ograniczają zakres swego zaangażowania w sprawy polityczno-społeczne, to czynią to z własnej woli. Duchowni nie należą do partii politycznych nie dlatego, że im prawo państwowe tego zabrania, ale dlatego, że prawo kościelne narzuca tego rodzaju ograniczenie.
W całej tej hucpie narzucania biskupom, co im wolno, a czego nie, istotną rolę odgrywa słowo-łom, a mianowicie „klerykalizm”. Powie ksiądz, że jakąś ustawę uważa za szkodliwą, a tu od razu słychać okrzyki: „Klerykalizacja!”, „Kościół się miesza!”. Z klerykalizacją mielibyśmy do czynienia, gdyby biskupi ustanawiali prawo, albo istnienie mediów publicznych łączyli z jakąś prawdą wiary. Tymczasem nic takiego nie ma miejsca. Wyrażanie w wolnym kraju swego stanowisko nie jest żadnym „izmem”.
Jan Rokita przyznaje biskupom prawo do wyrażania troski, aby media publiczne miały na względzie wartości chrześcijańskie. Słusznie! Tylko że biskupi zrobili krok dalej i zapytali, za jakie pieniądze media publiczne będą owe wartości krzewić.
opr. mg/mg