Jakieś 20 lat temu sporym sukcesem wydawniczym cieszyła się seria "Dla opornych", tłumacząca różne zawiłe kwestie techniczne prostym językiem. Czy da się w ten sposób wyjaśnić tak skomplikowaną teologicznie sprawę, jak intronizacja Chrystusa?
Jakieś 20 lat temu sporym sukcesem wydawniczym okazała się seria „... for Dummies”, czyli po polsku „... dla opornych”. Książki napisane były zazwyczaj prostym i przystępnym językiem, a omawiały rozmaite aspekty techniki, nauki i czego tam jeszcze. Sam dzięki takiej książce nauczyłem się podstaw internetu, łącznie z umiejętnością korzystania z gophera, ftp, telneta, talka i innych dziwnych usług, o których dziś już niemal nikt nie pamięta. Postanowiłem więc, wzorując się na tej serii, wyjaśnić w kilku słowach, czym jest, a czym nie jest intronizacja Chrystusa. Z góry przepraszam za wszelkie uproszczenia i brak subtelności!
Przede wszystkim, jest kłopot z terminami. Jeśli bowiem mówimy o „intronizacji”, myślimy o wprowadzeniu danej osoby na tron królewski. Tymczasem Jezus jest królem po prostu, z racji swej natury i roli, którą powierzył Mu Ojciec. Jego królestwo nie jest z tego świata i nadawanie mu tytułu króla jakiegoś państwa jest pozbawione podstaw. Z jednym wyjątkiem: Mesjasz jest także dziedzicem tronu Dawida i oprócz powszechnego królowania, może być także zwany Królem Izraela. Ale to wątek wymagający odrębnej dyskusji (zahaczającej o tematy eschatologiczno-apokaliptyczne, czyli mówiąc prostym językiem, o „koniec czasów”). W każdym razie polscy biskupi słusznie zwrócili uwagę na to, że powinniśmy nie tyle „intronizować”, co uznać Jezusa Chrystusa jako Króla i Pana. Od siebie dodałbym, że takie uznanie w wymiarze społecznym, które dokonało się 19 listopada tego roku, ma sens tylko o tyle, o ile towarzyszy mu osobista decyzja o uznaniu Jezusa jako Pana. Jezus nie przyszedł zbawić narodów, ale konkretnego człowieka.
Po drugie, objawienia prywatne nie są tym samym, co Objawienie, które zawarte jest w Piśmie Świętym i Tradycji. Dotyczy to także objawień Rozalii Celak, w których mowa jest o „intronizacji”. Żaden wizjoner, żaden mistyk, żadna osoba doświadczająca szczególnego działania Bożego czy obecności świętych nie funkcjonuje na tym samym poziomie „objawienia”, na którym funkcjonowali autorzy biblijni. Warto zauważyć, że nawet tym ostatnim nie dane było słyszeć Słowa Bożego w języku boskim, ale w ich własnym, ludzkim, z jego wszystkimi cechami kulturowymi, wyobrażeniowymi i lingwistycznymi. Żaden człowiek nie może więc twierdzić, że przekazuje słowa Boga czy też świętego w postaci „czystej”, nieuwarunkowanej jego własną kulturą, językiem, czy ogólnie mówiąc — zdolnościami percepcji. Dlatego też, gdy powołujemy się na objawienia prywatne, należy starać się zrozumieć ich sens, a nie kurczowo trzymać się słownego czy też obrazowego przekazu. Dobrym przykładem są „Objawienia Bożej Miłości” Julianny z Norwich — to, co ujrzała w mistycznej wizji, pozostało dla niej w większości niezrozumiałe. Dopiero po wielu latach modlitwy, zamknięta w pustelniczej celi, zaczęła pojmować ich sens: stąd też mamy tekst jej objawień w wersji krótkiej (pierwotnej) i długiej (spisanej po ponad 20 latach). Porównanie obydwu tekstów pokazuje wyraźnie, że właściwy sens wizji czy też objawienia można zrozumieć jedynie przez głęboką, modlitewną refleksję, a nie przez akademickie rozważania, skupione na pojedynczych słowach czy wyrażeniach. Rozalia Celak, podobnie jak Julianna, była prostą osobą, a nie teologiem; wyrażeniom, którymi się posługiwała, może więc brakować teologicznej precyzji. Dlatego łatwo je błędnie zinterpretować, rozumiejąc „intronizację” w innych kategoriach niż zamierzone przez Boga — w kategoriach politycznych, zamiast duchowych.
Po trzecie, królowanie Chrystusa jest równie wielką tajemnicą, jak samo Królestwo Boże. Jak wiele jesteśmy w stanie powiedzieć o Bożym Królestwie? Sam Jezus wskazał na niemożliwość ujęcia go w doczesnych kategoriach: „Królestwo Boże nie przyjdzie dostrzegalnie (...) Oto bowiem królestwo Boże pośród was jest” (Łk 17,20-21). W innym miejscu stwierdził, że jeśli nie staniemy się jak dzieci, nie wejdziemy do królestwa Bożego (Łk 18,17), a często mówił o nim w języku symboli, porównując je do skarbu ukrytego w roli, ziarnka gorczycy, zaczynu chlebowego i drogocennej perły. Jest tu więc jakiś paradoks: królestwo to jest małe, ukryte, a jednocześnie ma olbrzymią moc i wartość. Podobnie jest z samym królowaniem Chrystusa. W jednej z wielkopiątkowych pieśni śpiewamy: „Króla wznoszą się znamiona, tajemnica krzyża błyska (...) oto Bóg królował z drzewa”. Jest więc to królowanie w uniżeniu, w cierpieniu, w miłości, która daje samego siebie za nas. Święty Paweł pisze o królewskim „ogołoceniu”: „On, istniejąc w postaci Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi (...) uniżył samego siebie, stawszy się posłusznym aż do śmierci - i to śmierci krzyżowej. Dlatego też Bóg Go nad wszystko wywyższył i darował Mu imię ponad wszelkie imię” (Flp 2,6-9). Ale są też apokaliptyczne obrazy: „oto Syn Człowieczy podchodzi do Przedwiecznego i otrzymuje panowanie, chwałę i władzę królewską” (Dn 7,13-14) oraz „Oczy Jego jak płomień ognia, a wiele diademów na Jego głowie. Ma wypisane imię, którego nikt nie zna prócz Niego. Odziany jest w szatę we krwi skąpaną, a imię Jego nazwano: Słowo Boga. (...) A na szacie i na biodrze swym ma wypisane imię: KRÓL KRÓLÓW PAN PANÓW” (Ap 19,12-16).
Dlatego też w ikonografii aż do XII wieku przedstawiano Chrystusa na krzyżu jako Pana i Króla — koncentrując się nie na Jego fizycznym cierpieniu, ale na królewskiej godności. Jest w tym przedstawieniu tajemnica i paradoks. I jest to też klucz do zrozumienia istoty Chrystusowego królowania. Jeśli więc wydaje ci się, że „coś jest nie tak” z tą intronizacją Chrystusa, coś ci nie pasuje — to jesteś na dobrej drodze, aby wkroczyć w rzeczywistość tajemnicy, która po prostu przekracza ludzki sposób rozumowania: że albo coś jest „na górze”, albo „na dole”. Albo ktoś jest władcą, albo — sługą. Albo jest królestwo, albo go nie ma. Tymczasem królestwo Boże nie jest porównywalne z królestwami doczesnymi (ani z żadną władzą doczesną). Zapewne dlatego nazywa się królestwem „Bożym”! To, co w naszych kategoriach wydaje się „na dole”, co nazwalibyśmy „uniżeniem”, czy „służbą”, w kategoriach Bożych liczy się jako „królowanie” i „panowanie”. Jedyną drogą do prawdziwego panowania jest droga uniżenia, służby, porzucenia własnych ambicji i odkrycie tego, co jest prawdziwym, obiektywnym dobrem. Panowanie w królestwie Bożym oznacza służenie obiektywnemu dobru, zamiast samemu sobie, swojej sławie, swojemu zyskowi czy swojej przyjemności.
Czy Jezus, odrzucony i ukrzyżowany Mesjasz, ukaże się kiedyś w pełnej godności królewskiej? Jak najbardziej: tak! Ale będzie to oznaczać koniec doczesności, innymi słowy: koniec czasów. Zastanawiające jest, czy osoby nawołujące do intronizacji Chrystusa jako króla Polski zdają sobie z tego sprawę? Gdyby Chrystus chciał rzeczywiście wkroczyć w doczesność z całą swą królewską godnością, tym samym zakończyłby wszelką doczesność. Być może taki jest zamiar ruchów intronizacyjnych: przyspieszenie powtórnego przyjścia Chrystusa. Jeśli jednak członkowie takich ruchów sądzą, że możliwe jest „polityczne” odczytanie królowania Chrystusa, oznaczające kontynuację tego, co doczesne, tylko w jakiejś „doskonalszej” formie, to trzeba jasno powiedzieć, że się mylą. Królestwo Boże nie jest z tego świata, a Chrystus nie ma zamiaru czynić z Polski jakiegoś szczególnego, hybrydowego państwa, zawieszonego między doczesnością a wiecznością.
Równie jasno i dosadnie trzeba powiedzieć, że władanie Chrystusa rozpoczyna się w duszy i w życiu każdego człowieka z osobna. Nie ma żadnej drogi na skróty — przyjęcie władania Chrystusa przez cały naród nie zastąpi osobistej decyzji każdego człowieka, który może to władanie przyjąć, oddając Mu całe swoje życie, albo zlekceważyć, żyjąc po swojemu.
Słowa świętego Pawła z Listu do Rzymian pozostają zawsze w mocy: „Jeżeli więc ustami swoimi wyznasz, że Jezus jest Panem, i w sercu swoim uwierzysz, że Bóg Go wskrzesił z martwych - osiągniesz zbawienie” (Rz 10,9). Jest to sprawa duchowa, a nie polityczna. Indywidualna, a nie zbiorowa. Z tych indywidualnych decyzji Duch Święty tworzy wspólnotę: Kościół, ale jest to kolejny krok. Nigdy nie działa to w drugą stronę, w tym sensie, że zbiorowa decyzja czy deklaracja miałaby zastąpić indywidualną.
Na koniec, jak to zwykle bywa w książkach „dla opornych”, ćwiczenie praktyczne. Zastanów się uczciwie, co włada twoim własnym życiem. Czy jest to dążenie do przyjemności? A może do wygody? Do sławy, satysfakcji lub spełnienia zawodowego? Co motywuje cię do działania? Czemu poświęcasz swój czas i siły?
Znasz już odpowiedź? Jeśli jest w twoim życiu cokolwiek ważniejszego od Boga, od Tego, który tak bardzo cię szanuje, tak bardzo mu zależy na tobie, że posłał swojego jedynego Syna, aby umarł za ciebie, to z całą pewnością nie możesz powiedzieć, że „intronizowałeś” Jezusa, że uznajesz go jako Pana. Ale możesz intronizować Go nawet w tej chwili: wystarczy, że uwierzysz, że faktycznie jest On jedynym rozwiązaniem twoich problemów i jedynym, który może nadać ostateczny sens i cel twojemu życiu. Jeśli z takim nastawieniem wypowiesz słowa: „Jezus jest Panem”, to właśnie dokonałeś Jego intronizacji, posadziłeś Go na tronie swojego życia, spychając z tego tronu swoje wielkie „EGO”. I, jestem tego pewien, będzie to miało znacznie dalej idące konsekwencje praktyczne niż wszelkie polityczne akty i deklaracje.