Człowiek nowoczesny, europejski nie może być religijny, mieć poglądów zbieżnych z nauczaniem Kościoła - taki przekaz coraz częściej płynie ze środowisk opiniotwórczych
Człowiek nowoczesny, europejski nie może być religijny, mieć poglądów zbieżnych z nauczaniem Kościoła — taki przekaz coraz częściej płynie ze środowisk opiniotwórczych.
Bardzo pouczające było dla mnie spotkanie z młodymi Niemcami na placu św. Piotra w Rzymie 19 kwietnia 2005 roku. Grupka dwudziestolatków cieszyła się z wyboru kardynała Ratzingera na papieża, bo — jak mówili — w gronie rówieśników nie będą już musieli się wstydzić, że są katolikami.
To co jeszcze kilka czy kilkanaście lat temu wydawało się w Polsce niemożliwe, staje się jak najbardziej realne. Są środowiska, w których przyznanie się do praktyk religijnych, a przede wszystkim do akceptowania w całości nauczania Kościoła, jest uznane za dziwactwo albo towarzyskie faux pas. W ten sposób słowa Jana Pawła II o tym, że do pełnienia swej misji Kościół nie potrzebuje żadnych przywilejów, a tylko wolności, nabierają w Polsce, zaskakująco, aktualności. Nie chodzi o wolność w sensie instytucjonalnym, jakiej brakowało przed 1989 rokiem, ale wolność ograniczaną przez nowy rodzaj ideologii, jaką w Europie stała się sekularyzacja, z jej szczególnym przejawem — tzw. poprawnością polityczną. Wiem, że antyklerykałowie, ale także po prostu ludzie niewierzący oburzą się w przekonaniu, że Kościół w Polsce ma potężny wpływ na całe życie publiczne. A jednak jesteśmy świadkami nasilania się zjawisk, które katolików mogą niepokoić i powinny mobilizować do pozytywnego działania.
Pod koniec lat 90. wydawało się, że wszystko wróciło wreszcie do normalności. Kościół otrzymał osobowość publicznoprawną, o co walczył przez kilkadziesiąt lat w PRL, jego miejsce w państwie określiły konstytucja i konkordat. W szkołach przywrócone zostało nauczanie religii (co w samym Kościele ma i zwolenników, i przeciwników), wprowadzono ustawę ograniczającą aborcję. Temu wszystkiemu towarzyszyły potężne konflikty, przypominające wojnę religijną między państwem a Kościołem, w której obydwie strony popełniły wiele błędów. Kościół oskarżano o chęć stworzenia państwa wyznaniowego, co było niedorzecznością, ale i tryumfalizm, co niestety bywało celnym spostrzeżeniem. Ten etap mamy już za sobą.
Prawne ramy obecności Kościoła w życiu państwa demokratycznego zostały określone, a zasady demokracji z wolnym rynkiem idei, światopoglądów ścierających się w debacie publicznej, z trudem, ale przez Kościół zaakceptowane. Dla mnie ważnym tego przykładem jest oświadczenie prezydium Episkopatu i komisji bioetycznej z grudnia ubiegłego roku w sprawie projektu ustawy o in vitro. Wskazano w niej na istnienie dwóch płaszczyzn: moralnej, która obowiązuje katolików niezależnie od rozwiązań ustawowych, i prawnej, która w demokracji nakazuje szukanie kompromisów.
Równocześnie z tymi procesami od końca lat 90. coraz mocniej daje o sobie znać kultura antychrześcijańska, co doskonale, choć w najbardziej prostej postaci widać na przykładzie popularności książek Richarda Dawkinsa czy Dana Browna albo po prostu oferty większości polskich mediów. Ale nie to najbardziej niepokoi, ani nawet obraźliwe kampanie reklamowe zachodnich koncernów, które świadomie wywołując oburzenie, liczyły na zainteresowanie klientów. Chodzi o coś dużo bardziej niepokojącego — o „poprawność polityczną”, która ingeruje w wolność sumienia i wyznania. Jeszcze do niedawna słyszeliśmy o tym tylko w informacjach płynących z Zachodu. Fałszywie pojęta ochrona uczuć religijnych powoduje na przykład, że już kolejna osoba w Wielkiej Brytanii straciła pracę z powodu noszenia na szyi krzyżyka.
O tym, że i w naszym życiu publicznym zaczyna się dziać coś niepokojącego, przekonała mnie drobna z pozoru informacja. Otóż niedawno Kampania Przeciw Homofobii ogłosiła, że będzie dążyć do wprowadzenia w kodeksie karnym przepisu karzącego za tzw. mowę nienawiści. Jako przykład „mowy nienawiści” podano wypowiedź Jarosława Gowina, który wśród argumentów za przyznaniem prawa do in vitro jedynie małżonkom powiedział, że dziecko rozwija się harmonijnie tylko wtedy, gdy ma ojca i matkę. Gdyby za takie stwierdzenia miała grozić kara więzienia — nawet do lat trzech, co proponują homoseksualiści — oznaczałoby to, że jako żywo znów obudzilibyśmy się w kraju absurdu niczym z Mrożka, by nie powiedzieć gorzej — kraju totalitarnym jak za PRL. Czym innym jest bowiem szacunek należny każdemu człowiekowi, niezależnie od jego kondycji psychofizycznej czy moralnej, a czym innym stwierdzenie, jaka jest rola mężczyzny i kobiety, czyli rodziców w wychowaniu dziecka, co jest faktem naturalnym, a nie jakąś ideologią.
W niezakończonej jeszcze dyskusji o in vitro doszła do głosu wyraźniej znana już wcześniej tendencja środowisk opiniotwórczych do odmawiania katolikom prawa do wyrażania poglądów zgodnych z nauczaniem Kościoła. Nie chodzi oczywiście o pisany zakaz, ale o budzenie w społeczeństwie przekonania, że człowiek nowoczesny, proeuropejski nie może być przeciwny in vitro, a także aborcji, rozwodom, eutanazji... Co więcej, próbuje się zawstydzić Kościół, że ma takie nienowoczesne nauczanie i naciska się, by je zmienił (czym innym jest dyskusja wewnętrzna, czym innym naciski z zewnątrz). Wydaje się, że to zjawisko będzie się nasilało, a w konsekwencji może doprowadzić znowu — jak za PRL, choć z innych powodów — do sprywatyzowania wiary, do sytuacji, w jakiej znalazła się grupa młodych Niemców, których spotkałam w Rzymie w 2005 roku.
Prywatyzacja wiary ma także konsekwencje społeczne. Oznacza bowiem, że wartości chrześcijańskie będą miały coraz mniejszy wpływ na życie publiczne, na kształtowanie społeczeństwa obywatelskiego. Katolikom w Polsce generalnie brakuje pomysłów, jak na te nasilające się zjawiska odpowiedzieć, bo kilka przykładów udanych inicjatyw to za mało. Środowiska katolików świeckich są po pierwsze słabe, po drugie, w szerokiej przestrzeni publicznej mało obecne, po trzecie, mają najczęściej słabych liderów. Podobnie jak Kościół instytucjonalny mają kłopot z językiem, w którym mogliby nawiązać dialog z ludźmi stojącymi na skrajnie odmiennych pozycjach. Nie chodzi przecież o to, by od czasu do czasu podnieść głos, kogoś obrazić, ewentualnie zorganizować pikietę. Chodzi o to, by w sferze kultury działać profesjonalnie i pozytywnie.
Ewa K. Czaczkowska — dziennikarka i historyk, publicystka „Rzeczpospolitej”, laureatka I edycji nagrody dziennikarskiej im. Biskupa Jana Chrapka „Ślad”.
opr. aw/aw