Świat bez światła nie jest taki sam. Bywa brzydki i straszny. To prawda nie tylko w odniesieniu do światła fizycznego - mowa także o świetle duchowym
Farmer plowing in Fahrenwalde,
Mecklenburg-Vorpommern, Germany.jpg,
źródło: Wikimedia Commons
Dzieci, gdy je zapytać o kolor śniegu, zawsze odpowiadają, że biały; nawet jeśli wracają późnym wieczorem, gdy śnieg odbija pomarańczowe światło miejskiej latarni. Podobnie z drzewami — zawsze są zielone w oczach dziecka, nawet w nocy. A przecież śnieg wcale nieczęsto bywa biały, a drzewo — nierzadko nie jest zielone. Wieczorny las zieleni przechodzi stopniowo w granat, nieraz również we fiolet, i nawet jeśli nie bywa się w danej chwili czy w ogóle artystą — można to dostrzec, jeśli tylko nie jest się barbarzyńcą lub dzieckiem. Drzewa bez słońca przestają być miłe, nie dziwi, że w baśniach miewały twarze; nocami spacerują po lesie tylko depresanci i zwierzęta, a ze świętych — jedynie wyjątki od reguły. Tak być może cały świat bez Boga (słońca), ale też bez spojrzenia człowieka, nie jest taki uroczy, jak na rzut uzbrojonego w aparat oka mogłoby się wydawać.
„Była światłość prawdziwa, która oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi” (J 1,9). Póki jest w człowieku ta światłość, póty świat jest dla człowieka, a człowiek dla świata; gdy gaśnie, wtedy świat traci swój czar, a człowiek moc nad światem. „Światłem ciała jest oko. Jeśli więc twoje oko jest zdrowe, całe twoje ciało będzie w świetle. Lecz jeśli twoje oko jest chore, całe twoje ciało będzie w ciemności” (Mt 6,22-23). A razem z twoim ciałem — czyli człowieczeństwem — zachodzi słońce nad światem. Trudno na poważnie mówić o teodycei, gdy „ciemnym okiem” patrzą współcześni na świat. Nie są — mówiąc Chestertonem — patriotami tego świata; innymi słowy: wyrośli już z dziecięcej naiwności, ale nie na tyle, by stać się ewangelicznymi dziećmi. Spoza świata — więc z pozycji Boga, ale bez Boga — osądzają świat i Boga — jak diabeł. A mamy stać się obywatelami nieba, ale nie przestając być patriotami kochającymi ziemię.
Stara apologia z kolei, którą niektórzy infantylni współcześni wciąż próbują uprawiać, polegająca na dowodzeniu, że świat jest piękny i harmonijny — dziś się nie sprawdza. Bo świat bywa ładny, ale zupełnie nietrudno dostrzec również jego brzydotę. Oczami wiary widać działanie Bożej opatrzności, które z chaosu przypadkowości, rachunków prawdopodobieństwa i na gruzach grzechów potrafi wznieść porządek, ale nie wolno o Bogu myśleć jak o „bezbłędnym Zegarmistrzu, takim trochę Cacy-Cacy, kosmicznym Harcerzyku” (M. Novak). To Boskie panowanie nie odbywa się na zasadzie mechanizmu „wyższego rzędu”, który dziś jeszcze niepoznany, jutro mógłby zostać odkryty, co wiązałoby się z odesłaniem „Boga luk” na deistyczne chmury. W gruncie rzeczy panowania Boga nie da się rozumieć bez uwzględnienia Jego miłosnego poddania się.
Nawet dla Jezusa, Światłości wcielonej, nie wszystkie drzewa są jednakie; zielone wydają owoc, a granatowe zamiast fig jedynie ciernie. Jako człowiek Jezus jest jak my, poddany przypadkowi i nieprzypadkowym grzechom cudzym, i dlatego musi walczyć o to, by misja Syna Bożego mogła zakończyć się taką a nie inną śmiercią, dla której zamieszkał wśród nas. Oczywiście współcześni badacze Pisma, „przybiwszy do drzewa poznania” (P. Seewald) Męża z Nazaretu, podważyli nawet to, co dla czytelnika Ewangelii wydaje się nie do przeoczenia: że Chrystus wiedział, iż umrze. Poddani cząstkowej wiedzy, nie zapanowali nad całością — jak ujął tę pokusę Joseph Ratzinger, „stojąc przed wielkim drzewem, nie zauważamy lasu”. Wracając do Jezusa: Ten jednocześnie panuje nad całością, choć poddany jest wszystkiemu; albo lepiej: panuje nad tym, czemu jest poddany.
Dzisiejsi ludzie jednak nie są ani poddani światu, ani panujący nad nim. Zachowują się tak, jakby świat był gotowy, i jakby człowiek już się urodził, a nie jęczał dopiero w bólach rodzenia. A przecież w wydarzeniu Wcielenia należy widzieć dopiero/aż punkt zwrotny w całych dziejach świata i człowieka — dopiero wraz z przyjściem Chrystusa powołanie człowieka do panowania nad ziemią, której samemu jest się poddanym, zyskuje swój najgłębszy sens. Za Maksymem Wyznawcą powiedzmy, że jak Chrystus zjednoczył w sobie istotę ludzką, tak w człowieku-stworzeniu będącym w komunii z Chrystusem Stwórca może zjednoczyć w sobie cały kosmos.
Człowiek nadaje cechy ludzkie kotkom i pieskom, babcia rozmawia z roślinami, i w tym na poważnie przez niektórych przeżywanym żarcie jest ziarno prawdy; trzeba je przesadzić na odpowiednie podłoże. Bliżej świętości św. Franciszka niż baśniowości, a okaże się, że nie ulegając ciągotkom panteistycznym, rzeczywiście rozpoznamy brata i siostrę w stworzeniu. Sam Bóg zresztą mówi do zwierząt, gdy jeszcze nie ma ludzi (Rdz 1,22). Być może panowanie człowieka nad światem oznacza więcej, niż skłonni bylibyśmy przypuszczać; jakieś analogiczne do Boskiego stworzenie świata żywego, który będzie mógł mieć udział w Bogu; nowe niebo i nowa ziemia mają się przecież w Nim znaleźć.
Z filozoficznego punktu widzenia Bóg nie powinien dobremu bytowi, który stworzył — odbierać istnienia. Bóg Objawienia większy od Boga filozofów, choć z nim nie sprzeczny (a tam, gdzie jednak — niech nawróci się filozof), będzie chciał pewnie dla świata czegoś więcej. Chyba że potraktowałby ten świat jedynie jako scenę do odegrania ludzkiej tragikomedii, ale taki Bóg — zwijający w pełni czasu rekwizyty jak zabawki a ludzi unoszący do nieba jak marionetki — nie wydaje się przystawać do tego, co sam o sobie objawił. Trudno też pogodzić spektakl naszego życia z faktem, że od jego odegrania miałaby zależeć nasza wieczność. Nie, życie to nie gra, świat nie jest sceną a ludzie aktorami, a Bóg, nawet jeśli jest reżyserem wszystkiego, to nie bez człowieka, a zatem nie bez ziemi, na której on żyje. Za przyczyną Nowej Ewy, odpowiedniej pomocy Nowego Adama (por. Rdz 2,18), „niebo, księżyc, ziemia i gwiazdy — kazał Ojciec Wschodni Mikołaj Kabasilas — obleką się w lepsze niezniszczalne ciała”.
Nie tylko Chrystus, ale i my mamy być światłem świata (Mt 5,14). Dlatego całe „stworzenie z upragnieniem oczekuje objawienia się synów Bożych”, a wtedy również „ono zostanie wyzwolone z niewoli zepsucia, by uczestniczyć w wolności i chwale dzieci Bożych” (Rz 8,19.21). Jeśli w nas ma objawić się chwała, jak teraz doświadczamy cierpień, to wolno oczekiwać, że również stworzenie wzdychające ku odkupieniu razem z nami — nie znajdzie się bez nas w chwale. Owszem znajdzie się tam przez nas, jak przez nas jęczy teraz w bólach rodzenia — nie tylko fizycznych, ale i metafizycznych. Będziemy Zbawicielami dla stworzenia, nawet jeśli okazaliśmy się do tej pory raczej diabłami, przez które wszystko zostało poddane marności (por. Rz 8,18-21). Jesteśmy Stwórcami dla stworzenia, gdy jako stworzenie jesteśmy „jak Stwórca”. Człowiek jest oczywiście człowiekiem, a nie Bogiem, ale — o Bosko-ludzki paradoksie! — człowiekiem może być tylko wtedy, gdy staje się Bogiem. Tylko w człowieku-Bogu stworzenie może zostać przebóstwione, jak człowiek został przebóstwiony dzięki Bogu-człowieku.
Dzieci się nie mylą, i drzewa będą wiecznie zielone, gdy grzechy wybieleją jak zawsze biały śnieg. Być może drzewa mówią nie tylko w baśniach?
opr. mg/mg