Genewskie przemyślenia i spotkania księdza - poety i teologa
Teodycea Zapach siana nad ranem, w półmroku, przed brzaskiem, w Cressier, na balkonie, po bezsennej nocy; ów zapach świdrujący o czwartej nad ranem, obietnica złożona na przedprożu dnia. Ten zapach siana przed świtem kładę na dnie pamięci. Niech mi będzie jako płomień na chwile ciemności, jako dowód na istnienie Boga i mnie, nas, szczęścia. Wszystkiego. Cressier—Broc—Pszów, 28 VIII—8 IX 2001
Przed wszystkimi moimi podróżami próbowałem zawsze pobierać lekcje w szkole mistrzów epifanii i ekstazy. Tym razem, wiosną 2001 roku, naczytałem się sporo zmarłego przed kilkoma laty szwajcarskiego obieżyświata Nicolasa Bouviera, urodzonego w Genewie. Jego L'Usage du monde (co polski tłumacz przełożył jako „Oswajanie świata”) stał się od lat sześćdziesiątych świętą księgą podróżników. Próbowałem więc wzorem Bouviera i Liska z „Małego Księcia” oswoić szwajcarski świat. Za pomocą tej książki, kosmopolitycznej, genewskiej w esencji. Człowiek jest odpowiedzialny za to, co oswoił — pamiętałem to zdanie Saint Exupéry'ego podczas całej podróży.
Przez różne zdania Bouviera, jak przez powiększające szkiełko, przyglądałem się Szwajcarii. Jak chociażby przez takie: „Wszystkie sposoby postrzegania świata są dobre, jeśli tylko potrafimy się z nim pogodzić”. Lub takie: „Podróż nie potrzebuje uzasadnień. Rychło okazuje się, że jest celem sama w sobie. Sądzisz, że po prostu odbędziesz podróż, lecz niebawem ta podróż zaczyna cię kształcić lub paczyć...”. Albo: „Przeciągasz się, robisz kilka kroków, lekki jak piórko, a słowo szczęście wydaje się zbyt ubogie i niepełne, aby opisać to, co ci się przydarza”, czy też: „na ulicach delikatny zapaszek górskiego powietrza. Hindukusz się kłania. Nie widać go, ale wyczuwa się, że za pierwszymi łańcuchami leży w ciemnościach jak płaszcz. Wypełnia całe niebo. A także umysł”.
Kiedyś genewczyk Bouvier, pisząc o perskim mieście Isfahan, porównał je do Prowansji. I dodał z przenikliwością, która pokazuje klasę mistrza: „Ale jest to Prowansja bez wina, przechwałek, głosów kobiecych, w sumie bez tych przeszkód lub tego gwaru, który na ogół odgradza nas od śmierci”.
Chciałem nauczyć się takiej właśnie Szwajcarii — mądrej, przenikliwej, widzianej i rozumianej ze środka książek Bouviera. Gdzieś w Genewie musiały tkwić korzenie tego wszystkiego. Wypadało więc do niej wpaść. Choćby na chwilę.
* * *
By dokładnie opisać sierpniową Genewę i pozostać wiernym jej barwom, należałoby zdjąć gazę mgiełki z ludzi, ulic, kościołów, pomników. Mgiełka bierze się gdzieś z Rodanu, z Lemanu, z górskich łąk, choć ma się wrażenie, że głównym jej sprawcą jest Le Jet d'Eau, wielgachna fontanna, symbol miasta. Ale jest to marzenie ściętej głowy. Mgiełka osiada, spowija, zasłania. Być może dlatego Genewę widziałem nieostro i zbyt krótko, choć w zachwyceniu.
Z notatek wyłania się obraz miasta, które jest świadomie bardzo miejskie i z upodobaniem kosmopolityczne. Niewysokie platany pod Le Jet d'Eau, Beau Rivage, hotele, banki, nastolatki na deskorolkach, makijaże kobiet, restaurowane kościoły — wszystko ma tu swój smak i elegancję, ale jest nieostre, przymglone świadomie... Przykuwa uwagę stojące w kącie katedry krzesło. Na nim siadywał podczas nabożeństw Kalwin przybyły tu z francuskiej Pikardii. Człowiek, który zmienił trwale twarz miasta, reformując Reformację i — na niespotykaną dotąd skalę łącząc ołtarz z tronem — tworząc wersję chrześcijaństwa dla mieszczan.
Nie uchodzi naszej uwadze, że wiele dziewcząt nosi włosy kręcone, w kolorze jasnego miodu. Wyglądają jakby wyszły przed chwilą spod dłuta Giacomettiego, którym miasto się szczyci. Nie uchodzi też naszej uwadze, że w okolicach Rodanu kręcą się odtrąceni, chcący coś uszczknąć z pańskiego stołu luksusu: zawszeni, głodni, bezdomni.
Ale to wszystko trwa krótko. Kilka chwil na wyspie Rousseau (też słynny genewczyk). Potem przelatujemy nad rzeką, widzę Genewę coraz mniejszą, coraz mniej ostrą, już we wstecznym jedynie lusterku.
* * *
Od kilkudziesięciu lat parafianie Darka w ostatnią niedzielę sierpnia organizują pielgrzymkę na La Dent de Broc (Ząb Broc), szczyt górujący nad całą okolicą. Tak jest też dzisiaj, 26 sierpnia. Z notatek wertowanych teraz, w mroźny grudniowy wieczór, wynika, że temperatura wówczas wynosiła 35 st. C w cieniu, liturgicznie przeżywaliśmy 21. Niedzielę Zwykłą, a Ząb wznosił się na wysokość 1829 m n.p.m.
Najpierw Msza. Na niedużej górskiej łączce, pod maryjną kapliczką, dwóch księży i jakichś stu wiernych. Po Mszy młodzi i sprawni wybrali się na szczyt, gdzie w roku 1936 skauci z Broc postawili żelazny krzyż. W dwanaście lat później tamten krzyż został zastąpiony nowym, większym i trwalszym.
Teraz wokół krzyża, wcześniej na Mszy, pojawia się duchowa elita parafii. Ludzie, którym te ochrzczone miejsca są drogie, którzy są w stanie zainwestować w sprawę Kościoła swój czas i niedzielę. Zabierają tu swoje dzieci, gotują Soupe de Ch^alet (ch^alet to chata wysokogórska, czyli „zupę schroniskową”), tworzą środowisko. Darek czuje się jak ryba w wodzie. Jest wśród najbliższych, rozśpiewanych, bez barier, chłodu. Słyszę, jak jodłują pomiędzy kolejnymi talerzami zupy. Myślę o tym, że zdolności inkulturacyjne chrześcijaństwa są wręcz niebywałe. Przychodzi to raz łatwiej, raz trudniej, czasem trwa dziesięciolecia, czasem wieki, ale generalnie chrześcijaństwo wchodzi w kulturę jak w masło, potrzebując jej tak, jak Bóg potrzebował ciała, by nas zbawić. Choć równie ważna jest odwrotna strona tej prawdy: ciało i kultura potrzebują Boga.
* * *
Romont jest niedużym miasteczkiem, w którym znajduje się największe w Szwajcarii Muzeum Witraży. Trwa właśnie wystawa witraży z wielu epok, pod wspólnym tytułem „Opowiedz mi, witrażu”. W kilka godzin nasłuchaliśmy się tych opowieści sporo. O średniowiecznej Bazylei, o szwajcarskim sukcesie naszego Mehoffera. O dostatku renesansowego Zurychu, o kontemplacji krzyża obecnej na wiele sposobów w gotyckich szkiełkach. Najważniejsza w tej sztuce była zawsze i jest po dziś dzień metafizyka światła. Średniowieczni mistrzowie (jak opat Suger z Saint-Denis) nauczali, że światło witraży jest najbardziej sposobne ku temu, by rozświetlić dusze ludzkie, i że to światło przechodzące przez witraż jest najbardziej sposobne po temu, by pokazać, czym jest światło Boże. Piękne.
Napisałem kiedyś: „Najpiękniejszy niebieski kolor, jaki kiedykolwiek widziałem: na szybkach witraży katedry w Chartres. Sama esencja niebieskości”. Kilka odcieni błękitu, które tu widzę, przypomina tamte chwile w niebie katedry. Są równie głębokie, czyste, odsyłające w transcendencję. Zaglądam do notatek: Nieznany artysta, Powstanie z martwych, pocz. XIII wieku; Albert Besnard, Łabędzie na jeziorze Annecy, 1890; Michel Gu`evel, Rozżarzenie do błękitu, 1998.
Na wielu z tu oglądanych biblijne sceny. Ale też sceny domowe, miejskie, batalistyczne, heraldyka. Odczuwamy wdzięczność za Europę. To w jej kościołach i kaplicach od tysiąca lat toczy się owa pasjonująca gra między światłem, barwą, szkłem i architekturą. Gra, w której ostateczną stawką są prawda o życiu, Bóg i człowiek.
* * *
W Cressier, niedaleko Murten, odpoczywamy u księdza Darka Sikorskiego. Następnego dnia przed południem robię zakupy w sklepie Migros, w Bulle. Trochę dla moich bliskich, trochę dla siebie. Ale spieszę się bardzo, opadam zmęczony na barowy stołek i popijając pomarańczowy sok, oddaję się swemu ulubionemu zajęciu, obserwacji ludzi. Te wszystkie grymasy, gestykulacja, mimika. Skrzywienia, błyski pożądania ludzi i rzeczy, błyski oczu, wybuchy emocji, pośpiech.
Odwiedzamy też karmelitanki w Le Paquier. Wstąpiła tu polska dziewczyna, siostra Joanna. Rozmawiamy krótko, ale serdecznie. Siostra Joanna promienna, dyskretna, lekko wycofana. Kupujemy u sióstr lawendę, ogórki i kabaczka dużego jak maczuga.
Niebo pokrywa się białą farbą niepogody. Zanim spadnie ciężki, ciepły deszcz na ulicach jeszcze setki dzieci na hulajnogach. Nazywa się to tutaj la trotinette i jest modne tego lata w całej Europie.
Jeszcze Msza w Botterens, kolacja u Berthe i dalej przed siebie.
opr. mg/mg