Jan Turnau o ewangelizacji, etyce świeckiej i zbawieniu
Zacznę autobiograficznie. Wychowałem się w rodzinie bardzo katolickiej, ale szybko wylądowałem w środowisku o wręcz przeciwnej orientacji. Polonistyka wrocławska, gdy zdobywałem tam intelektualne ostrogi, była wolteriańska. Chyba wtedy ugruntowała się we mnie nieprzezwyciężalna skłonność do różnych duchowych i myślowych otwarć. Sympatia do różnych "l": liberałów, lewicowców, tzw. laików. A także do innych chrześcijan czy w ogóle religii: ekumenizm, moja specjalność od lat wielu.
Ta moja skłonność myślowa opiera się na przekonaniu, że między wiarą a etyką nie ma istotnego związku. Prawość, "alterocentryzm", miłość bliźniego nie zależą koniecznie od wyznawanego "światopoglądu", ideologii, religii. Mateuszowa wizja Sądu Ostatecznego wyraźnie mówi, że ostatecznym kryterium oceny człowieka jest czyn. "Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili." Napisał prześmiały ks. Jan Kracik w "Tygodniku Powszechnym" (nr 7/1994): "Bywa, że ci, którzy od wiary odeszli lub do niej nie dotarli, czynią więcej dobra niż niejeden wierzący." Czyli że jest coś takiego, jak chrześcijaństwo "anonimowe", wiara implicite - pojęcia tworzone przez teologów zachodnich. Czy też - to termin między innymi Stefana Wilkanowicza - "wiara podstawowa". Wciąż nie mogę przyjąć powiedzenia Dostojewskiego: "Jeśli Boga nie ma - wszystko wolno." Czy rzeczywiście niemożliwa jest etyka laicka równie wzniosła jak religijna? Zapytany o to filozof chrześcijański, protestant Paul Ricoeur ("Przegląd Powszechny" nr 1/1994) odpowiada: "specyfiką chrześcijaństwa nie jest to, że mówi ono, iż mamy moralność, której nie mają inni, ale że mamy argumenty do wierzenia w zasady moralne i do ich praktykowania, ponieważ jesteśmy obrazem Boga". Powiedziałbym raczej: ponieważ wierzymy, że nasze etyczne starania mają wszechpotężnego sojusznika. Może zresztą bardziej imponująca jest moralność bez tej myślowej podpory, bez żadnej nadziei ostatecznej nagrody, za grobem zwycięstwa?
Ricoeur powiada dalej: "Poza tym w związku z konkretnymi problemami etycznymi istnieje wspólna podstawa owych pojęć powszechnych. Tym, co nas łączy, jest wielka historyczna tradycja etyczna, na którą wpływali Żydzi i chrześcijanie, ale także kultura grecko-rzymska, Renesansu, Oświecenia, socjalizmu." No właśnie - jakaś wspólnota. Między etyką chrześcijańską czy - konkretniej - katolicką a liberalną istnieje, moim zdaniem, nie tyle przepaść, jak sugeruje się nam z ambon i nie-ambon, ile więź. Owszem, my jesteśmy bardziej wrażliwi na wartość życia ludzkiego przed urodzeniem, a "oni" na różne zagrożenia tegoż życia już rozwiniętego (non violence, ekologia), niemniej zgodnie wielbimy Matkę Teresę z Kalkuty, a potępiamy Karadzicia. Dla "onych" szóste przykazanie jest mało ważne, a dla nas - bardzo (czasem nawet - za bardzo) ważne, lecz zgodnie brzydzimy się nie tylko prostytucją, ale i bezpłatnym wyuzdaniem. Jest jakiś wspólny mianownik.
Twierdzenie Dostojewskiego - jak i całą wizję Biesów - można uznać za prorocze: ziściło się w bezbożnictwie bolszewickim. Ale sprawa nie jest oczywista. Mordować ludzi można pod różnymi sztandarami; głęboka demoralizacja współczesnych katolickich Włoch dowodzi po raz kolejny, że nie słowa się liczą.
"W domu Ojca mego jest mieszkań wiele." Równie pojemne jest nie tylko Niebo, ale i Kościół. Czy różne kręgi przynależności do Ludu Bożego oznaczają paralelność i równoważność różnych dróg zbawienia? - pytacie. Nie. Nie ma natomiast sztywnego podziału na drogi fałszywe i prawdziwe: są tylko prostsze i bardziej kręte. Czy Kościół ma prawo, i na jakiej podstawie, orzekać, co "z dobra i prawdy" znajduje się w innych religiach, kulturach czy życiu poszczególnych ludzi? Ma prawo, choćby tak, jak każdy poszukiwacz Prawdy. Nie o to chodzi, by nie mieć własnego zdania, ale by się przy nim nie upierać, starać się zrozumieć inne stanowisko, uczyć się od innych. Co w innych wartościowe, jest nie tyle "nasze", ile Boże, albowiem "Duch tchnie, kędy chce". Czy zatem Kościół rzymskokatolicki nie ma pełnej prawdy? Zapytam najpierw, co znaczy "posiadać prawdę". Czy my, "rzymscy katolicy", mieliśmy całą prawdę o źródłach Objawienia, gdy Biblię zamykaliśmy na cztery spusty? Teoretycznie - tak, praktyka była, jaka była.
Jaki jest sens misyjnej działalności Kościoła, jeżeli faktycznie można zostać zbawionym nie przynależąc do widzialnej struktury Ludu Bożego? Czy chrześcijanie nie powinni angażować się w dialog z innymi religiami bez chęci pozyskania kogokolwiek dla swoich przekonań, a jedynie w celu nawiązania dialogu i wzajemnego ubogacenia się w doświadczeniu Transcendencji? Na oba te Wasze pytania odpowiem znów krótko: moja droga wydaje mi się lepsza, więc chcę jej walory prezentować innym, ale właśnie w dialogu, bez założenia, że ja mam wszystko a inni guzik z pętelką, i bez jakiegokolwiek nachalnego pseudoapostolstwa. Może w ogóle nie gadać? Matka Teresa jest najlepszym apostołem Indii, brat Arkadiusz - Polski. Może w ogóle najmądrzej postępują Mali Bracia Jezusa, którzy apostołują - także w Polsce - sposobem bycia, życia wielorako ubogiego. Oni nie chcą nikogo "nawracać", tylko zaprzyjaźnić się. No i świadczyć czynem. Resztę zostawiają Komu Innemu.
Czy czuję się odpowiedzialny za ludzi niewierzących mieszkających na terenie mojej parafii? Na tym terenie znam raczej wierzących - z kościoła itp. Natomiast wielu niewierzących spotykam w miejscu pracy: "Gazecie Wyborczej". Niewierzących, agnostyków, poszukujących, liberałów. Staram się naśladować Małych Braci - zaprzyjaźniam się. I dialoguję: uczę się innej wrażliwości etycznej, nie ukrywając swojej. A jeżeli nawracam, to przez próbę pokazania - w druku i w prywatnych rozmowach - innej twarzy Kościoła. Nie tej, którą widać najczęściej.
Zacząłem autobiograficznie i takoż skończyłem.
JAN TURNAU, publicysta, teolog, kierownik działu religijnego "Gazety Wyborczej".