Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (45/99)
Ruszyła liga mistrzów. Włączyłem z małym opóźnieniem telewizor, by obejrzeć mecz londyńskiej Chelsea z mediolańskim Milanem. Trochę trwało, zanim się zorientowałem, kto jest kto. Niby łatwo rozpoznać po kolorze koszulek, którzy to mediolańczycy, ale po drugiej stronie też występowały włoskie imiona i nazwiska, na czele z rwącym po skrzydle do przodu Gianfranco (Zola). Okazało się, że w londyńskiej Chelsea gra tylko jeden Anglik! Jaki związek z rzeczywistością ma twierdzenie, że grali londyńczycy z mediolańczykami, czy nawet Anglicy z Włochami? Jak rozumieć zdanie, że londyńscy kibice dopingowali swoją drużynę? Dawniej, gdy kibicowałem Ruchowi, był to lokalny patriotyzm, bo wiadomo było, że grają chłopaki z Hajduk Wielkich. Dziś rządzą tym wszystkim inne mechanizmy, a zwroty takie jak „nasza drużyna” nabierają innego sensu, a chyba i „lokalny patriotyzm” ma inną treść.
We Frankfurcie otwarto kolejną międzynarodową wystawę samochodową. Nie może brakować - i chyba nie brakuje - żadnej znanej marki. Tyle że łatwo znaleźć poszukiwaną markę auta, trudniej odgadnąć, kto je produkuje, zaś ustalenie miejsca produkcji wymaga nieraz sporych zdolności wywiadowczych. Kto szuka drogich samochodów, jak Rolls-Royce, Bentley czy Bugatti, łatwo dojrzy ich emblematy fabryczne... w hali Volkswagena. Z kolei Mazda i Volvo są u Forda. Czy więc nabywca Mazdy będzie mógł powiedzieć, że kupił japoński samochód? A ktoś, kto z sympatii do Japończyków chciałby jeździć japońskim samochodem, czy spełni swe życzenie nabywając Mazdę, która nigdy nie „widziała” Japonii, została zrobiona w Europie przez europejskich pracowników i z europejskich podzespołów? Przy tym te „podzespoły” wyprodukowano w różnych krajach, tak jak w Tychach będą wytwarzać japońskie (?) silniki wysokoprężne Isuzu dla Opli produkowanych w całej Unii Europejskiej. Czy Opel z takim silnikiem montowany w Gliwicach to samochód polski, czy niemiecki? Czy może jeździć Oplem ktoś, kto słucha nawoływań, by kupować tylko polskie wyroby? Tu przynajmniej wiadomo, co jest „nasze”, ale skąd spragniony biedak ma wiedzieć, czy pijąc piwko z piękną polską miejscowością w nazwie, zachowuje się jak prawdziwy patriota nie popierający obcego kapitału? Może to wprawdzie produkt polskich piwowarów, ale chmiel był z importu. Pytania takie można stawiać, ale czy one mają jakiś życiowy sens? Więcej w nich propagandy niż odpowiedzialności. Bo odpowiedzialni za owo miasto z etykiety na butelkach wiedzą, że w interesie miasta leży, by rozsławiał je ów produkt dzięki wysokiej jakości. Osiągając jakość, można dumnie odwoływać się do tradycji.
Patriotyzm lokalny bowiem to nie tyle sentymenty, ile troska o to, by w naszym mieście czy regionie wszystkim było dobrze. Czyli troska o atrakcyjność - zarówno dla swoich, czyli mieszkańców, jak też dla obcych, czyli turystów, a może też dla nowych mieszkańców. Nie jest atrakcyjne miasto, w którym młodzież mówi „tu brak perspektyw, trzeba stąd wyjechać”. Nie jest jednak i nie będzie atrakcyjne miasto, w którym biernie czeka się, aż ktoś te perspektywy otworzy. Jeśli samemu nie daje się rady (brak środków!), trzeba pomyśleć nad przynętą. Nikogo nie przyciągną okolice, w których się jęczy, wybrzydza. Na co miałby wtedy liczyć ewentualny inwestor? Atrakcyjność miast czy regionów polega przede wszystkim na walorach ludzkich, ich solidarności, uczciwości, a przede wszystkim życzliwości.
Patriotyzm lokalny to nie zamknięcie się we własnych murach i wzajemna adoracja (wraz z obmawianiem), lecz dążenie do tego, by „błyszczeć”. To odważne wejście na pole konkurencji, także korzystając z posiłków. Napływu obcych i otwarcia granic nie trzeba się bać, jeśli własna, lokalna kultura jest wyrazista oraz wystarczająco mocno ugruntowana.
Ks. Remigiusz Sobański