Wzorzec dżentelmena

Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (46/99)

Ledwie we Wszystkich Świętych wróciłem z cmentarza, gdy dowiedziałem się, że do modlitw za dusze zmarłych muszę dołączyć jeszcze jedną osobę - odszedł Profesor August Chełkowski. Był fizykiem i może teraz, jak chciał jeden z wielkich uczonych przed nim, pyta Pana Boga o te wszystkie problemy, które starał się zgłębić za życia. Miałem szczęście znać śp. Profesora Chełkowskiego osobiście, choć znajomość ta była raczej spowodowana moją przyjaźnią z jego synem, który trafił do naszego katowickiego liceum po przeprowadzce z Poznania. Wędrówki Wielkopolan na Śląsk i na odwrót były dość częste w mijającym stuleciu; wystarczy wspomnieć nazwiska Hlonda, Adamskiego czy Korfantego. W ślad za Chełkowskimi przybyła legenda starodawnego rodu, mówiono o znamienitych przodkach, wśród których ktoś podejmował Mickiewicza, a wszyscy służyli Polsce. Te opowieści snuły się obok rodziny; oni sami nigdy nie powoływali się na dawne zasługi, a już na pewno nie oczekiwali nagrody za pochodzenie. Pochodzenie to zresztą było raczej obciążeniem w tamtych czasach, i to nie tylko ze względów formalnych. Zapewne w pochodzeniu i wychowaniu trzeba szukać źródeł kłopotów, jakie Profesor miewał z akceptacją jedynie słusznego ustroju.

Widziałem w Alpach szwajcarskich głaz poświęcony Arthurowi Conan Doyle’owi, jak napisano, doskonałemu wzorowi dżentelmena. Myślę, że śp. Profesor był takim wzorem na polskiej ziemi. Jak prawdziwy dżentelmen uprawiał sport, podziwialiśmy jego jeździeckie wyczyny, a sam towarzyszyłem mu kiedyś w pieszym zdobywaniu Kasprowego zimą, z nartami na plecach, bo akurat kolejka nie chodziła. Sprzęt ważył więcej niż dziś, a on był w moim teraźniejszym wieku, co sprawia, że podziwiam go nawet bardziej niż przed laty. Przede wszystkim jednak miał charakter dżentelmena. Chociaż był moim pierwszym dziekanem, nie stykałem się z nim jako student. Słyszało się jednak, że był nauczycielem surowym i wymagającym. To nie było dziwne, dziwne w epoce postępującego upadku moralnego było to, że był również bardzo wymagający wobec najbliższych i nie tolerował coraz powszechniejszego ,,załatwiania” różnych spraw. Nie mógł też tolerować poparcia w wyborach 1976 r. zmian w Konstytucji, co kosztowało go utratę kierowniczego stanowiska. Nic dziwnego, że ten prawy człowiek stanął w 1981 roku na czele rzekomo ,,czerwonego” Uniwersytetu Śląskiego, by potem dostąpić wątpliwego wyróżnienia: był jedynym polskim rektorem internowanym w stanie wojennym.

Do dziś brzmią w moich uszach skandowane na katowickim rynku za Jackiem Fedorowiczem nazwiska ,,Chełkowski, Piotrowski, Wielowieyski, Pańko” - nasi kandydaci w wyborach 89 roku. Pamiętam pierwsze, krótkie przemówienie Profesora w Senacie. Jako bodaj jedyny domagał się wtedy dokonania bilansu otwarcia nowych czasów i podsumowania epoki mijającej. Niestety, w tej sprawie nie miał zbyt wielu sojuszników i tak naprawdę do dziś nie wiemy, skąd startowaliśmy. Jak więc możemy wiedzieć, dokąd doszliśmy? Mimo oddania ostatnich dziesięciu lat życia służbie społecznej, mimo przewodniczenia Senatowi RP, śp. Profesor Chełkowski nie był politykiem w znaczeniu, które zmuszeni jesteśmy nadawać dziś temu słowu. Pewnie dziś uprasza w niebiańskich komisjach, żeby w ziemskiej ojczyźnie nie zabrakło prawości, lojalności i hartu.

Maciej Sablik

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama