Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (18/2000)
„Bóg da siłę swojemu ludowi” — te słowa psalmu napisano na jednym z ważniejszych dla Polaków pomników, na Krzyżach przed Stocznią Gdańską. Czy mieć siłę, znaczy dominować nad słabym albo urządzać widzialny, materialny świat w zgodzie z własną roztropnością i sumieniem?
Nasz świat — nie tylko ten wielki, jak kraj, miasta, instytucje, stosunki z sąsiednimi państwami, ale także nasz mały świat, jak program naszego dnia, urządzenie mieszkania, wychowanie dzieci, rytm pracy i odpoczynku, możliwość uczestnictwa w kulturze — jest urządzany przez siły polityczne i ekonomiczne. Czy to są siły, które Bóg daje swojemu ludowi?
Odpowiedzieć twierdząco nie można. Ale odpowiedź negatywna byłaby efektowną demagogią, odrzuceniem odpowiedzialności, zaprzeczeniem wolności. Nasze osobiste decyzje w pewnym tylko stopniu są pełnieniem woli Boga, wsłuchiwaniem się w Jego natchnienia, przyjmowaniem mocy, którą On daje. Nawet najbardziej szlachetnie używając swojej wolności w podejmowaniu decyzji uczestnictwa w rynku, w demokracji, nie zawsze mamy szansę urządzać swój świat. Potężne machiny polityki i gospodarki rządzą się swoimi prawami i za często objawiają się nam jako siła dominująca nad słabym. Piszę w czasie, gdy rozpędza się kampania przed wyborami prezydenckimi. Te wybory nabierają wielkiej wagi nie tylko dlatego, że zadecydują o przyszłym lokatorze pałacu prezydenckiego, ale także dlatego, że przygotowują polityków i wyborców do wyborów parlamentarnych.
Media pełne są tekstów nadużywających słów „prawica” i „lewica”, będzie tego dużo przez te najbliższe dwadzieścia miesięcy. Mam nadzieję, że ludzie mediów i politycy zachowają się w sposób godny i umiarkowany, że nie zwiększą zamętu w ludzkich głowach, a może nawet dadzą elektoratowi okazję do jakiejś edukacji politycznej. Nie spodziewajmy się jednak od nich za dużo — są zbyt uwikłani. Wyborcy muszą pamiętać, że politycy i urzędnicy żyją w sytuacji wzajemnego szachowania się, ograniczania wolności. Zauważmy, jak rozrasta się biurokracja rządowa, samorządowa, ubezpieczeniowa, rządząca kasami chorych. Służą jej rządy lewicy, dobrze się ma również pod prawicowymi. Postulat ograniczenia biurokracji, jej kosztów, jej wpływów, będzie się pojawiał w każdym programie wyborczym — prezydenckim, parlamentarnym, samorządowym. Nigdy nie można tego traktować całkiem poważnie. Politycy zbyt są zależni od urzędników, zbyt z nimi politycznie i towarzysko powiązani. Nic więc nie zagrozi wszechwładzy urzędników?
Są oni potężną i negatywną siłą. Urzędnik mówi „nie”, aby psychologicznie umocnić się w przekonaniu o swoich kompetencjach, aby zaznaczyć swoją siłę, często też, aby sprawdzić, czy nie uda się uzyskać pewnych korzyści w zamian za zmianę decyzji. Bywa, że naszą reakcją na władzę biurokratów jest anarchizująca wściekłość, przymilna, gotowa do korupcji potulność albo obezwładniająca rozpacz. W żadnej z tych postaw nie ma tej siły, którą swojemu ludowi daje Pan. Pewnie dlatego, że tak mało jesteśmy ludem, a tak bardzo osobnymi, osamotnionymi ludźmi.
Tego, co się dzieje z politykami i urzędnikami, nie można przyjąć z fatalizmem: tak jest wszędzie, tak musi być. Oni są ludźmi, pojmują wartości, potrafią przecież mówić o nich tak ładnie. Większość wyborczych argumentów i prawicy, i lewicy można wyprowadzić z chrześcijańskich fundamentów, z Dekalogu, z Błogosławieństw. Media nie są skazane na zależność od polityków i urzędników, one zależą także od nas — telewidzów, radiosłuchaczy, nabywców prasy. Jeśli stowarzyszenia, ruchy, kluby, organizacje okażą się formami aktywności i jedności Ludu Bożego, media staną się sprzymierzeńcami, będą nas bronić przed siłą urzędników. A może nawet pomogą politykom w wypełnianiu wyborczych obietnic.
opr. mg/mg