Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (21/2000)
Słowa „Katon” używa się - jak wiadomo - na oznaczenie doktrynera, człowieka owładniętego jedną ideą, dziś powiedzielibyśmy „fundamentalisty”. Marek Porcjusz Kato nie pochodził ze znakomitego rodu, był „człowiekiem nowym”, ale kiedy w 184 r. przed Chr. objął urząd cenzora, stał się rzecznikiem najbardziej konserwatywnych elementów wśród arystokracji rzymskiej. Przeszedł do historii jako przykład wyjątkowej surowości i fanatycznej walki ze wszystkim, co uważał za złe. Na pewno utkwiło nam w pamięci zdanie: „poza tym sądzę, że należy zniszczyć Kartaginę” (słynne ceterum censeo...). O czymkolwiek by mówił, zawsze kończył tym zdaniem. Nie mógł ścierpieć, że Kartagina, militarnie już wcześniej pokonana, wspaniale odrodziła swą gospodarkę. Kato pokazywał w senacie figi z sadów kartagińskich na dowód, że nieprzyjaciel jest żywotny i trzeba go zniszczyć. Udało mu się wywołać wojnę z Kartaginą. Po trzyletnim oblężeniu miasto zburzono, zaorano i poświęcono bogom podziemnym, by nikt więcej nie mógł się tam osiedlić. Kojarzy się Kato, gdy słucha się ludzi, którzy na jakikolwiek temat by nie mówili, zawsze wtrącą w swą mowę owo „poza tym sądzę”. Poseł uczestniczący w - chyba - wszystkich dyskusjach niezmiennie poczyni wycieczkę pod adresem nielubianej (jednej i tej samej) partii. Inny z kolei nie przepuści żadnej debaty, by nie użyć zwrotów „o zagrożonej niepodległości i suwerenności”. W pewien wieczór rozmowy niby o gen. de Gaulle'u, większość mówi o polskim ministrze, którego już „nie można dłużej tolerować”. I jak Katon figi z kartagińskich sadów, tak oni też mają naręcza straszaków mających mobilizować ludzi do walki z wykreowanym dla nich wrogiem. Mowa z trybun zawsze służyła do zawładnięcia słuchaczami, nie liczyły się tu nigdy argumenty, lecz natężenie emocji. Współcześnie środki przekazu spowodowały, że rozmowy czy debaty traktuje się jak mowę z trybun. Prawda (ta „rzeczywista” prawda, nie ta zaklinana „tylko u nas”) i logika nie mają znaczenia, ważny jest efekt - byle pokazała telewizja... Tą katońską metodą można odnieść sukcesy, niestety sukcesy niszczące. Bo mowa ma coś budować. Przykładem mogą być średniowieczne dyskusje, z których wyrosły europejskie uniwersytety. Na początku opisywało się przypadek, zawiłą sytuację, skomplikowany stan faktyczny, z którym trzeba było coś począć. Ważne, by był to opis możliwie adekwatny i wszechstronny. Jak już rozpoznano sprawę, przystępowano do jej zdefiniowania. Chodziło - w tym drugim kroku - o uchwycenie zagadnienia: na czym polega problem? Ujmowano go w pytaniach, na które należało kolejno odpowiedzieć. Konieczne było właściwe ich uszeregowanie, baczono, by nie próbować odpowiedzi na takie pytanie, które wymagało uprzedniego wyjaśnienia innej kwestii. Dopiero po sformułowaniu pytań i ich uporządkowaniu przystępowano do argumentacji. Wystrzegano się przy tym jakichś subiektywnych „ja uważam”, lecz pilnie przestrzegano logiki wywodów. Ważną rolę w argumentacji odgrywały tzw. autorytety, tzn. teksty Pisma św., ojców Kościoła, filozofów greckich (Platona, a zwłaszcza Arystotelesa), prawników rzymskich (teksty zebrane w zbiorze cesarza Justyniana). Starożytnych postrzegano jak gigantów, człowieka średniowiecza cechowała skromność, jeśli błyszczał, to nie swoją mądrością, lecz powagą autorytetów. W argumentacji istotną rolę odgrywał sylogizm; argumentacja i sylogizm to były synonimy. W wyniku stosowania sylogizmu dochodziło się do konkluzji. Wyciągając je, pytano o konsekwencje praktyczne, jakie mogą z nich wyniknąć. Nie omieszkano też zaznaczyć stopnia pewności: czy wyprowadzony wniosek jest pewny, czy tylko prawdopodobny, czy wystarcza już do działania, czy też trzeba dalej drążyć kwestię. Tę samą metodę co w dyskursie akademickim stosowano w dyskusjach politycznych i w sprawach sądowych. Na wypracowanych wówczas założeniach opiera się współczesny problem cywilny. Dziś wszyscy mówią o konieczności dialogu. Ale nie u Katona się tego uczyć!
opr. mg/mg