Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (21/2000)
Życzenia dla Ojca Świętego i urodzinowe podarunki - dla wielu z nas są zaledwie skromną próbą rewanżu za dar, jakim jest Jan Paweł II. Przecież nie jest tak, że przypominamy sobie o solenizancie tylko raz do roku. On nas zmusza, żebyśmy o nim nie zapominali niemal w każdym dniu jego ziemskiej posługi. Czasem wydaje się, że z nadmiernej skromności, albo z modnej ostatnio bojaźni streszczonej w słowach: „Co też Zachód na to powie”, nie okazujemy aż tyle entuzjazmu, ile można by się spodziewać po narodzie, z którego wyszedł jeden z największych ludzi mijającego wieku. Tymczasem Zachód i reszta świata, mimo obecnego w nich „paposceptycyzmu”, nie przestają zdumiewać się dokonaniami człowieka, który mógłby spocząć na laurach i wieść spokojniejsze życie, jak osiemdziesięciolatkowi przystało. Na szczęście to nie ten przypadek, a dowodem na przewagę siły ducha nad słabością ciała była niezwykła - sądzę, że w Polsce mimo wszystko niedoceniana - pielgrzymka do Ziemi Świętej. Gdy czytam w amerykańskim paposceptycznym tygodniku „Time” list jednego ze starszych braci w wierze z Izraela, który pisze, że chodzenie po wodzie albo wskrzeszenie zmarłego byłoby łatwiejsze od uczynienia pokoju w jego ojczyźnie, a jednak Papież, według niego, najlepiej się do tej pracy nadaje - to mimo wątpliwości teologicznych, dostrzegam serdeczność, której na próżno byłoby szukać u wielu polskich obserwatorów, zawodowo kręcących nosem. Wszelki dar można sprawnie zmarnować i długo by dyskutować, czy i kto pomnożył talenty, którymi Pan Bóg sypnął w naszą stronę. Zostawmy ocenę wykorzystania talentów na najwyższych piętrach tym, którzy mają więcej miejsca w gazecie. Chciałbym jedynie wspomnieć o pewnym darze, o którym było głośno po pierwszej pielgrzymce do Polski. Mówiono wtedy o niezwykłej erupcji ludzkiej życzliwości - mimo, a może właśnie dlatego, że przyjęcie było spontaniczne, a obecne centra logistyczne nikomu się nie śniły, uczestnicy spotkań nie czuli się zagubieni w tłumie, powołane ad hoc służby porządkowe uzbrojono w uśmiech i prośbę, a radość ze spotkania z Papieżem była nie mniejsza od radości z odkrycia, iż wystarczy jeden człowiek, aby tak wiele połączyło tak wielu. Życie jest jednak brutalne i postępowe, więc na życzliwość też w końcu znalazło lekarstwo. Rozumiejąc wymogi bezpieczeństwa, nie przestaję żałować, że tamtej atmosfery nie udaje się wskrzesić. Co gorsza, nawet bez nadzwyczajnej okoliczności, ludzie wobec bliźnich zachowują się okropnie. Dowiedziałem się na przykład o łapankach w metrze od młodzieży, która podjęła ryzyko wizyty w stolicy. Otóż prowincjusz łatwo przeoczy zakonspirowany automat do kasowania biletów - spodziewa się zresztą, jak to prowincjusz znający świat z telewizji, jakichś barierek. Zamiast nich przy wejściu na peron zainstalowano kordon „kanarów”, wyłapujących podróżnych z bagażem. Pułapka działa, naród finansuje metro. Zamiast cywilizacji miłości mamy powrót do łowiectwa, a potem narzekania na dzikość obyczajów.
opr. mg/mg