Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (22/2000)
Moja lekarka pierwszego kontaktu postanowiła przyjmować pacjentów w Szwecji. Szwecja jest krajem interesującym, ale na tyle odległym, że udając się w tamte strony w stanie chorobowym, można wyzdrowieć albo zejść. W obu przypadkach waga pierwszego kontaktu dramatycznie maleje. Nie jestem wtyczką, jednak kontakty sobie cenię, więc rozżalony postrzegam teraz Szwecję jako gigantyczną pompę, która już to tłoczy (i mamy potop), już to ssie (i dzięki temu powstanie powieść „Posucha”).
Docierają do nas niepokojące wieści również spoza środowiska kasy chorych. Oto zachodni sąsiad proponuje polskim informatykom „Drang nach Westen”, ponieważ brak mu własnych wykształconych kadr. Polscy koloniści w Niemczech — to brzmi ekscytująco, ale grozi utratą informatyka pierwszego kontaktu. Młodzi ludzie mogą tego nie rozumieć, lecz dla średniego pokolenia, wychowanego w epoce łupania w klawisze „Łucznika”, znajomy informatyk jest skarbem nieocenionym. W wielu instytucjach mówi się o takich ludziach z należytym szacunkiem „komputerowy guru”. A teraz guru powędruje za siódmą górę i pozostanę bezbronny wobec urządzenia, perfidnie zwanego przyjaznym dla użytkownika.
Kto wie, może w ślad za informatykami i lekarzami pójdą urzędnicy pierwszego kontaktu, policjanci pierwszego kontaktu, księża — ci już zresztą od dawna nawracają pogan w zachodniej Europie. Wygląda na to, że Europa, która panicznie boi się zalewu polskiej siły roboczej, cierpi na bezrobocie niewiele mniej od nas, za to chełpi się wysokimi wskaźnikami scholaryzacji, z tajemniczych powodów wcale chętnie sięga po rezerwy dobrze wykształconych Polaków. Może zresztą to właśnie jest powód wędrówek na zachód i na północ — wykształceni Polacy nieraz czują się zawodnikami rezerwowymi we własnym kraju, a któż lubi bez końca grzać ławkę rezerwowych, bez szans na wysokie premie za dobrą grę?
W zamian Zachód przysyła do nas różnych (jak mówią na Śląsku „roztomajtych”) specjalistów — ekspertów od wydawania na siebie zachodnich pieniędzy, teoretycznie przeznaczonych na pomoc dla krajów przestępujących z nogi na nogę u wrót Unii. Z niektórych firm zarządzanych przez zachodnich szefów dochodzą też wieści potwierdzające ich wysoką klasę — pazerności na pieniądze nasi „kominiarze płacowi” mogliby się długo od nich uczyć. Wygląda na to, że w Unii powstała dziura: najlepsi pojechali na Wschód lub poszli na emeryturę, zaś poziom pozostałych jest zawyżony przez statystykę. Szukają więc odsieczy u nas.
Na świecie modne jest dodawanie literki „e” przed słowem, aby podkreślić jego nowe, elektroniczne wcielenie. Był „mail” (poczta) jest e-mail, był „trade” (handel) jest e-trade (sprzedają e-towary za e-pieniądze, których nikt nie widział). Zresztą w języku polskim podobna tendencja występowała od dawna: np. kran — wiadomo, leje wodę, zaś e-kran — to samo, tylko elektronicznie. Naszym informatykom proponują teraz e-migrację. Na szczęście na pytanie, czy warto, niektórzy odpowiadają: eee... A może nawet e-eee.
opr. mg/mg