Cotygodniowy komentarz z Gościa Niedzielnego (41/2000)
Oglądając w telewizji publicznej programy reklamujące polityków odniosłem wrażenie, że większość kandydatów próbowała przekonać już przekonanych, a ponieważ w większości ich elektorat nie jest zbyt liczny, wydaje mi się, że telewizyjne reklamówki kierowali najczęściej do swoich rodzin. Mieliśmy więc do czynienia z festiwalem gadających głów, a nie publiczną debatą czy też próbą dotarcia do potencjalnych, niezdecydowanych jeszcze wyborców. Wyjątkiem, od razu zastrzegam, że nie jestem pewien czy skutecznym, był tu jedynie wyborczy wideoklip Mariana Krzaklewskiego. Stylizowany na kultowy dla młodego pokolenia film "Matrix" klip lidera AWS-u zaskakiwał oryginalnością i przyciągał uwagę. Niestety, jest jedno "ale": czy dzięki temu uda się przełamać "medialną gębę", jaką Krzaklewskiemu przyprawiły głównie media publiczne czyniąc go de facto osobiście odpowiedzialnym za większość nieszczęść i przeżywanych przez Polaków kłopotów? O tym, czy skuteczna jest taka forma "politycznej reklamy", sztab Krzaklewskiego przekona się już niebawem, ale samo pokazanie, że w kampanii nie chodzi tylko o "konkurs piękności" jest godne zauważenia. Inni politycy byli mniej odważni i ograniczali emisję studia wyborczego do miłego spotkania najczęściej z zapatrzonymi w kandydata przedstawicielami młodego pokolenia.
Niestety, "polska coca-cola", czyli Lech Wałęsa, poprzez ciągłe pokazywanie jedynie swoich zasług zaprezentował się jako człowiek przeszłości, ale - na swoje wyborcze nieszczęście - zamiast wypowiedzi wybitnych autorytetów, w gronie przekonujących nas do wyboru noblisty słyszeliśmy i widzieliśmy króla Jagiełłę, Mickiewicza, Słowackiego, a nawet Lenina. Może byłoby to nawet zabawne, ale chyba nie w sytuacji Polski AD 2000, kiedy tak naprawdę rozstrzyga się jej los na najbliższe lata.
Czasem odnoszę wrażenie, że dużo ciekawsze spory odbywają się poza fleszami i światłami kamer. Kiedy ciągle się słyszy o zaostrzeniu i wręcz brutalizacji kampanii wyborczej w mediach łatwo zwyczajną pyskówkę uznać za merytoryczną debatę. I znowu oglądając jedynie publiczną TVP czy słuchając pana Kalisza można odnieść wrażenie, że za wszystko odpowiedzialny jest Wiesław Walendziak i ludzie spod znaku AWS. Na szczęście takiej optyki nie podzielają instancje odwoławcze, o czym przekonała się zarówno telewizja, zmuszona do przeproszenia jednego z kandydatów, jak i sąd. Niezależnie od ostatecznego wyniku należy się cieszyć z faktu, że dzięki demokracji nikt nie może już cenzurować wyborczych materiałów i bezkarnie manipulować wypowiadanymi opiniami.
opr. mg/mg