Cotygodniowy felieton z "Gościa Niedzielnego" (28/2001)
Funkcjonowanie państwa demokratycznego nie może obyć się bez sprawnych partii politycznych. Tymczasem jednak partie raczą nas widowiskami, które nie wzbudzają sympatii do nich — nie tyle do poszczególnych partii, co do całego systemu partyjnego. Skoro jednak nie można się bez nich obejść, trzeba je uznać za zło konieczne. Nie zmienia sytuacji nawoływanie, by głosować nie na partie, lecz na konkretnych ludzi (w pewnym radiu zapowiedzieli nawet, że przygotują listę „porządnych ludzi”, by ludzie wiedzieli, na kogo głosować!). Czysta to retoryka, bo — pomijając fakt, że i tak głosuje się na konkretne nazwiska — ci, którzy tak mówią, udają, jakby nie dostrzegali przykrych doświadczeń z radnymi, bezpośrednio wybranymi przez wyborców znających ich osobiście. Przede wszystkim jednak: czy skuteczny organizator życia gminnego lub osiedlowego musi znać się na sprawach państwa? Ponadto: czy perspektywa gminna nie przesłoni horyzontów koniecznych dla decydowania o sprawach państwa? Mieliśmy niedawno widowiska sejmowe odstawiane przez posła sprowadzającego sprawy Polski do interesu jednej branży (a właściwie tylko jej części). Nawet przy uznaniu intencji za szczere, trudno takie zachowania nazwać inaczej niż prywatą i partykularyzmem.
Niewątpliwie prywata i partykularyzm to nie tylko historia. I nie tylko w Polsce aktualne jest stwierdzenie: „Państwo łupem partii”. I nie tylko w Polsce większość partii nie za bardzo przejmuje się tym zarzutem, przeciwnie, wcale się nie krępuje, a ich zachowanie graniczy nieraz z bezwstydem. Bez żenady zajmują się sobą, walczą o dobra dla swoich, dobro wspólne jest najwyżej na wargach, nie przed oczyma.
A przecież partie polityczne powstały ze względu na dobro wspólne. Bo możliwości pojedynczego obywatela są znikome. Aby jego patriotyzm był efektywny, trzeba go zorganizować i uczynić normą działania wielu, a ponadto pojęcie i wizja dobra wspólnego różnią i ścierają się, trzeba więc było wprowadzić cywilizowane formy dyskusji politycznej: nie setki ludzi z ich osobistymi „ja uważam”, lecz partie łączące ludzi o poglądach podobnych.
Zdawano sobie jednak sprawę z podejmowanego ryzyka, wiążącego się z faktem, że ludzie zazwyczaj organizują się dla własnych interesów: człowiek w grupie działa na rzecz grupy, partie są z definicji partykularne, stronnicze („stronnictwo”), ciągną na swoją stronę, są dla reprezentowania interesów grupowych, a nie dla dobra wspólnego. Założono jednak istnienie różnicy między organizacją utworzoną wyłącznie dla wojowania o interesy grupowe (np. związki zawodowe) a partiami politycznymi, które wychodząc od jakiegoś partykularnego, grupowego interesu mają jednak na oku dobro całości — bo przecież chcą zdobyć władzę, a zdobywszy ją, muszą rządzić całością. Stąd uprzywilejowana pozycja partii politycznych, funkcjonujących na odmiennych zasadach prawnych niż inne stowarzyszenia. Nadzieje na to, że partie będą miały jednak na oku dobro całości, opierano na tym, że wyjście poza ciasny partykularyzm, czyli poza interesy swej grupy, leży w ich własnym interesie. Żeby zdobyć władzę, partie muszą przecież zyskać wyborców, a to zmusi je do uwzględnienia w programie (a jeśli zdobędą władzę, to także w praktyce) interesów nie tylko własnej grupy. Te oczekiwania nie wszędzie i niezupełnie się sprawdzają. Zacierają się różnice między partiami politycznymi, związkami zawodowymi czy innymi organizacjami. A tym samym w ich polu widzenia dobro własne, grupy, swoich, staje przed dobrem wspólnym. Co gorsza, dobro wspólne utożsamia się z dobrem partii. Oficjalnie i otwarcie przyznawano to w socjalizmie, ale wtedy przyznawano też, że państwo jest narzędziem w ręku jednej klasy, czyli grupy. Ale to był inny ustrój...
opr. mg/mg