Cotygodniowy komentarz z "Gościa Niedzielnego" (49/2001)
Chyba nikt nie ma złudzeń, że pozbawienie Andrzeja Leppera funkcji wicemarszałka Sejmu rozwiązuje problem, jakim jest dla polskiej demokracji lider „Samoobrony” i jego formacja. A naprawdę jest się o co martwić, choć usilnie starano nam się wmówić przez ostatnie dni, że sprawa dotyczy jedynie dobrych obyczajów i kultury politycznej.
Warto zadać sobie pytanie, dlaczego aż 41 proc. Polaków — a tak wynika z badań — było przeciwnych odwołaniu Leppera. Czy tylu ludzi popiera rynsztokowy język, skandaliczne pomówienia wygłaszane z sejmowej trybuny i łamanie prawa z immunitetem w ręku? Prawdopodobnie chodzi o coś zupełnie innego. Blisko połowa pytanych wyraziła w ten sposób sprzeciw wobec gry, jaką z Lepperem podjęli rządzący. Bo dla postronnego obserwatora — niekoniecznie sprzyjającego „Samoobronie” — Lepper nie zrobił nic, czego nie można się było po nim wcześniej spodziewać.
Duży błąd popełnią ci, którzy cały incydent oceniać będą wyłącznie przez pryzmat nieskuteczności metod wychowawczych zastosowanych wobec lidera „Samoobrony”. Lepper nie jest przyczyną, a tylko objawem choroby toczącej naszą klasę polityczną — jak gorączka. Rosnący w oczach zastęp zwolenników Leppera nie tyle dowodzi jego skuteczności, co rosnącego wyobcowania pozostałych uczestników tej gry, a także — niestety — mediów opisujących rzeczywistość.
Już sam fakt, że wciąż mówi się o „Samoobronie” jako partii miejskiego lumpenproletariatu i wiejskiej biedoty kompromituje mówiących te słowa polityków i dziennikarzy. Socjologiczna analiza jej elektoratu pokazała wyraźnie, że Lepper zagospodarował w dużej części... rodzącą się polską klasę średnią. Nie tę wyluzowaną, elegancką i uśmiechniętą z reklamowych filmów Unii Wolności, lecz tę prawdziwą, zmęczoną i sfrustrowaną, bo walczącą z biurokracją własnego państwa o utrzymanie swoich rodzin. Z roku na rok rośnie rzesza ludzi zmuszonych żyć na własny rachunek, nie z wyboru, a z konieczności, po to by przetrwać. Ci ludzie są osamotnieni i rozgoryczeni. Andrzej Lepper był przy nich — na placach i targowiskach. Słuchał, ściskał dłonie, wstawiał się i teraz zbiera żniwo.
„Samoobrona” rośnie w siłę na tych lękach, bo człowiek zdesperowany brzytwy się chwyta. Lepper jest nieokrzesanym barbarzyńcą, nie nadającym się do służby publicznej i nie rozwiąże żadnego społecznego problemu. Można zresztą odnieść wrażenie, że wyborcy tak go właśnie traktują, głosując na „Samoobronę” z podobnych pobudek, z jakich ludzie w walce o jakąś sprawę uciekają się do terroru. Trudno o poważniejsze zagrożenie dla demokracji. Ale dopóki polska polityka nie stanie się polem rozwiązywania realnych problemów, to zagrożenie będzie aktualne.
opr. mg/mg