Cotygodniowy komentarz z "Przewodnika Katolickiego" (17/2008)
Niedawny szczyt NATO w Belgradzie należy uznać za sukces polskiej dyplomacji. To zgodnej współpracy prezydenta Lecha Kaczyńskiego z ministrem spraw zagranicznych Radosławem Sikorskim zawdzięczają Ukraina i Gruzja obietnicę przyjęcia do NATO. Oczywiście obietnica nie musi być gwarancją członkostwa, ale państwa zachodnie, aby nie drażnić Rosji, nie chciały zrobić nawet tego. Upór polskiego prezydenta poparty rozmowami ministra przeważył końcowy komunikat, który wyraźnie mówi o przyszłym wejściu dwóch krajów postsowieckich do Sojuszu.
Jednorazowy sukces to jednak za mało. Tym bardziej że Rosja nie składa broni. Szczególną złość Moskwy budzi Gruzja. Nic dziwnego - w styczniowym referendum 77 proc. Gruzinów opowiedziało się za członkostwem w NATO, nie można więc tłumaczyć jak w przypadku Ukrainy, że gruzińskie władze w swoich euroatlantyckich dążeniach nie liczą się z wolą narodu. Można za to skutecznie destabilizować sytuację w regionie. Gruzja ma bowiem od lat problemy z dwiema znajdującymi się na jej terenie separatystycznymi republikami Abchazją oraz Osetią Południową. Samozwańcze rządy obu tych „państewek" tkwiły dotąd w dyplomatycznej próżni. Tak było do zeszłego tygodnia, kiedy to prezydent Putin nakazał nawiązanie kontaktów z władzami w Suchumi i Cchinwa-li. Rosyjski rząd ma z nimi podjąć współpracę w sferach gospodarki, nauki, kultury, oświaty i informacji. Oficjalnie chodzi o ochronę praw zamieszkujących te tereny Rosjan. W argument ten jednak nie uwierzyli nawet sami obywatele Federacji Rosyjskiej, czego najlepszym dowodem jest sondaż przeprowadzony przez jedną z rosyjskich gazet. Argument o ochronie praw zaakceptowało 4 proc. badanych, najwięcej, bo 66 proc, uznało, że tak naprawdę chodzi o przyłączenie dwóch zbuntowanych gruzińskich prowincji do Rosyjskiej Federacji, bądź przynajmniej oderwanie ich od Tbilisi.
Tak też intencje Kremla odczytały gruzińskie władze, które oskarżyły Rosję o zaanektowanie części gruzińskiego terytorium i zaapelowały o pomoc do krajów zachodnich.
Jednym z efektów tego apelu stała się dosyć nieoczekiwana wizyta przedstawicieli kancelarii polskiego prezydenta w Gruzji. Wizyta nieuzgodniona ani z polskim MSZ, ani z żadnym z krajów zachodnich. Prezydencki minister Michał Kamiński tłumaczył, że decyzja zapadła po dramatycznym telefonie Michaela Saakaszwilego, a późna pora nie pozwalała na konsultację. Niektóre polskie media już jednak odtrąbiły kolejną wojnę na górze, krytykując prezydenta za to, że „bez porozumienia z rządem wspiera Gruzję w walce nerwów z Rosją", ubolewając nad niepotrzebnym narażaniem się Moskwie.
Trudno mi w tej chwili ocenić sens polskiej wyprawy do Gruzji. Według Michała Kamińskiego, prezydent Polski „uruchomił lawinę", która przyczyni się do polepszenia sytuacji geopolitycznej Tbilisi. Mam nadzieję, że tak będzie, faktem jednak jest, iż podobne akcje lepiej organizować wspólnie. Przy czym chodzi nie tylko, a nawet nie przede wszystkim o polskie podwórko. Warszawa najlepiej może wesprzeć Tbilisi, współpracując ściśle z innymi krajami Unii Europejskiej.
Pomoc Ukraińcom w czasie pomarańczowej rewolucji właśnie dlatego była tak skuteczna, że udało się do niej przekonać i litewskiego prezydenta Valdasa Adamkusa, i unijnego komisarza Javiera Solanę. W tej chwili po stronie Gruzji opowiedział się cały świat zachodni. Działania Kremla skrytykowała Unia, a USA zaapelowały do Rosji o „anulowanie" decyzji o wzmocnieniu współpracy z separatystycznymi Abchazją i Osetią Południową, którą podjęto „bez zgody rządu gruzińskiego". Dosyć ostre w tonie oświadczenie wydało nawet francuskie MSZ.
Chodzi jednak o to, by na apelach się nie skończyło, by świat zachodni po pierwsze potrafił wywrzeć na Moskwie skuteczny nacisk, a po drugie nie zapomniał o danej w Bukareszcie obietnicy. Jest to tym bardziej istotne, iż już pojawiają się głosy, że o NATO Gruzja może właściwie zapomnieć.
Gra wywołana euroatlantyckimi dążeniami Kijowa i Tbilisi dopiero się rozpoczęła. Moskwa udowadnia, że nie myśli żartować. Nic dziwnego wyjście Gruzji i Ukrainy z rosyjskiej strefy wpływów byłoby ciosem dużo dotkliwszym niż utrata państw bałtyckich. Oznaczałoby to koniec marzeń o imperium. A to znaczy, że Rosja zrobi wszystko, by do tego nie dopuścić. Czy Europa zdobędzie się na podobną determinację?
Rozumiem, dlaczego prezydent Saakaszwili zadzwonił do Lecha Kaczyńskiego. Polska jednak będzie mogła pomóc Gruzji o tyle, o ile zdoła stworzyć z Zachodem wspólny front. W tej chwili miejscem walki o Gruzję staje się Bruksela i Waszyngton, a do tego, by Warszawa skutecznie przekonywała Zachód konieczne jest ścisłe współdziałanie prezydenta i rządu, tak jak to miało miejsce na szczycie w Bukareszcie.
opr. mg/mg