Mniejszy Atlantyk

Czy Europę i USA łączy autentyczna przyjaźń, czy tylko chłodna przyjaźń z rozsądku?

W naszym interesie leży to, co wynika z podróży Condoleezzy Rice, i co zapowiada się jako przewodni motyw podróży Busha - chłodna przyjaźń z rozsądku.

Mamy sezon na zasypywanie Rowu Atlantyckiego. W ubiegłym tygodniu po Europie podróżowała Condoleezza Rice, a w tym swoją pierwszą podróż zagraniczną w drugiej kadencji odbywa prezydent Bush. Zazwyczaj wyprawy dyplomatyczne są typowym dowodem na przerost formy nad treścią. Wieńce, rauty, uściski dłoni i puste przemówienia. Tym razem jednak europejskie wyprawy polityków amerykańskich są czymś zupełnie innym. Od czasu konfliktu w Iraku, a tak naprawdę dużo wcześniej, co najmniej od połowy lat dziewięćdziesiątych, Ocean Atlantycki staje się coraz szerszy. I nie chodzi tu wcale o zjawisko przyrodnicze. Dystans polityczny pomiędzy Europą a Stanami Zjednoczonymi stał się większy niż kiedykolwiek od czasu II wojny światowej.

Przyczyny tego zjawiska są dosyć banalne. Od zakończenia zimnej wojny (czyli roku 1989) Europa przestała się bać. Zniknęło bezpośrednie zagrożenie sowieckie, a zjednoczone Niemcy zaczęły przejawiać ambicje prowadzenia samodzielnej polityki mocarstwowej. Unia Europejska, poszerzając się, zyskała poczucie własnej atrakcyjności politycznej, a NATO będące filarem amerykańsko-europejskiej współpracy, wchodząc w zawiłą grę polityczną z Rosją i nie mając jasno wytyczonych celów militarnych, coraz wyraźniej przekształcało się w luźny związek polityczny o charakterze konsultacyjnym.

Na domiar złego w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych gwałtownie powiększył się dystans ekonomiczny i militarny dzielący USA od Unii. Amerykańska gospodarka, nastawiona bardzo liberalnie i rynkowo, okazała się o wiele efektywniejsza od socjalnej gospodarki Europy. A oszczędności w dziedzinie wojskowej sprawiły, że Europa stała się militarnym karzełkiem przy gigantycznej armii Stanów Zjednoczonych.

Wojna (nie tylko) bananowa

Krótko mówiąc, Europa chciała mieć o wiele więcej wpływów politycznych i o wiele mniej zamierzała do współpracy z Ameryką wnosić. Coraz częściej Europejczycy przyjmowali również francuski, tradycyjny punkt widzenia - czyli postrzeganie USA jako globalnego rywala. Mnożyły się wojny bananowe (czyli wprowadzenie przez UE zaporowych cel na amerykańskie banany) oraz dużo poważniejsze spory o cła na stal i wyroby przemysłowe. W dziedzinie politycznej Europejczycy albo aktywnie zwalczali politykę amerykańską - tak było z zaangażowaniem Europy po stronie palestyńskiej w konflikcie z Izraelem, albo też utrudniali działanie amerykańskiej dyplomacji, wdając się we flirty z Rosjanami. Strona amerykańska nie była też bez winy. Waszyngton w poczuciu własnej siły starał się coraz częściej dyktować Europejczykom politykę zamiast wcześniejszego jej konsultowania. Kiedy po ataku terrorystycznym 11 września NATO jednomyślnie zaoferowało Amerykanom swoją pomoc, w Waszyngtonie zlekceważono ofertę zastosowania artykułu 5. Traktatu Waszyngtońskiego (o automatycznym wsparciu zaatakowanego członka Sojuszu) i zaczęli to konstruować koalicję do uderzenia na Afganistan, zgodnie z zasadą swobodnego dobierania sobie sojuszników.

Prawdziwy konflikt wybuchł jednak wokół wojny z Irakiem. Francja oraz większość „starych" członków UE i NATO była przeciwna użyciu siły. Amerykanie z kolei przy pomocy Wielkiej Brytanii zmontowali koalicję sprzeciwu w Europie. W odpowiedzi przywódcy Francji i Niemiec wdali się w polityczny flirt z Władimirem Putinem, konstruując oczywiście antyamerykańską koalicję sprzeciwu w Organizacji Narodów Zjednoczonych. Prasa europejska była niesłychanie krytyczna wobec wszelkich działań USA i ich sojuszników w Iraku. Polacy i Brytyjczycy zostali wręcz izolowani za swoją proamerykańskość. W Stanach Zjednoczonych, zjednoczonych jak nigdy wokół narodowych celów, wylewano francuskie wina, a ukochane przez Amerykanów frytki (nazywane tam french frites) przemianowano na frytki wolności (freedom frites). Z obu stron odzywały się pomruki niezadowolenia grożące faktycznym rozpadem NATO i zachodniej wspólnoty interesów.

Awantura wydawała się absurdalna, szczególnie z punktu widzenia Europy, bo sprzeciw wobec usunięcia siłą krwawego, totalitarnego dyktatora groził Europie tym, że bez amerykańskiego parasola militarnego pozostanie kompletnie bezbronna. Na dodatek retorsje gospodarcze, gdyby do nich doszło, godziłyby dużo dotkliwiej w Europę niż w USA. I wreszcie - to już kolejny paradoks - niestabilny i terrorystyczny Bliski Wschód zagrażał bezpośrednio Europie a nie Stanom Zjednoczonym.

Konflikt był ufundowany nie tylko na sporach politycznych. Europejskie lewicowe i ateistyczne elity serdecznie nienawidziły prezydenta George'a W. Busha. Człowiek, który nie wahał się publicznie deklarować, że codziennie zaczyna dzień od modlitwy, a na dodatek potępiał aborcję i związki homoseksualne, był dla dużej części elit europejskich okropnym ciemniakiem. A że ten straszny typ chciał narzucać Europie swoją politykę zamiast słuchać dobrych rad, to wydawało się już zbrodnią.

Pęknięcia w zachodnim sojuszu państw demokratycznych skwapliwie wykorzystywali zarówno Rosjanie, jak i terroryści. A apogeum nastało 11 marca ubiegłego roku, kiedy po ataku terrorystycznym w Madrycie socjaliści wygrali hiszpańskie wybory pod hasłem wycofania wojsk z Iraku i kapitulanckiej polityki wobec terroryzmu. Efektem tego wpływ Al-Kaidy na politykę Europy stał się faktem.

Miłość z rozsądku

Rów Atlantycki w ubiegłym roku stał się naprawdę głęboki. Przeciwnicy polityki amerykańskiej liczyli na porażkę wyborczą prezydenta Busha i zasadniczą zmianę polityki w wykonaniu jego demokratycznego kontrkandydata. Zawiedli się. Bush wygrał wybory wyraźnie, co więcej, wygrał je pod hasłami ideologicznymi, tak wstrętnymi arcyliberalnej Europie. Również Amerykanie zdali sobie sprawę, że odgrywanie roli samotnego szeryfa pilnującego porządku światowego jest niesłychanie kosztowne i bez użycia narzędzi dyplomatycznych mało efektywne. Po wygranych wyborach nowa sekretarz stanu USA pani Rice zapowiedziała: „więcej dyplomacji". Także prezydent Bush wyciągnął rękę do partnerów w Europie. Jednym z powodów takiej polityki stała się również ukraińska pomarańczowa rewolucja. Amerykanie zaangażowali się w poparcie demokratycznych reform w Gruzji i na Ukrainie, a to oznacza, że współpraca USA z Rosją może być poddana trudnej próbie. Sygnałem było niedawne spotkanie szefów dyplomacji obu państw, po którym Amerykanie wyrazili zaniepokojenie stanem przestrzegania praw człowieka w Rosji. Również Europa nie mogła pozostać obojętna na to, co się dzieje na Ukrainie i flirt z Moskwą będzie nawet dla Paryża i Berlina zdecydowanie trudniejszy.

Nie miejmy jednak złudzeń, dyplomatyczne gesty nie załatwią rzeczywistych problemów. Dla USA nie do przyjęcia jest forsowane w Brukseli zniesienie embarga na dosta wy broni do Chin. Pekin jest, a zwłaszcza może być w przyszłości, realnym zagrożeniem dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych i prezydent Bush w tej materii będzie twardy. Podobnie jak w sprawie promowanego przez lewicowy rząd hiszpański otwarcia na kontakty z Kubą Fidela Castro.

Nie wydaje się również możliwe, by Amerykanie przystali na zajęcie przez Niemcy miejsca stałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ. Doświadczenie z francuskim vetem skłoni ich zapewne do popierania koncepcji przyznania tego miejsca Unii Europejskiej, która nie mogąc wypracować stanowiska w konfliktowych sprawach, będzie musiała wstrzymywać się od głosu.

Najświeższy spór dotyczy irańskich ambicji atomowych. Kraje Unii starają się powstrzymać ajatollachów od wyprodukowania bomby atomowej. Amerykanie także nie mają ochoty na nową wojnę, ale uważają, że skuteczne negocjacje można prowadzić tylko z coltem za pasem. Naciskają więc na Europę, by była zdecydowanie twardszym partnerem dla Teheranu.

Kiedy dodamy do tego nowe wojny bananowe toczone przez UE i niesłychanie trudną rozmowę z prezydentem Putinem, jaka czeka Busha w Bratysławie, to można sądzić, że europejsko-amerykańskie zbliżenie będzie związkiem dużo bardziej z rozsądku niż z miłości. Zwłaszcza że Unia Europejska musiała ostatnio ogłosić klapę swojej „strategii lizbońskiej" zakładającej dogonienie gospodarcze Ameryki w ciągu dziesięciu lat. Okazało się, że dystans atlantycki nie maleje, lecz rośnie.

Scenariusz związku z rozsądku, bez gwałtownych zwrotów, jest chyba najlepszym z polskiego punktu widzenia. W czasie współpracy rola bliskiego sojusznika Ameryki wzmacnia naszą pozycję wewnątrz Unii Europejskiej. Kiedy jest konflikt, jesteśmy postrzegani jako agent wroga - a to utrudnia racjonalną politykę. Podobnie w czasie bardzo dużego zbliżenia Ameryki z Europą Polska staje się niepotrzebna, bo ważniejszy staje się Berlin lub Paryż. W naszym interesie leży więc to, co wynika z podróży Condoleezzy Rice i co zapowiada się jako przewodni motyw podróży Busha - chłodna przyjaźń z rozsądku. Fakt, że ostatnia wizyta prezydenta Polski w Waszyngtonie została dostrzeżona przez tamtejsze media i życzliwie komentowana dowodzi, iż Amerykanie będą grali na wewnętrznym podziale Europy, ale nie będą chcieli rozbicia europejskiej jedności. Jeśli polska polityka okaże się zręczna, to na takim powolnym zasypywaniu atlantyckiego rowu możemy bardzo wiele zyskać.

JERZY MAREK NOWAKOWSKI

Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 podsekretarz stanu i główny doradca premiera ds. zagranicznych, obecnie komentator międzynarodowy tygodnika WPROST

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama