Białoruska lekcja

Efekty polityki wschodniej ekipy Kwaśniewskiego i SLD

Polski prezydent zbudował sobie wprawdzie pomnik z nagrobka własnej polityki, ale mało to pocieszające, gdyż jego następcy staną wobec kompletnej ruiny naszej polityki zagranicznej.

Nareszcie Polska nie będzie ingerowała w nasze sprawy - ucieszyła się białoruska telewizja (państwowa, bo innej tam nie ma), komentując zmiany we władzach Związku Polaków na Białorusi. W ostatnią sobotę spędzeni do Wołkowyska delegaci wybrali na przewodniczącego Związku Józefa Łucznika i odwołali całe kierownictwo organizacji. Przy słowach: zjazd, delegaci, wybrali, powinienem dać rzecz jasna cudzysłowy, bo atmosfera w Wołkowysku była raczej wojenna: patrole milicji niedopuszczające do miasta ludzi związanych z legalnym zarządem Związku, kordon milicji chroniący salę obrad, wypraszanie polskich dziennikarzy z obrad, przesłuchiwanie samej pani prezes Andżeliki Borys przez grodzieńską prokuraturę. I tak dalej. Sami uczestnicy pseudozjazdu dzielili się na dwie grupy: przerażonych i bezczelnych, co można zinterpretować w ten sposób, że agenci białoruskiej bezpieki w szeregach polskiej organizacji byli twardzi i zadowoleni, a przyzwoici obywatele zmuszeni do udziału w farsie rozglądali się z nadzieją, że nikt ich na tej ponurej imprezie nie dostrzeże. Wydaje się, że do tej drugiej kategorii zalicza się sam Józef Łucznik, nowy „prezes" Związku Polaków. Starszy pan, emerytowany nauczyciel historii z polskiej szkoły, rozmawiając z polskimi dziennikarzami, sprawiał wrażenie śmiertelnie zastraszonego. Zapytany o to, czy będzie interweniował w sprawie aresztowanych działaczy Związku, wybąkał, iż o żadnych aresztowaniach nie słyszał. Tymczasem w więzieniach siedzi co najmniej kilku ludzi z ZPB, w tym dobry znajomy Łucznika, pierwszy prezes polskiej organizacji, Tadeusz Gawin, oskarżony o pobicie współwięźnia w celi.

Bez złudzeń Polacy

Cała historia jest smutna i skandaliczna zarazem, ale w końcu to nic nowego. Mamy akurat 25. rocznicę powstania „Solidarności" i przypominamy sobie prowokacje władzy komunistycznej wymierzone w „Solidarność" i wszelkie niezależne organizacje. Powoływanie stowarzyszeń pisarzy czy dziennikarzy w stanie wojennym odbywało się dokładnie według tego schematu, który zastosowali ludzie Łukaszenki. Właściwie jedyny wniosek, jaki można wyciągnąć z obserwacji tego, co dzieje się na Białorusi, brzmi: mieliśmy mnóstwo szczęścia, bo piętnaście lat temu w Polsce było bardzo podobnie.

Rządy Łukaszenki to spełnienie marzeń wyborców Samoobrony. Mało kto pamięta, że największym sukcesem demokracji na Białorusi był właśnie wybór Łukaszenki na prezydenta. W wyborach występował on jako kandydat antykomunistyczny i przewodniczący parlamentarnej komisji walki z korupcją. W skład jego zaplecza wchodzili nawet całkiem przyzwoici ludzie, związani z demokratyczną opozycją. Kiedy jednak doszedł on do władzy, postanowił zakonserwować system, skądinąd z poparciem dużej części obywateli. I w efekcie mamy u naszych wschodnich sąsiadów jakiś półkomunizm, coraz bardziej wyglądający jak PRL-owski stan wojenny w łagodnej fazie.

Przejęcie przez Łukaszenkowskich agentów Związku Polaków na Białorusi było do przewidzenia. Jest to jednak zaledwie jeden z wielu przejawów przemian zachodzących na wschód od naszych granic. Bardzo dla nas bolesny, kosztowny - bo pseudozarząd (ażby się prosiło użycie rusycyzmu - „łżezarząd") dysponuje pokaźnym majątkiem kupionym za pieniądze polskich podatników - i trudny do odwrócenia, ale na pewno nie najważniejszy.

Oto w Kazaniu, stolicy Tatarstanu, odbył się w ubiegłym tygodniu szczyt Wspólnoty Niepodległych Państw. Miał w zamyśle rządzących Wspólnotą Rosjan doprowadzić do zdyscyplinowania niepokornych republik postsowieckich i stać się manifestacją poparcia dla Władimira Putina. Tymczasem opozycja zmontowana przez Gruzję i Ukrainę okazała się na tyle silna, że nie odbyła się nawet konferencja prasowa kończąca spotkanie. Co więcej, WNP przyznała, że przeżywa poważny kryzys, powołując nawet

- wzorem Unii Europejskiej - komitet „mędrców" mający zaproponować politykom rozwiązania prawne usprawniające działanie Wspólnoty. W gruncie rzeczy jedynym skutkiem Zjazdu stał się komunikat rosyjskiego MSZ mówiący o tym, że Moskwa zamierza układać swoje stosunki z krajami postsowieckimi na normalnych zasadach. Oznacza to, iż Rosjanie sięgnęli po ostatni argument: szantaż ekonomiczny. Owe normalne zasady oznaczają bowiem urynkowienie sprzedaży gazy i ropy, czyli dla większości odbiorców mniej więcej trzykrotną podwyżkę cen.

Piedestał z nagrobka

Oba wydarzenia obnażyły dramatyczną mizerię polskiej polityki wschodniej. Rząd i opozycja jednym głosem zapowiedziały, że nie będą uznawać prezesa Łucznika i stojących za nim ludzi Łukaszenki. Słusznie. Ale w praktyce oznacza to, że polskie dzieci z Białorusi mogą zapomnieć o wyjeździe na kolonie do Polski, że wyjazd polskiego studenta na stypendium do ojczyzny będzie co najmniej utrudniony, a jakakolwiek pomoc dla polskiej mniejszości stanie się powodem do oskarżania jej odbiorców o szpiegostwo. Tę cenę chyba trzeba zapłacić. Warto jednak przypomnieć, że przez całe lata mówiono o potrzebie wspierania białoruskiej demokracji. Teraz nasz rząd z triumfem oznajmił, iż przeznaczył niespełna milion złotych na niezależne radio białoruskie. A takie radio, bez jakiejkolwiek pomocy naszych władz istniało i dopuszczono do jego upadku - było to Radio Racja, powołane i sfinansowane przez młodych opozycjonistów białoruskich i ich rodaków z Polski. Ponieważ jednak polscy Białorusini tworzący to radio nie należeli do prolewicowej frakcji wśród mniejszości białoruskiej, to ich zniszczono, doprowadzając do bankructwa Radia Racja. Teraz próbuje się za podatkowe pieniądze tworzyć jakąś konkurencyjną rozgłośnię. Na apele, by nie rozmawiać z oczywistymi agentami białoruskiej bezpieki we władzach Związku Polaków nie reagowali ani postkomuniści, ani narodowcy. A przecież wiedza, iż we władzach ZPB przed wyborem Andżeliki Borys zasiadali zwyczajni agenci nie była szczególną tajemnicą.

Jeszcze gorzej sprawa wygląda w „wielkiej" polityce. Energetyczny szantaż stawia Ukrainę pod ścianą. Ale tak okrzyczana i chwalona polityka wschodnia Aleksandra Kwaśniewskiego doprowadziła właśnie do tego, że nie mamy żadnych instrumentów pomocy. Prezydent! jego akolici chodzą w chwale zwolenników Wiktora Juszczenki. Tyle że wcześniej cała wschodnia polityka Kwaśniewskiego polegała na wspieraniu reżimu Leonida Kuczmy i robienia z nim różnych ciemnych interesów. Jakiekolwiek próby rzeczywistego wsparcia Ukrainy, poprzez budowę jej energetycznej niezależności i wspieranie urynkowienia gospodarki, były zaciekle zwalczane przez kancelistów Pana Prezydenta. Dziś trudno ukryć, że Ukraina jest dotowana przez Rosję poprzez zaniżone ceny energii. A w polityce jak w życiu: kto płaci, ten wymaga. Brak jasnych reguł rynkowych i zależność od rosyjskich odbiorców dramatycznie zawężają pole manewru Ukrainy. Bez długofalowego ekonomicznego programu odbudowy Ukrainy Kijów może być zmuszony do kapitulacji wobec Moskwy, nawet wbrew woli rządzącej elity politycznej. Świętowanie zwycięstwa na Ukrainie, co zdaje się być jednym z motywów kampanii wyborczej, jest dalece przedwczesne.

Polski prezydent zbudował sobie wprawdzie pomnik z nagrobka własnej polityki, ale mało to pocieszające, gdyż jego następcy staną wobec kompletnej ruiny naszej polityki zagranicznej. I podobnie jak w wypadku relacji z polską mniejszością na Białorusi, pozostaną im do wyboru rozwiązania złe albo jeszcze gorsze. Wbrew wywodom różnych zwolenników tajnej dyplomacji na dłuższą metę w polityce zagranicznej opłaca się wierność prostym zasadom uczciwości i rozróżnianiu dobra od zła. Za nieszczerość, brak wizji i kombinacje płaci się zwykle wysoką cenę. Oby nie była ona zbyt wysoka.

Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 podsekretarz stanu i główny doradca premiera ds. zagranicznych, obecnie komentator międzynarodowy tygodnika „Wprost"

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama