Blokersi ante portas

Subultura blokersów - młodych mieszkańców blokowisk bez perspektyw

Kiedy mijamy ich wracając z pracy do domu, instynktownie przyspieszamy kroku. Są podobni do siebie: tak samo ubrani, ostrzyżeni, tak samo niepokojący. Mówią o sobie „blokersi”. Socjologowie ostrzegają, że jeśli nic się nie zmieni, pewnego dnia skoczą nam do gardeł.

Pan tego nie zrozumie...

Ma czternaście lat. Nie patrzy prosto w oczy. Chce, żeby mu mówić „Nico”. Do dłuższej wymiany zdań przekonuje go dopiero pięciozłotowa moneta. „Zbieram na kompakt” — tłumaczy się mało przekonująco. Znamy się trochę z widzenia, mieszkamy na tym samym osiedlu, dlatego w ogóle ze mną rozmawia... Choć słowo „rozmawia” jest tu raczej nie na miejscu. Zbywa mnie półsłówkami i nerwowo rozgląda się, czy ktoś nas nie widzi. Sprawia wrażenie zaszczutego, a przecież wiem, że nie pochodzi z żadnej patologicznej rodziny. Chowamy się więc do kawiarni, tu można rozmawiać spokojnie.

Pijemy colę. Wyciągam z niego pojedyncze zdania jak hasła krzyżówki. Swobodniej rozmawia tylko o muzyce i swojej ulubionej drużynie piłkarskiej. Spieszy się... ale nie bardzo potrafi uzasadnić do czego. Koledzy czekają. A oni są najważniejsi. Ważniejsi niż rodzina? „Rodzina jest w porządku. Ale liczą się kumple” — odpowiada. „Pan tego nie zrozumie” — dodaje z dziwnym uśmiechem.

Jak terroryści

Jeden z bohaterów głośnego filmu „Blokersi”, młody gwiazdor muzyki hiphopowej, opowiada o swoich rodzicach z sympatią. Mówi, że mają na półce wszystkie jego płyty. Zafoliowane. Dlaczego? „Boją się otworzyć” — odpowiada z podobnym uśmiechem, który teraz widzę przed sobą. Boimy się, bo ich nie rozumiemy. Coś stało się w ciągu kilku ostatnich lat. Na szarych osiedlach wielkich miast między nami, dorosłymi, a nimi coś pękło. Nie rozumiemy ich języka, muzyki, nie wiemy, dlaczego i co malują na murach. Łączą się w grupy przypominające mafijne klany. Wychowawcy nie mają o nich praktycznie żadnej wiedzy. Są hermetyczni i nieprzeniknieni. Jak terroryści...

Boimy się o nich i boimy się ich agresji. Wiemy, że biją, napadają i kradną z łatwością dawniej niespotykaną. Nie tylko chłopcy z marginesu. 15 proc. licealistów przyznaje, że kradnie rodzicom pieniądze. Nigdzie nie jest bezpiecznie. Nie ma żadnych enklaw, żadnych gett — to już nie jest subkultura. Przemoc stała się składnikiem życia codziennego wszystkich miast.

Walka o przetrwanie

Nico o przemocy mówi krótko i rzeczowo. „Trzymamy się razem, bo tylko tak jest bezpiecznie”. Kto wam zagraża? „Zależy gdzie. Tu rządzimy my, za rogiem każdy może nam spuścić wpier... Trzeba być gotowym na wszystko”. Język mu się rozwiązuje, ale mam wrażenie, że mówi nie swoimi tekstami. Tak jak bym słyszał jakąś hiphopową piosenkę. Zmieniam więc temat, pytam o rozrywki. Dlaczego nie uprawiacie jakichś sportów? Pyta, czy widziałem „Blokersów”. „Tam jest pokazana taka tablica: »zabrania się zabaw«. Ma pan odpowiedź”. Przypominam sobie i film, i tablicę, i opowieść o murkach stawianych tak przemyślnie, by młodzież nie mogła jeździć na łyżworolkach. Przypominam sobie takie same murki na naszym osiedlu i fakt, że na 15 tysięcy mieszkańców jest tu jedno boisko. Więc znów zmieniam temat. Jak ci się podoba twoje gimnazjum? „A co tu jest do podobania. Szkoła to szkoła. Też trzeba walczyć o przetrwanie”. Nauczyciele? „Nic nie kumają”.

Chyba znów wybrałem nieodpowiedni temat. W końcu znam dobrze osiedlowy kombinat pod nazwą „gimnazjum”. Powinienem także pamiętać, co mówią ostatnie raporty na temat gwałtownego wzrostu patologii w nowym typie szkół, za dużych, by stanowić przyjazne młodzieży środowiska wychowawcze.

Podpisy plemienne

Sylwester Latkowski, twórca „Blokersów”, wciąż pozostaje pod wrażeniem tego, z czym się zetknął, kręcąc film. „Wielkie osiedla to dziś czarna dziura społeczna. Tu wzorcem jest gangster, dealer... Młodym ludziom imponuje tylko kasa, dobry samochód. Ktoś, kto potrafi o siebie zadbać — nieważne jak — jest większym autorytetem niż rodzice, nauczyciele, ksiądz, policjant. Dlaczego? Bo daje sobie radę w rzeczywistości, w której nie daje sobie rady jego ojciec, matka, starszy brat”.

Skąd wziął się „blokers”? Słowo wymyślili dziennikarze, upowszechniła je kultura hiphopowa. Nam słowo kojarzy się z konkretnym miejscem, im z samotnością. Blokers jest jak dziecko pozostawione kiedyś na ulicy. Rodzice poszli na zakupy i tak się w tym kupowaniu zapamiętali, że zapomnieli o blokersie. A on zostawiony samemu sobie zaczął uczyć się własnego języka, po swojemu rymować, pisać na murach... i walczyć o byt.

„Klasycznym przykładem naszej o nich niewiedzy jest afera wokół graffiti” — mówi Latkowski. „Oprócz barwnych graffiti, na murach są jeszcze małe znaki, tagi, traktowane przez młodych jak podpisy plemienne. Każdy ma oryginalny, niepowtarzalny znak, którym — jak zwierzę — oznacza swoje terytorium. I ludzi denerwują właśnie tagi, bo one są przejawem wandalizmu. Natomiast malowaniem graffiti rządzi inny, surowo przestrzegany kodeks” — wyjaśnia reżyser.

Po pierwsze akceptacja

Patrzę na mojego rozmówcę i wiem, że cały czas prowadzi ze mną grę. Nie jest szczery ani przez chwilę. Siedzi ze mną, bo dałem mu pieniądze i postawiłem colę. Jak więc przebić się przez ten mur? Jak rozszyfrować jego tagi? Najlepiej zapytać tych, którym już to się udało.

Zdaniem Latkowskiego pierwszy krok to akceptacja. „Dlaczego oni się zamykają, tworzą własną, alternatywną kulturę tylko dla siebie? Bo tu łatwo o akceptację. Wystarczy, że na klatce schodowej kumpel powie: „O! dobrze zarymowałeś, świetne bity podałeś”. I już jest w porządku. Młody człowiek potrzebuje przede wszystkim akceptacji. Nie akceptacji w sensie ogólnym, to zwykle w domu czy szkole ma, tylko akceptacji dla tego, co robi”.

Ksiądz Andrzej Augustyński, dyrektor generalny krakowskiego Centrum Młodzieży „U Siemachy” potwierdza tę diagnozę. A wie, co mówi, bo „Siemacha” (od nazwiska księdza Kazimierza Siemaszki) to autentyczny sukces wychowawczy. Pięć domów, blisko tysiąc starannie wyselekcjonowanych młodych ludzi, właśnie tych najbardziej potrzebujących akceptacji. Sukces nie wziął się jednak z duszpasterskich talentów kilku księży i kilkunastu wolontariuszy. „U Siemachy” wyciągnięto wnioski z tego, co się dzieje z młodzieżą. Z zerwanych więzi między pokoleniami. I postanowiono dotrzeć do młodzieży głową i rękami... podobnej młodzieży.

Służba rówieśnicza

Najnowszy dom „Siemachy” otwarto w Krakowie w... przejściu podziemnym, ulubionym miejscu spotkań tutejszych blokersów. Drugi na osiedlu Kozłowek, gdzie występuje jeden z najwyższych w Krakowie wskaźników bezrobocia, w miejscu dawnej, cieszącej się złą sławą kawiarni. To jakby odpowiedź na tablicę „Zabrania się zabaw” pokazaną w filmie Latkowskiego. Pierwsza odpowiedź, dotycząca czasu i miejsca akcji.

Odpowiedź druga, najważniejsza, dotyczy bohaterów. „U Siemachy” są nimi gwiazdy podwórka, boiska i trzepaka. Tu próbuje się je przechwycić, zanim skręcą na drogę demoralizacji czy przestępstwa. Ksiądz Augustyński od ośmiu lat świadomie inwestuje w socjometrycznych przywódców, to na nich trzyma się koncepcja „służby rówieśniczej”. Ci, których złowiono w pierwszym naborze, dziś już studiują, najczęściej pedagogikę lub psychologię. To oni tak naprawdę stworzyli „siemachowskie” domy na Lea i na Kazimierzu. I tak musi być w rzeczywistości, skoro cała prowadzona przez zgromadzenie księży misjonarzy fundacja zatrudnia zaledwie 15 dorosłych osób.

„Służba rówieśnicza” opiera się na trzech filarach. Pierwszy, to akcje środowiskowe — „agitacja” wśród snujących się po osiedlach grup. Drugi filar to sport, trzeci — praca. Fundacja uruchomiła Młodzieżowy Bank Pracy, poprzez który chłopcy zarabiają nie tylko na robotach porządkowych, ale i — na przykład — na roznoszeniu bilingów telefonicznych. Najbardziej zaradni będą rejestrować działalność gospodarczą, by uczyć następnych, jak odnaleźć się na rynku pracy.

Adrenalinowy kop

Profesor Barbara Fatyga, autorka kilku książek o młodzieżowych subkulturach, wspominała w jednym z wywiadów: „Kiedy z moimi studentami i współpracownikami tworzyliśmy związany z profilaktyką przemocy projekt dla nauczycieli, proponowałam, by ich szkolić w sztukach walki. Gdyby znali chwyty obezwładniające, mogliby się bronić przed taką agresją, której nie da się spacyfikować przez rozmowę. Pomysł wywołał wstrząs. A niedługo może się okazać, że to zupełnie zwykła umiejętność”.

Pewnie z łatwością poradziłbym sobie bez takiego kursu z moim rozmówcą. Ale do pracy w tutejszym gimnazjum... pewnie kurs by się przydał. Wstrząs dla rozbicia pewnych dogmatów w myśleniu o młodzieży jest nam, dorosłym, koniecznie potrzebny. Młodzież lubi się bić i potrafi to robić. A my, dorośli, musimy z tego wyciągać wnioski. Bohaterowie „Blokersów” przyznają, że rozróby po meczach piłkarskich czy malowanie pociągów mają dla nich sens tylko dlatego, że wiążą się z wysokim ryzykiem. „To adrenalinowy kop” — rozmarza się jeden z nich.

W naszym dorosłym świecie całkowita obojętność wobec tej młodzieży sąsiaduje często z naiwnością. „Na ulicę wychodzi się szukać wrażeń. Dla nich liczy się tylko adrenalina” — potwierdza ksiądz Augustyński. „Dorabianie filozofii do kontrowersyjnych zachowań ludzi młodych jest raczej szukaniem alibi dla naszej wobec nich bezradności. Jakoś nie chcemy się pogodzić, nie mieści nam się w głowie, że większość z tego, co oni robią, nie ma większego sensu. Szukamy jakiegoś drugiego dna albo uważamy, że musi nimi kierować jakaś racjonalność. Wcale nie musi” — mówi Latkowski.

Nie wychowujemy

Sens powinniśmy nadawać my: rodzina, szkoła, parafia. Ale dorośli sami się pogubili, nie wiedzą, czego wymagać. Odbijamy się od ściany do ściany, od schlebiania do represji. „Dzisiejszej młodzieży nie jest potrzebny dorosły — kumpel, ani dorosły — kapo. Oni tęsknią za ojcem. Nawet nie za autorytetem, a więzią” — przekonuje Jan Góra, dominikanin, jeden z tych, którym udało się dotrzeć do młodzieży.

„Polska nie jest krajem wychowującym. Nie mamy w zwyczaju w ogóle reagować na to, co widzimy na ulicach, przystankach, w autobusach. Boimy się młodych. Uciekamy przed nimi” — martwi się ksiądz Augustyński. „Na osiedlach, gdzie kręciłem »Blokersów« nie spotkałem nikogo, kto by szukał z młodzieżą kontaktu, wychodził z jakąś ofertą. Młodzi przyznawali, że czasem wpada tam policja... z brygadą antyterrorystyczną” — wspomina Latkowski, i dodaje: „W mojej ocenie, oni nie są zdolni — na szczęście — do prawdziwego buntu. Nie są tak solidarni, jak nasze pokolenie. Liczą tylko na siebie, ale ich zaufanie kończy się na własnej, małej grupie. To, co robią jest wyrazem zagubienia i bezsilności. Protestują, ale najczęściej sami nie wiedzą przeciw czemu. Po prostu chcą się wyrwać ze swojej szarości do kolorowego, markowego świata, jaki pokazują media. Chcą wrażeń. Nawet za cenę przestępstwa”.

Piłka po naszej stronie

Czy zatem skoczą nam kiedyś do gardeł? Przed taką możliwością ostrzega prof. Barbara Fatyga. Za realną uznaje ją Latkowski — jeśli nie stworzymy młodym alternatywy... dla alternatywy.

Piłka jest po naszej, dorosłych, stronie. „Oni wychodzą na ulicę po swoją drugą szansę. Nie dostali jej w szkole czy w domu. Chcą zaistnieć. Trzeba im w tym pomóc” — mówi ksiądz Augustyński. Czy to właśnie nie jest przejawem naiwności? „U Siemachy nie jest tak, że kto tu raz przyszedł — zostaje na stałe. Na przykład pijaństwo i narkotyki nie są tolerowane. Są sytuacje, gdy ktoś po prostu przychodzi za późno i już wymyka się naszym możliwościom. Choćby ze względu na pozostałych, trzeba być stanowczym i konsekwentnym” — mówi ks. Andrzej.

Nico idzie do „swoich”. Obiecał, że wspomni o domach „Siemachy”. „Można pograć na perkusji. Za darmo” — kuszę na pożegnanie.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama