W miesiąc po katastrofie samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem
Już miesiąc mija od wydarzenia, które wstrząsnęło Polską. Od czasu śmierci Sługi Bożego Jana Pawła II nie było podobnej reakcji społecznej.
Tłumy ludzi przybyłych na uroczystości pogrzebowe, nastrój w większości polskich domów i kościołów, pytania o sens dziejów i historii, nie tylko w wymiarze osobistym, ale również społecznym, nabożeństwa w kościołach, znicze pod Kancelarią Prezydenta Polski... Znamiennym było w tych dniach powtarzanie frazy o konieczności przemyślenia naszych polskich, krajowych relacji. Szybko dość, słuchając głosów dochodzących z ulicy, politycy, a za nimi dziennikarze, podchwycili owo żądanie, zgłaszając postulat „zakończenia wojny polsko-polskiej”. Problem w tym, że po miesiącu, od kiedy te słowa funkcjonują w przestrzeni publicznej, mam wrażenie, iż każda ze stron co innego ma na myśli, mówiąc o pojednaniu.
Fragment rozmowy Gospodarza i Pana Młodego z „Wesela” St. Wyspiańskiego najdobitniej oddaje koncepcję owego pojednania, jakie dzisiaj chce zaserwować nam establishment rządzący i duża część braci dziennikarskiej. Urabianie współczesnego Polaka rozpoczęło się prawie zaraz po katastrofie i trwa do dzisiaj. Histeryczna reakcja na artykuł prof. Krasnodębskiego w „Rzeczpospolitej”, zamieszczony kilka dni po tragedii smoleńskiej, w którym autor wyraźnie podkreśla, że teraz nie może on zgodzić się na zapomnienie krzywd wyrządzonych prezydentowi i ludziom, którzy wokół niego się zgromadzili, że nie zezwoli na dokonanie operacji z przeszłości, której symbolem była słynna „gruba kreska” nakreślona przez Tadeusza Mazowieckiego, a więc ta reakcja środowisk, które nazywam dla własnego użytku „paliniesiołakami”, wskazuje najdobitniej, czego się obawiają. Obawiają się jasnej oceny ich działań wcześniejszych i zagrożenia interesów dzisiejszych. Nie był to jedyny sygnał wskazujący na taką konstatację. Wyrzucenie felietonów Marcina Króla z „Wprost” za słynne słowa (nb. też z „Wesela” Wyspiańskiego”): „Nie polezie orzeł w GW-na” i przypomnienie ukutego przez A. Słonimskiego terminu: „wajdalizm”, odnoszące się do działań Gazety Wyborczej oraz Andrzeja Wajdy w sprawie pochówku pary prezydenckiej na Wawelu, jak również reakcja na film „Solidarni 2010”, dokumentujący zachowania Polaków pod Pałacem Prezydenckim w czasie oddawania hołdu Lechowi i Marii Kaczyńskim, to dodatkowe znamiona strachu przed prawdą, który pojawił się w oczach tych, którzy szkalowali ich za życia. Chcąc zachować swoją pozycję, założyli szaty pokutne, jednak społeczeństwo jakoś nie było podatne na ten kabotynizm. Dlatego trzeba było zaatakować. Ale co zaatakować? Zaatakować nie społeczeństwo jako takie, bo przecież media dzisiaj, zwłaszcza komercyjne, są nastawione na zysk, więc ktoś kupować musi sprzedawane informacje. Politycy także zdają się wiedzieć, iż głosy wyborcze są ważne. Trzeba zatem było zaatakować dążenie do prawdy. Można ponownie zacytować Wyspiańskiego: „Jak to się zmieniają ludzie, jak się wszystko dziwnie plecie; myśmy wszystko zapomnieli: o tych mękach, nędzach, brudzie; stroimy się w pawie pióra”. Pojawiło się więc żądanie pojednania bez prawdy. Oznacza to jedno: chęć dążenia do zachowania status quo w oparach „miłości narodowej”.
Jednak w rzeczywistości publicznej okazało się, że coś poszło nie tak. Jakoś ludzie nie chcieli uwierzyć w „cudowne nawrócenia” i zaczęli po prostu we właściwy dla zbiorowiska ludzi sposób żądać jakiejś zmiany. Reakcja zebranych na krakowskim Rynku, gdy na telebimie pokazał się program TVN, ukazała potrzebę dogłębnego przepracowania „materiału ludzkiego”. W końcu tłum szuka kozła ofiarnego, więc trzeba rzucić coś na żer. I znalazło się. Ogłoszenie przez Jarosława Kaczyńskiego zamiaru startu w wyborach prezydenckich stało się doskonałym powodem to odgrzewania starych podziałów. Można potraktować jako zabawne dopytywanie się Tomasza Lisa w programie „Co z tą Polską”, czy ujmując czysto hipotetycznie, bo goście w studio jednoznacznie zaprzeczyli stawianej przez niego tezie, pilot samolotu mógł odczuwać oddech prezydenta na plecach (tzw. incydent gruziński), jednak kontekst medialny sprawia, że nie jest to zabawne. Już przecież w 20 dni po katastrofie, a w 12 po pogrzebie, Grzegorz Schetyna obwieszcza światu, że oni (chyba PO) nie zapomnieli, jaka była prezydentura Lecha Kaczyńskiego, a tandem Wojewódzki i Figurski tworzy piosneczkę, która cokolwiek zalatuje nekrofilskim humorem, a na pewno śmierdzi tandetą. I nie chodzi tutaj o zwykłą kampanię wyborczą, ale raczej o inny bój, o bój o pamięć. Co prawda jeszcze trochę poczekamy na różne świńskie ryje w telewizyjnym studio, na wymachiwanie sztucznymi fallusami i pistoletami oraz na bon moty w stylu: „moralne karły” jako żywo przypominające dawne hasła o „zaplutych karłach reakcji”. Tym razem nie chodzi o walkę polityczną, ile raczej o zawłaszczenie pamięci, o neutralizację zdrowego odruchu narodu, który nagle poczuł na własnej skórze, że wciągnięto go w swoisty matrix medialnej rzeczywistości, że po prostu był oszukiwany. Osobiście nie wierzę w nagły wzrost w sondażach dobrych ocen śp. Lecha Kaczyńskiego, ale jednak coś się poruszyło i to trzeba teraz zneutralizować.
Slogan o pojednaniu, w który wpisani zostali również dostojnicy kościelni (chcąc czy nie), zakładał w myśli twórców brak odniesienia do prawdy. Tymczasem pojednanie i zbratanie bez odniesienia się do uznania win oznacza jedynie emocjonalne przeżycie jakiegoś katharsis, rozumianego jako przepierka duszy, ale bez nawrócenia, tzn. próby zmiany własnego życia. Najlepszym dowodem tej postawy jest Lech Wałęsa, który w wywiadzie dla Onet.pl, mówiąc o pojednaniu z Anną Walentynowicz i Lechem Kaczyńskim, stwierdza: „Żal, bardzo mi jest żal. Robiłem wszystko, żeby do tego pojednania doszło, ale ich interesy były inaczej ustawione”. Oczywiście, nazywanie kogoś „durniem”, „zakompleksionym małym człowiekiem”, „łajniakiem” to skuteczne i szczere „intensywne działania na rzecz pojednania”. Tak jak stwierdzenie o Annie Walentynowicz: „Walentynowicz w nienawiści do mnie publikowała w malusieńkim nakładzie co z kolei SB przerabiała w milionowe wydania”. W obliczu tego wydaje mi się koniecznym zacytowanie „Obławy” jako motta dla tych, którzy chcą prawdy w życiu medialno-publicznym: „Lecz nie skończyła się obława i nie śpią gończe psy, (...). Nie dajcie z siebie zedrzeć skór! Brońcie się i wy! (...) Brońcie się nim wszyscy wyginiecie!” Albo przynajmniej każą wam na powitanie podawać łapę.
opr. aw/aw