Swoiście rozpięci jesteśmy w naszym narodowym świętowaniu pomiędzy chlubą i sławą a wstydem i niemocą...
W naszym polskim świętowaniu rocznic majowych jest dla mnie pewien niebezpieczny zgrzyt. Łączy się bowiem radość i nadzieja ze złudą wolności i niesioną na bagnetach niewolą. Swoiście rozpięci jesteśmy w naszym narodowym świętowaniu pomiędzy chlubą i sławą a wstydem i niemocą.
Krótki dystans dzielący rocznice uchwalenia pierwszej konstytucji z dniem, który chyba na naszą hańbę nazywany był przez dziesięciolecia dniem zwycięstwa, ukazuje jak w soczewce nasze polskie starania o wolność i suwerenność. Można oczywiście snuć rozważania o fatach i niemożności przełamania dziejowych konieczności. Tylko że jest to zbyt łatwe tłumaczenie własnego strachu przed wolnością. Tak, właśnie strachu. Nieodparcie jesteśmy wtłaczani od dziesięcioleci czy nawet wieków w myślowy schemat, iż Polacy potrafią uczynić krok naprzód, lecz zaraz potem w głupocie swojej cofają się o kilka metrów, nie wierząc - czy też nie chcąc - utrzymać własnej suwerenności. Wtłacza się nam, iż prawdziwe samostanowienie oznacza zaakceptowanie tego, co skutkiem jest naszego położenia, a wolność oznacza zgodę na związywanie nam rąk. Wszak z koniem nie pójdziesz w zawody na kopanie. Zachowanie się polskich władz wobec Kremla w obliczu narodowej tragedii, jaką była śmierć polskich elit pod smoleńskim lotniskiem, zdaje się być symptomem takiego właśnie pojmowania naszej suwerenności.
Problem naszej suwerenności narodowej nie jest przebrzmiałym już śpiewem. Wolność, nawet jeśli uznamy, że dzisiaj ją posiadam w pełni, nigdy nie jest czymś danym na zawsze i cechuje się utracalnością. Wolność w przypadku narodów najczęściej ujmowana jest w kategorię suwerenności. Sam termin w swojej etymologii pochodzi od francuskiego słowa „souveraine”, oznaczającego stopień najwyższy. Można więc śmiało zaryzykować tezę, iż suwerenność oznacza całkowitą niezależność danej społeczności państwowej w podejmowaniu przez nią decyzji o własnym losie i celach przezeń realizowanych. Ponad tą społecznością nie może stać inna społeczność, a jeśli wchodzi dane państwo w jakiś związek z innymi organizmami politycznymi, to tylko na zasadzie współpracy i głosu doradczego. Oczywiście pojęcie suwerenności zakłada możliwość przekazania uprawnień własnych na rzecz innego organizmu państwowego czy ponadpaństwowego, ale zawsze wówczas należy mówić o wyrzeczeniu się suwerenności i przyjęciu jakiejś formy podległości względem czegoś innego. Wówczas suwerenem staje się owa zwierzchnia społeczność. Takie spojrzenie na suwerenność musi zakładać nie tylko utożsamienie się jednostek tworzących dane państwo, lecz również, a może przede wszystkim, jasność racjonalnego namysłu poszczególnych obywateli nad losem własnej społeczności. Suwerenność zakłada istnienie społeczeństwa, a nie stada ludzkiego. Suwerenność zewnętrzna, czyli niezależność od innych państw i autonomia w podejmowaniu własnych decyzji, zakłada swoistą suwerenność wewnętrzną, która objawia się w zjednoczeniu ludzkich jednostek dzięki tradycji i kulturze. Nie oznacza to tylko wykształcenia, ale przede wszystkim pewną prawość ducha, uznającą otrzymany po przodkach skarbiec narodowy za najwyższą wartość i niepodważalną spuściznę. Oznacza ona po prostu pewne utożsamienie się z dziejami danej społeczności, realizowane poprzez continuum dziejowe.
W kontekście tego rozumienia suwerenności spór o uznanie PRL-u za państwo polskie jest co najmniej niezrozumiały. Istotnym bowiem dla tego czasu w dziejach naszego narodu było przerwanie ciągłości z dziedzictwem historycznym. Wszak nad Wisłą i Odrą, w oderwaniu od wielu mateczników naszej kultury narodowej, pozostawionych decyzją jałtańską na Wschodzie, realizowano program budowania nowego od podstaw. Zawarte zostało to w słowach jednego z pierwszych sekretarzy, który z właściwą sobie swadą przekonywał, iż przed wojną Polska stała nad przepaścią, a po wojnie zrobiła krok naprzód. Uznanie ubiegłych wieków za garb historyczny, nawet jeśli umieszczane w barwnych legendach, to jednak oznaczało, że trzeba wyzbyć się tamtych czasów, bo nowe ma swoje prawa. Nie wystarczy tylko rzec, żeśmy Polakami. Polakiem trzeba być. Niesamowitym doświadczeniem czasów okupacji było stworzenie struktur Państwa Podziemnego, czyli wewnętrznej suwerenności mogącej stać się zaczynem suwerenności zewnętrznej. Krwawa rozprawa nowych władz z tymże organizmem po zakończeniu działań wojennych jest jasną wskazówką, że nie o suwerenność chodziło. Maj 1945 r. przyniósł Polsce nową niewolę. Niewolnictwo bowiem nie objawia się w tym, iż niewolnik jest bity, gnębiony, głodzony i zabijany. Niewolnictwo polega na zależności od pana, który nawet potrafi podać miskę pełną jadła. Tworzone dzisiaj marzenia kolorowe o czasach komunistycznych stanowią niesłychane zagrożenie dla właśnie naszej suwerenności. I nie tylko dlatego, iż nie potrafimy okazywać wdzięczności za wolność, ile raczej dlatego, że są przygotowaniem gruntu pod zniewolenie ponowne.
Nie chodzi jednak o zniewolenie polityczne, bo ono się już dokonało. Wejście w ramy Unii Europejskiej, w której nie ma jasnych reguł występowania danego kraju z jej struktur, oznacza w pewnym sensie ograniczenie suwerenności i oddanie władzy decydowania ośrodkowi innemu niż władza naszego państwa. Gra, która się dzisiaj rozgrywa, jest grą o to, byśmy nawet nie zdołali pomarzyć o wolności. W tej rozgrywce nie jest nawet najgorsze to, iż dokonuje się nieustannego zmiękczania naszej obyczajowości i relatywizowania prawdy, ile raczej to, że za ideał suwerenności większość społeczeństwa już dzisiaj uznaje pełne garnki i zasobność portfela. Nie chcę powiedzieć, że to nie jest ważne, lecz nie można uznać tego za najważniejsze. Gdyż jeśli to się dokona, wówczas wyhodujemy lud niewolników, których najwyższą radością będzie spełnić wolę pana i władcy. I dlatego w kontekście obchodów zakończenia europejskich działań wojennych w czasie II wojny światowej warto przypomnieć słowa polskiego barda. Jacek Kaczmarski w swojej balladzie „Jałta” śpiewał, iż najmniej omylną częścią ludzkości są ci, którzy oddali swoje życie na ofiarę. Nie chodzi chyba jednak o samą daninę krwi. Tylko ofiary się nie mylą, bo one poznały, co jest najważniejsze.
ks. Jacek Wł. Świątek
Echo Katolickie 18/2011
opr. ab/ab