Mord łódzki jest wydarzeniem bez precedensu na przestrzeni ostatnich 20 lat
"Idziemy" nr 44/2010
Minął już niemal tydzień od tzw. mordu łódzkiego, czyli zakończonej śmiercią człowieka napaści Ryszarda C. na biuro Prawa i Sprawiedliwości w Łodzi. Pogrzeb zamordowanego przezeń Marka Rosiaka odbędzie się w czwartek. Druga ofiara, ciężko ranna, pozostaje w szpitalu. Napastnik przechodzi obecnie badania psychiatryczne.
Mord łódzki jest wydarzeniem bez precedensu na przestrzeni ostatnich 20 lat. Bo choć w wolnej Polsce temperatura sporu politycznego nieraz, wydawałoby się, sięgała zenitu, nie dochodziło do zabójstw na tym tle. Nawet w czasach, gdy po obu stronach barykady stali postsolidarnościowcy i postkomuniści, co samo w sobie było wybuchowe. I dzień tragedii łódzkiej – 19 października 2010 – powinien coś w Polsce zmienić. Niestety, dziś możemy być niemal pewni, że nie zmieni nic.
Motywacje Ryszarda C. wydają się oczywiste. Tuż po zatrzymaniu mówił on do policjantów: „Chciałem zabić Kaczyńskiego, tylko za mało broni miałem. Jestem przeciwko PiS-owi dzisiaj. Chciałem go zamordować”. Trudno o bardziej jednoznaczne samookreślenie napastnika. Co ważne, napastnik dodawał, że działał w pełni świadomie. Jednak już kilka godzin po napadzie rozpoczęło się rozmywanie wymowy jego czynu. Usłyszeliśmy nie bardzo wiadomo na jakiej podstawie sformułowaną tezę, że jego celem byli też politycy innych opcji. Można było odnieść wrażenie, że podjęto próbę przedefiniowania sytuacji; zamiast „ataku na PiS” miał być „atak na klasę polityczną”. Tymczasem, jak słusznie zwrócił uwagę Marek Migalski, gdyby doszło do sytuacji odwrotnej – ofiarą byłby przedstawiciel PO, a napastnikiem sympatyk PiS – w Polsce na poważnie toczyłaby się debata nad delegalizacją Prawa i Sprawiedliwości.
Przy okazji mordu w Łodzi dotykamy fundamentalnego pytania: czy atmosfera społeczna przekłada się na rzeczywistość? Innymi słowy, czy Ryszarda C. mogły pchnąć do ataku nasilające się (paradoksalnie właśnie teraz), wręcz histeryczne ataki na opozycyjną prawicę. Prostego przełożenia dowieść na obecnym etapie nie możemy, ale twierdzenia, że te dwie sprawy na pewno nie mają ze sobą nic wspólnego, muszą oburzać.
„Przecież nikt w Polsce nie wzywa do uśmiercania polityków PiS, knajackie czy chamskie metafory to nie apele o zabójstwo” – pisał w „Gazecie Wyborczej” Marek Beylin. Co ważne, twierdzą to te same środowiska, które np. falę emigracji młodych ludzi do Anglii tłumaczyły „ciężką” atmosferą w latach rządów PiS. Wówczas nawet ofiary śmiertelne walk pomiędzy subkulturami obciążały konto władzy; wystarczy przypomnieć słynne zawołanie Jana Rokity z 2006 r., że „nasze miejsce jest przy łóżku anarchisty Maćka pchniętego nożem przez skinów”. Dziś wszystko staje się metaforą, przenośnią, aluzją.
Polska znajduje się w sytuacji szczególnej. Cała władza polityczna, z wyjątkiem kilku wysepek w samorządach, znajduje się w rękach Platformy Obywatelskiej. To Platformie sprzyjają media. I dlatego odpowiedzialność za atmosferę w kraju spoczywa właśnie na PO. Próby obarczania winą za mord łódzki Prawa i Sprawiedliwości, pod hasłem „kto sieje wiatr, ten zbiera burzę”, abstrahują od faktu, że to jednak biuro PiS zostało zaatakowane. W tej sytuacji od władzy można oczekiwać gestów, które miałyby charakter nie tylko rytualny.
W zamian usłyszeliśmy dziwne „przeprosiny” ze strony prezydenta, który stwierdził: „Zrobimy eksperyment. Ja bardzo serdecznie przepraszam. Jestem skłonny przeprosić za Janusza Palikota, Antoniego Macierewicza, Jacka Kurskiego, Stefana Niesiołowskiego, za siebie, i zobaczymy, co z tego wyniknie.” Choć wygłoszone raz za razem, nie były to przeprosiny, które można by uznać za wiarygodne. Także w tym sensie, że od władzy, która ma wszystko, należy oczekiwać gestów, które choć trochę ją kosztują, a nie ironicznie pozorują skruchę.
opr. aś/aś