In vitro nie leczy bezpłodności, nie jest w żadnej mierze metodą leczenia czegokolwiek
"Idziemy" nr 44/2010
Z Rafałem Porzezińskim, mężem Agnieszki, ojcem Marysi, Tosi i Helenki, dziennikarzem i producentem radiowo-telewizyjnym, rozmawia Iwona Świerżewska
Kiedy małżeństwo oczekuje dziecka, nie ma wpływu na jego zapis genetyczny lub płeć. W przypadku adopcji rodzice mogą zastrzec, że nie przyjmą dziecka upośledzonego. Pan jest ojcem adopcyjnym. Czy był Pan otwarty na przyjęcie każdego dziecka?
Był to dla mnie najtrudniejszy moment w całym procesie adopcyjnym. Nagle ktoś obsadza przyszłych rodziców – nas – w roli sędziego, który ma zdecydować, że z niewidomym dzieckiem jeszcze podołamy, ale ze sparaliżowanym to już nie. Ten moment sondował głęboko moje człowieczeństwo. Mąż nie pyta raczej żony przed zbliżeniem, czy jeśli pocznie się dziecko z chorobą Downa, to zdecydujemy się rodzić. Na początku procesu przygotowania do adopcji pytanie takie pada. I dobrze. Bo weryfikuje to boleśnie przyszłych rodziców, czy przyszli po maleńkiego zdrowego blondynka o niebieskich oczach, czy też naprawdę mają w sobie miłość, którą chcą się dzielić.
Kiedy padło to pytanie, zresztą – o ile pamiętam – w formie pisemnej ankiety, długo myśleliśmy i modliliśmy się. Powiedzieliśmy o naszych obawach i szczerze przyznaliśmy, że nie czujemy się wybrani do bohaterskich czynów, ale nie byliśmy też zamknięci na choroby naszego przyszłego dziecka, bo wiemy, że dzieci chorują. Kiedy czekaliśmy na telefon, że urodziło się nasze dziecko, brzmiały mi w uszach słowa jednej z pań z ośrodka adopcyjnego, że dużo schorzeń to efekty choroby sierocej, jej zgniłe owoce, i znaczną część przypadłości usuwa hojnie dawana dziecku miłość. Trzymałem się tej obietnicy, i kiedy dowiedzieliśmy się z Agnieszką, że gdzieś w Polsce czekają na nas dwie dziewczynki, bliźniaczki, i jedna ma bardzo poważną chorobę neurologiczną, nie było w nas lęku i wiedzieliśmy, że powiemy „tak”. I stało się tak, jak nam obiecano: rehabilitacja, lekarze, masaże i miłość sprawiły, że cała ta zdiagnozowana choroba zniknęła. Nasza córka ma dziś sześć lat, świetnie sobie radzi na zajęciach z akrobatyki, uczy się grać na skrzypcach i lubi czytać. Po chorobie nie ma śladu. Oczywiście wiemy, że mogło być inaczej, ale ufaliśmy, że będzie właśnie tak.
W adopcji chodzi o dobro dziecka, a nie o zaspokojenie głodu rodzica – i to interes dziecka musi być zabezpieczony. Dlatego pytanie: „Z jakimi schorzeniami przyszłych dzieci są państwo w stanie się zmagać?” – jest zasadne i zabezpiecza interes małego człowieka, który dzięki tej chwili szczerości ma większe szanse nie doświadczyć odrzucenia od drugich w jego życiu rodziców.
Obecnie obserwujemy zmianę podejścia do rodzicielstwa: „nie chcę dziecka, to dokonam aborcji; chcę, to zastosuję in vitro”. Dziecko nie jest już darem? Staje się towarem?
Wielka zbrodnia aborcji to nie jest odkrycie ostatnich lat. Pokolenie naszych babć dokonywało jej jeszcze powszechniej, z większym niż dziś przyzwoleniem społecznym i w majestacie prawa. Jakoś to rozumiem, łatwiej bez badań USG było zakłamać fakty, mówić, że to zygota, tkanki czy coś. Komunizm zrobił bardzo wiele, by propagować cywilizacje śmierci, oczywiście zlaicyzowana Europa Zachodnia też dzielnie kroczy po trupach nienarodzonych dzieci. W 1979 r. w Oslo, odbierając Pokojową Nagrodę Nobla, Matka Teresa ujęła ten morderczy trend dosadnie, mówiąc: „Największym zakłóceniem dzisiejszego pokoju na świecie jest krzyk jeszcze nienarodzonego niewinnego dziecka. Jeśli matka może zabić własne dziecko w swoim łonie, jakie gorsze przestępstwo może zostać popełnione?”. Przejmujące słowa, które opisują zakopywaną i zakrzykiwaną przez liberalne środowiska koszmarną rzeczywistość. W tym sensie dziecka nie traktuje się nawet jak towar, tylko jak odpad cywilizacyjny, który wdarł się w organizm kobiety i który należy sprzątnąć. To po prostu niewyobrażalna makabra.
Komitet Noblowski parę dni temu przyznał nagrodę z medycyny twórcy metody in vitro. Smutna to decyzja, zwłaszcza dla tych, dla których życie ludzkie nie zaczyna się od pierwszego krzyku. Metoda in vitro rzeczywiście bardziej niż akt poczęcia przypomina wizytę w supermarkecie w poszukiwaniu najładniejszego pluszaka. Nie ma tu mowy o żadnym darze, jest tylko chęć posiadania. Tak to jest zresztą nazywane publicznie: „chęć posiadania dziecka”. Oto ja, zuch nad zuchy, posiadłem dziecko! A co z miłością, dzieleniem się, darem, oczekiwaniem, wdzięcznością i najpiękniejszym z pięknych spotkaniem dwojga? Jest zbędne, bo chodzi o szybką i jak najtańszą – refundowaną – metodę zaspokojenia potrzeby „posiadania dziecka”. Proszę wybaczyć te uproszczenia, na pewno decyzja poczęcia przez in vitro wiąże się często z cierpieniem przyszłych rodziców, ale oni dadzą sobie radę, natomiast zamrożone młode życie raczej nie. Pojawia się też pytanie o konsekwencje psychiczne dla dzieci narodzonych przez tę metodę. Czy podobnie jak w rodzinach, gdzie dokonano aborcji, dzieci te cierpią na tzw. syndrom ocaleńca? Niektórzy psychologowie twierdza, że tak, i nie dziwi mnie to.
Sejm rozpoczął prace wokół projektów ustawy o in vitro. Podczas tej procedury zarodki, które rozwijają się słabiej, skazuje się na zamrożenie albo śmierć. Czy człowiek urządza sobie zabawę w Pana Boga?
Jeżeli już, to jest to raczej zabawa w diabła. Bóg nie mrozi 20 dusz, by powołać do życia jedną, najładniejszą. Abstrahując od duchowego aspektu tego niepojętego mrożenia dusz, które dokonuje się w klinikach, cały ten dochodowy przemysł oszukuje państwo i przyszłych rodziców w podstawowej kwestii. In vitro nie leczy bezpłodności, nie jest w żadnej mierze metodą leczenia czegokolwiek. Małżeństwo, które skonstruowało dziecko za pomocą in vitro, pozostaje bezpłodne. Celnie mówił o tym ostatnio abp Henryk Hoser. Istnieje ogromnie obiecująca gałąź medycyny zwana naprotechnologią, która rzeczywiście stara się leczyć bezpłodność. Ma jednak tę wadę, że nie daje finansowych profitów tym, którzy nią leczą. In vitro to biznes oparty na ludzkich nadziejach, chęci do wybierania drogi na skróty – oraz niestety na śmierci wielu tysięcy istnień ludzkich, które uznano za niedoskonałe i zniszczono je lub zamrożono. Projekty, które są przedłożone w Sejmie przez posłów Marka Balickiego i Małgorzatę Kidawę-Błońską, embrion próbują traktować w ramach rozwiązań prawnych dotyczących komórek i tkanek. Moim zdaniem nie wolno w regulacji prawnej stawiać znaku równości pomiędzy tkankami czy komórkami a embrionem ludzkim.
Kościół sprzeciwia się in vitro także dlatego, że do zapłodnienia dochodzi poza organizmem rodziców, w warunkach laboratoryjnych. Czy „produkowanie” ludzi „na zamówienie” nie łamie ich prawa do godności od momentu poczęcia?
W przypadku „produkowania” nadprogramowych istnień ludzkich po to, by wybrać „materiał” najdoskonalszy, a resztę zniszczyć, nie ma znaczenia nasz światopogląd, bo życie jest życiem w sposób obiektywny. Jednak kwestia poczęcia pozaustrojowego jest już, moim zdaniem, kwestią wyboru światopoglądowego. Jest dla mnie czymś smutnym odzieranie początku życia z miłosnego spotkania dwojga. Ja wolę swój początek widzieć w rozkochanych, zaszklonych szczęściem oczach rodziców splecionych w miłosnym uścisku, a nie w szkle probówki. Atom, jego odnalezienie i wykorzystanie wiedzy o nim w nauce to wielka rzecz, ale wykorzystanie tej wiedzy do stworzenia bomb atomowych, które w Hiroszimie i Nagasaki zabiły ponad 150 tys. ludzi, nie jest godne ani sekundy refleksji typu „a może to jest dobre?”. Choć zrzucenie bomb walnie przyczyniło się do zakończenia wojny światowej. Analogicznie in vitro: brawo wynalazcy, biada wykonawcom, bo za ich sprawą giną setki tysięcy zamrożonych lub wyrzuconych jako odpady ludzi, najbardziej bezbronnych, bo na początku swego istnienia.
Co wobec tego pozostaje małżeństwom, które borykają się z problemem bezpłodności?
Dobrym, choć trudnym rozwiązaniem jest adopcja. Zdaję sobie sprawę, że decyzja o adoptowaniu dziecka nie jest łatwa. Ale kiedy stoję przed dylematem, czy wchodzić w upokarzającą dla męża i żony oraz zgubną dla „nadprogramowych” istnień ludzkich procedurę in vitro, czy też uszczęśliwić dziecko, które czeka na rodziców, wybór jest prosty. Dzieci nie są od tego, by je posiadać – ale aby je kochać. W historii, którą Pan Bóg realizuje z nami, nie było miejsca na in vitro, a adopcja nie tylko zaowocowała powiększeniem się rodziny o dwie nasze starsze córeczki, ale cztery lata później dała nam nową radość rodzicielstwa biologicznego. Bo prawdziwy dawca życia jest jeden. I jest nim Bóg, a nie medyczne procedury.
In vitro nie leczy bezpłodności, nie jest w żadnej mierze metodą leczenia czegokolwiek.
W adopcji chodzi o dobro dziecka, a nie o zaspokojenie pragnienia rodziców. To interes dziecka musi być zabezpieczony
Dzieci nie są od tego, by je posiadać, ale by je kochać.
Rafał Porzeziński (1973), absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. Współwłaściciel firmy Raj Media Porzezińscy, zajmującej się produkcją telewizyjną, radiową oraz wydawnictwami audio. Współwłaściciel i szef studia audio Słowodaje, członek zarządu i rzecznik prasowy Stowarzyszenia Twoja Sprawa. Związany współpracą z Publicystyką TVP 1 i TVP Info. Pracował m.in. w radiowej Trójce, Radiu Zet, Polsacie, Telewizji Puls i jako dyrektor programowy w Radiu Plus. Współautor pierwszej w Polsce produkcji audio dotyczącej programu odnowy duchowej „12 kroków do wolności” i zbioru świadectw różańcowych artystów i postaci publicznych w książce „Tajemnica Tajemnic”.
opr. aś/aś