Nie o samą aborcję chodzi, ale o rewolucję, analogiczną do tej, która przetoczyła się przez Zachód w 1968 r. Mylą się więc ci, z prezydentem Andrzejem Dudą na czele, którzy sądzą, że zaproponują nowy „kompromis” i sprawa rozejdzie się po kościach.
Nie o samą aborcję chodzi, ale o rewolucję, analogiczną do tej, która przetoczyła się przez Zachód w 1968 r. Mylą się więc ci, z prezydentem Andrzejem Dudą na czele, którzy sądzą, że zaproponują nowy „kompromis” i sprawa rozejdzie się po kościach. Nie rozejdzie się, bo – jak krzyczą przywódcy protestów: „to jest wojna”.
Temat, który podejmujemy w tym numerze tygodnika „Idziemy”, zaplanowaliśmy jeszcze we wrześniu. Z tą tylko różnicą, że miał on być realizowany na 15 listopada.
Ma rację Hanna Gronkiewicz-Waltz, że ta rewolucja „bulgotała” podskórnie od dawna. Sygnały o tym płynęły nie tylko od polskich służb, ale także z niedawnego listu kilkudziesięciu ambasadorów, z Brukseli i z międzynarodowych instytucji „społeczeństwa otwartego”. Szpicą tej rewolucji miały być środowiska LGBT.
Postawiona na czele protestów Marta Lempart publicznie deklaruje, że żyje z „partnerką” i wcale nie jest zainteresowana prokreacją. Skąd zatem u niej zainteresowanie aborcją? Każdy pretekst do rozpoczęcia rewolty byłby dobry. Bo nie o samą aborcję chodzi, ale o rewolucję, analogiczną do tej, która przetoczyła się przez Zachód w 1968 r. Mylą się więc ci, z prezydentem Andrzejem Dudą na czele, którzy sądzą, że zaproponują nowy „kompromis” i sprawa rozejdzie się po kościach. Nie rozejdzie się, bo – jak krzyczą przywódcy protestów: „to jest wojna”.
Próba częściowej kapitulacji już była. Tak trzeba spojrzeć na deklaracje Michała Moskala, obecnie dyrektora gabinetu politycznego wicepremiera Jarosława Kaczyńskiego, w sprawie LGBT i na nieoficjalne wypowiedzi prominentnych przedstawicieli PiS. Gestem wobec środowisk lewicowych i elektoratu Szymona Hołowni była „Piątka dla zwierząt”. Nie przyniosła jednak Kaczyńskiemu wzrostu poparcia. Spowodowała gniew rolników i hodowców, a nadto ujawniła podziały w tzw. Zjednoczonej Prawicy i w samym PiS. Kaczyński miał podstawy, by czuć się zagrożonym na prawej flance.
W tym kontekście zapadła decyzja o rozpoznaniu przez Trybunał Konstytucyjny wniosku dotyczącego aborcji eugenicznej. Wiadomo było, że jest pandemia i że orzeczenie będzie iskrą do wybuchu protestów. Być może kierownictwo PiS wobec nieuchronności konfrontacji postanowiło ją rozstrzygnąć na swoich warunkach? Znano determinację i cynizm środowisk LGBT. Wiedziano, że mimo pandemii nie cofną się przed wyprowadzeniem ludzi na ulicę. Chyba jednak nie spodziewano się aż tak licznego zaangażowania ze strony nastolatków, którzy łatwo przyswoili sobie wulgarne hasła, a udział w ulicznych burdach i dyskotekach potraktowali jako okazję do odreagowania obostrzeń sanitarnych. Zdecydowali się na coś w rodzaju rozszerzonego samobójstwa, narażając życie swoje i swoich dziadków, ale także dalsze losy Kościoła i Polski.
Przesłanie Jarosława Kaczyńskiego opublikowane 27 października mogło być tylko dolaniem oliwy do ognia i poszerzeniem konfliktu. W rankingach budzenia negatywnych emocji Kaczyński bije na głowę nie tylko premiera Mateusza Morawieckiego, ale także prawie wszystkich ministrów. Dlaczego więc wystąpił osobiście w fatalnym nagraniu? Wzywając członków i sympatyków PiS do udziału w „świętej wojnie”, chciał najwyraźniej przenieść ten konflikt na płaszczyznę religijną i ojczyźnianą. Zepchnął tym samym do narożnika nie tylko prawicowe skrzydło tzw. Zjednoczonej Prawicy, ale i episkopat, który nie szybko odważy się przedstawić kolejne politycznie ryzykowne postulaty – choćby moralnie najsłuszniejsze. Na szczęście nie znam parafii, która chciałaby skorzystać z ochrony działaczy PiS czy jakiejkolwiek partii.
Dla Kościoła obecna sytuacja jest wielkim wyzwaniem. Tym większym, że biskupi tracą autorytet, pozostawiając wiernych wśród zamętu. Kościół w Polsce musi szybko podjąć refleksję nad tym, co się stało. Nad poziomem moralnym i dyscypliną doktrynalną wśród duchowieństwa wszystkich szczebli, nad skutecznością katechezy w szkołach, nad duszpasterstwem małżeństw i rodzin, nad rolą szkół i uczelni kościelnych, wreszcie nad faktycznym upodmiotowieniem świeckich (papież Franciszek mówi o odklerykalizowaniu Kościoła). Jakże cenna i na czasie okazała się oddolna inicjatywa świeckich „Różaniec do Granic Nieba”. Widać w tym działanie Ducha Świętego.
Znakiem czasu jest również to, że coraz więcej mężczyzn – nie tylko Rycerzy Jana Pawła II, Wojowników Maryi, panów z Totus Tuus i z innych katolickich formacji – chce własną piersią osłaniać nasze świątynie. Wciąż zgłaszają się nowi. Ten potencjał męskiej duchowości Kościół musi koniecznie zagospodarować. Nie tylko do obrony świątyń, ale o wiele bardziej do obrony rodziny, Ewangelii i Chrystusowego Kościoła. Mężczyznom trzeba przywrócić ich rycerski i kapłański etos. W tym chyba jest nadzieja.
opr. ac/ac