Dlaczego świat przygląda się w milczeniu kolejnym wojnom, ludobójstwom i klęskom wyniszczającym Afrykę?
Jan Paweł II mówi o konieczności czegoś więcej niż doraźnej pomocy humanitarnej dla Afryki. Zwraca uwagę na konieczność podźwignięcia raz jeszcze brzemienia białego człowieka i stworzenia wizji przyszłości dla Afryki. Takiej wizji dramatycznie brakuje. A obawiam się, że zostanie ona nazwana nowym kolonializmem.
O Sudanie słyszeliśmy wszyscy. Kto bowiem w Polsce nie czytał „W pustyni i w puszczy" Sienkiewicza? Jako dzieci pasjonowaliśmy się przecież losami Stasia i Nel, którzy zostali porwani przez wysłanników okrutnego Mahdiego i przemierzali z północy na południe cały Sudan. Obawiam się jednak, że nasza wiedza na temat tego kraju zatrzymała się na etapie zwycięstwa lorda Horatio Kitchenera pod Omdurmanem. Wielu Polaków podróżuje wprawdzie do Egiptu, a losy sąsiadującej od południa z Sudanem Etiopii spopularyzował Ryszard Kapuściński, ale cały pas Afryki saharyjskiej, żyjącej w niebywałej nędzy, stanowi dla nas ziemię kompletnie nieznaną.
Ostatnio na pośledniejszych stronach gazet zaczęły pojawiać się opisy masakr w prowincji Darfur. Prowincja wielkości Francji zamieszkiwana jest przez nieco ponad 4 miliony ludzi. Do 1917 roku była samodzielnym sułtanatem, ale od zawsze wewnętrznie podzielonym i skłóconym. W Darfur mieszkają Arabowie i Murzyni, muzułmanie i chrześcijanie oraz animiści. Także koczownicy i rolnicy. Od ponad stu lat toczą oni między sobą wojny religijne, a przede wszystkim walczą o dostęp do wody. Ponadto trwa spór z centralnym rządem Sudanu.
Niby nic w tym opisie nowego. Kiedy przyglądamy się rzeczywistości dowolnego państwa afrykańskiego, to podziały etniczne, religijne i plemienne oraz walki o dostęp do wody, albo jakiegoś innego cennego bogactwa, powtarzają się z nieodmienną regularnością. Notabene, są to zazwyczaj wojny zakorzenione w społecznościach plemiennych „od zawsze". A w rzeczywistości afrykańskiej oznacza to: od kiedy sięgają pamięcią żyjący ludzie. Tyle że kiedyś wojny plemienne toczono przy użyciu dzid, a teraz ich uczestnicy mają do dyspozycji karabiny maszynowe. Ilość ofiar, przy nie zmienionej taktyce i niewygasłych niechęciach plemiennych, wzrosła dzięki temu w sposób niewspółmierny. Na dodatek, do walk plemion wmieszały się struktury państwowe. Niestabilne, najczęściej dyktatorskie rządy wpadają w ręce to jednego, to innego plemienia. Zaś ci, którzy rządzą, dbają o to, by swoich „odwiecznych" rywali pognębić, zmieniają ich życie w piekło na ziemi. Wykrojone mniej lub bardziej sztucznie w okresie dekolonizacji granice państwowe stworzyły krwawe tygle rozdzierane wojnami domowymi. Niewielkie pieniądze, które można by przeznaczyć na poprawę losu głodującej najczęściej ludności, są wydawane na zakup broni lub urządzanie się kolejnych grupek, które dorwały się na chwilę do rządzenia państwem.
Ktoś może otrząsnąć się z oburzeniem, że oto mamy kolejny dowód dziedzictwa kolonialnego. Owszem, sztuczne granice wykreślone wzdłuż linijki, a nawet nieszczęsne karabiny maszynowe są podarunkiem Europejczyków. Nie zmienia to jednak faktu, że bez dalszej obecności białego człowieka w Afryce będziemy świadkami humanitarnej klęski. Brzemię białego człowieka - jak zatytułował swoją książkę o brytyjskim imperium nieżyjący już Kazimierz Dziewanowski - wbrew optymizmowi lat sześćdziesiątych wciąż ciąży na nas, Europejczykach.
Sudańskie Darfur niczym w soczewce koncentruje problemy dzisiejszej Afryki. Pierwszy z nich to narastająca agresywność islamu. To, co przyciąga uwagę w całej Afryce, to wyrastające wśród slumsów: w Nairobi, Addis Abebie i Chartumie, a także w setkach małych miejscowości minarety i gmachy szkól koranicznych. Finansowane są głównie przez Arabię Saudyjską, ale także inne bogate państwa arabskie. I posuwają się coraz głębiej w świat afrykański. Nawet wśród chrześcijańskiego w większości ludu Tutsi w Ruandzie i Ugandzie zaczyna się upowszechniać islam. Mułłowie przekonują ludzi, którzy padli ofiarą gigantycznej rzezi przed dziesięcioma laty, że w trudnych chwilach misjonarze ich opuścili, a islamiści ich obronią. Kiedy zaś ludność, przekonywana siłą argumentów lub siłą petrodolarów, nie chce się nawracać, pojawiają się żołnierze, którzy „nawracają" siłą. A jeszcze częściej po prostu mordują i rabują. Jeśli przeciwnicy stawiają opór, wybucha krwawa wojna domowa. W Sudanie toczy się ona z przerwami od dwudziestu kilku lat, ale dotychczas jej ośrodkiem było południe kraju. W końcu, pod naciskiem społeczności międzynarodowej, rząd islamistyczny w Chartumie musiał przystąpić do rokowań z reprezentującymi chrześcijan i animistów rebeliantami. Dlatego dojdzie zapewne w Sudanie do referendum, które doprowadzi do podziału kraju. I nagle, w perspektywie referendum okazało się, że położona na zachodzie tego największego państwa Afryki prowincja Darfur może zechcieć dołączyć się do południa. Tego ekipa rządząca Sudanem już nie mogła ścierpieć. Na terenie prowincji pojawiły się oddziały partyzantki islamskiej „Diabelscy jeźdźcy". Partyzantka to jednak szczególna, bo ciesząca się poparciem władz. Fanatyczni islamiści najeżdżali kolejne wioski, paląc i gwałcąc ich ludność. Tylko w ostatnich miesiącach zniszczono doszczętnie ponad 400 wiosek. Zginęło 350 tysięcy ludzi, z górą milion wygnano z domu. Blisko 800 tysięcy przedostało się do Czadu, państwa jeszcze biedniejszego niż Sudan. W Czadzie na prawie 10 milionów ludzi pracuje zaledwie 271 lekarzy. Na pograniczu czadyjsko-sudańskim rozgrywa się niebywały dramat ludzi, którzy umierają z głodu, braku lekarstw oraz jakiejkolwiek pomocy. A za chwilę może być tam jeszcze gorzej, bo nadchodząca pora deszczowa odetnie drogi, którymi w niewielkich ilościach dociera do uchodźców pomoc międzynarodowa. Tragedie Darfur bardzo ostro opisał ostatnio Ojciec Święty, wskazując na niebezpieczeństwo katastrofy humanitarnej. Wysyłając do Darfur swojego osobistego wysłannika w osobie niemieckiego arcybiskupa Paula Cordesa, Jan Paweł II zaapelował o powiększenie międzynarodowej pomocy. Nie ze względów religijnych przecież, bo większość ofiar rzezi to lud Zagawa wyznający islam, buntujący się przeciwko władzom w Chartumie.
Powiedziałem, że tragedia Darfur ilustruje większość problemów Afryki. I tak jest, bo mamy historyczny konflikt o wodę między koczownikami i rolnikami. Mamy też nieprawdopodobne okrucieństwo - jak powiedziano reporterce tygodnika „Wprost" - masowe gwałty diabelskich jeźdźców (a jest to, podobnie jak niegdyś w Jugosławii, metoda walki) zostały określone jako „rozjaśnianie murzyńskich dzieci". Mamy też obojętność świata. Obojętność, która wobec Afryki stała się straszliwą normą. Telewizje i media więcej uwagi poświęcają jednej ofierze wypadku drogowego w Paryżu, niż tysiącowi zabitych w Sudanie. Podwójne standardy w dziedzinie traktowania praw człowieka nie są - niestety - tylko chorobą polityków. Jeden zabity w Nowym Jorku czy Paryżu równa się (gdy idzie o uwagę publiczności) setce ofiar na Białorusi, tysiącowi w Gruzji, dziesięciu tysiącom w Indiach i stu tysiącom w Afryce.
Wiele razy mówiono o roku Afryki, czy wręcz stuleciu Afryki. Rzeczywistość zaś jest taka, że cały kontynent wymiera na AIDS (na południu zarażona jest jedna trzecia ludności), głoduje, jest rządzony przez bandyckie reżimy. I nic. Dopiero groźba przeniesienia się baz terrorystów do Afryki skłoniła Amerykanów do ogłoszenia swojego programu dla czarnego kontynentu. Europa najpierw na taką ingerencję w obszar byłych kolonii się obraziła, ale później przystąpiła do formułowania własnego programu dla Afryki. Gwałtownemu zwiększeniu zainteresowania Afryką niewątpliwie sprzyja odkrycie (m.in. w Sudanie) złóż ropy naftowej. Co nie zmienia faktu, że jednym z bardzo nielicznych autorytetów naszej planety mówiących uczciwie o potrzebie zajęcia się Afryką pozostaje Papież. Jan Paweł II konsekwentnie wspiera akcję misyjną, promuje czarnych kardynałów i biskupów. Nieustannie też mówi o konieczności czegoś więcej niż doraźnej pomocy humanitarnej, o potrzebie podźwignięcia raz jeszcze brzemienia białego człowieka i stworzenia wizji przyszłości dla Afryki.
Takiej wizji dramatycznie brakuje. A obawiam się, że zostanie ona nazwana nowym kolonializmem. I być może tym być powinna, bo nie można pozwolić na to, by ludzie w Afryce nieustannie się mordowali, bez jakiegokolwiek sensu. Przypomina to trochę próbę uzbrojenia ludzi o mentalności rycerzy z XIII wieku w czołgi i broń automatyczną.
Jednym z kosztów globalizacji jest to, że nie jesteśmy wyizolowaną wyspą. Jednocześnie do polityki międzynarodowej musimy przykładać miarę wartości. W tym sensie 90 procent afrykańskich przywódców zasługuje po prostu na trybunał międzynarodowy. Cytowany tu przeze mnie Kazimierz Dziewanowski pisał przed 20 laty, że nie spotkał w Afryce ludzi, którzy woleliby kolonialny dobrobyt od niepodległości. Obawiam się, że dzisiaj spotkałby ich setki tysięcy. Choćby takich jak milion uchodźców w saudyjskiej prowincji Darfur.
JERZY MAREK NOWAKOWSKI
Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 był podsekretarzem stanu i głównym doradcą premiera ds. zagranicznych, obecnie jest komentatorem międzynarodowym tygodnika WPROST.
opr. mg/mg