Era fundatorów śmierci?

Refundacja in vitro to nie wspieranie programu zdrowotnego, ale wątpliwych procedur medycznych, mogących rodzić długofalowe negatywne konsekwencje

Zapowiadana przez rząd ustawa o refundacji in-vitro sprawia, że Polska zbliża się wielkimi krokami do cywilizacyjnego dna. Tak wspaniała Konstytucja RP, którą chlubimy się nieustannie przy okazji świąt patriotycznych, zapewnia nam w swoich zapisach wolność sumienia. Cóż z tego, że co roku z pompą obchodzimy 3. maja, gdy w obliczu planów resortu zdrowia pozostanie ona martwą literą? Jakże inaczej określić sytuację, gdy podatnik wbrew własnej woli staje się fundatorem „programu zdrowotnego” sprzecznego z etyką lekarską, zawierającą się w hipokratesowym „Primum non nocere”. Sama nazwa „program zdrowotny” jest wielkim nieporozumieniem, skoro procedura „in-vitro” pozbawia życia, a jej istotą nie jest leczenie niepłodności, tylko produkcja embrionów ludzkich w warunkach laboratoryjnych, a następnie wprowadzanie ich do organizmu kobiety, przy jednoczesnym uśmiercaniu bądź zamrażaniu ich nadwyżki. Nietrudno ujrzeć bezduszność tej „terapii”, gdzie istnienie ludzkie sprowadza się do poziomu kawałka materiału genetycznego, bez odniesienia do jego cech osobowych.

Proponowana przez środowisko anty-life argumentacja sprawia, że włos jeży się na głowie. Propozycje rzekomo łagodzące konsekwencje in-vitro dla zarodków, takie jak zakaz zamrażania zarodków, czy ograniczenie ich liczby dla każdego zabiegu w niczym nie poprawiają sytuacji, gdyż nie zmienia się ich status – pozostają zlepkiem komórek, nie są uznane za osoby ludzkie w początkowym stadium rozwoju. Dowód: nikt nie ośmieliłby się otwarcie dywagować, ilu ludzi można skazać na śmierć dla powodzenia jakiegokolwiek zabiegu medycznego. Skoro jednak nie traktuje się embrionów jako pełnowartościowych istnień ludzkich, można do woli szafować liczbami, jak gdyby chodziło o suche dane statystyczne. Tymczasem, nie da się przeprowadzić in-vitro bez powołania do życia dodatkowych embrionów, nawet jeśli zastrzeżemy prawnie, że wszystkie powstałe embriony mają być zaimplantowane, to nikt nie jest w stanie zagwarantować, że w zaciszu laboratorium nie powstanie ich więcej i nie będą one niszczone – to po prostu logistycznie niemożliwe. Nie istnieje bowiem instrument kontroli, mogący to zweryfikować. A przede wszystkim – proponowane zawężenie liczby embrionów tylko potwierdza, jak mało prawdopodobna jest prawidłowa implantacja za pierwszym razem, a więc śmierć pierwszego dziecka!

Wejście w te rozważania już samo w sobie obnaża przedmiotowość człowieka w procedurze in-vitro, ponieważ zakłada, że powinno się dyskutować nad technicznym powoływaniem ludzi do życia, w istocie głęboko zdehumanizowanym, odartym z naturalnego kontekstu współżycia kobiety i mężczyzny! Oczywiście, nie jest tajemnicą również sposób pozyskiwania nasienia od mężczyzny, czy też inne moralne kontrowersje związane z tym, że nie zawsze komórka plemnikowa czy jajowa będzie pochodziła od biologicznego rodzica poczętego dziecka. Kryzys tożsamości takiego dziecka, skazanego na bycie tylko połowicznie dzieckiem własnych rodziców to temat tabu, omijany szerokim łukiem. Dlaczego? Jak już niejednokrotnie podkreślali aktywiści pro-life – w ocenie zjawiska in-vitro wszyscy koncentrują się na nieszczęściu niepłodnych rodziców (pomijając fakt, że część z nich mogłaby się wyleczyć z bezpłodności poprzez naprotechnologię). Gdzie w tym wszystkim jest dziecko? Jakoś nad jego przyszłym życiem w sferze psychiki, jak i zdrowia (możliwe obciążenia genetyczne!), nikt się specjalnie nie zastanawia. In-vitro otwiera przecież drogę dla anonimowych „dawców” gamet, a przez to daje również możliwość do sprzecznego z naturalnymi możliwościami organizmu ludzkiego rodzicielstwa osób homoseksualnych. W tym przypadku, jak i w poprzednim, rozwój dziecka nie jest brany pod uwagę, liczy się tylko pragnienie rodziców do posiadania potomstwa.

A sama naprotechnologia…? Ni widu, ni słychu o jej refundacji, choć stanowi terapię o wysokiej skuteczności. Nawet, jeśli nie pozwala ona na wyleczenie wszystkich niepłodnych, nie można traktować tego faktu jako argument za in-vitro, gdyż w uniwersalnej hierarchii wartości prawo do posiadania dziecka stoi niżej, niż prawo dziecka do życia – jakże temu zaprzeczyć! Entuzjaści in-vitro rzucają w takich chwilach zasłonę dymną pod postacią ataków na Kościół, usiłując wmówić społeczeństwu, że chce on kontrolować życie intymne wiernych. Tymczasem to nie Kościół wymyślił, że życie ludzkie zaczyna się od poczęcia – tego uczymy się (jeszcze…) w szkole, a sprawę in-vitro można dyskutować bez odniesień do jakiegokolwiek systemu religijnego – to czysta biologia! Nie da się przecież pominąć żadnego etapu rozwoju ludzkiego bez uszczerbka na jego życiu, to podpowiada logika, a Kościół nazywa tylko po imieniu to, co ma miejsce, gdy nastąpi ingerencja lekarza w poczęte życie – wypowiada gorzką prawdę o zabijaniu człowieka. Tej prawdy tak wielu Polaków się boi, powtarzając utarte schematy myślowe, zasłyszane w mediach głównego nurtu. Jednak prawda zostaje prawdą, nic tego nie zmieni…

W obliczu próby narzucenia nam tego relatywizmu moralnego, nie pozostańmy obojętni. Zbierajmy dalej podpisy, może jeszcze zbyt mała liczba Polaków opowiedziała się za życiem. Jeśli jednak uchwała o refundacji wejdzie w życie, nie załamujmy rąk. Miejmy wpływ, na co będą przeznaczone pieniądze z naszych podatków – zaproponujmy złożenie deklaracji o braku zgody na finansowanie z osobistych środków finansowych programu in-vitro w imię wolności sumienia, zapisanej w naszej Konstytucji! Nie pozwólmy, aby nas zmuszono do łożenia na śmierć dzieci!


opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama