My i oni

Dlaczego Polacy odcinają się od swoich polityków i mężów stanu

Nasze myślenie o rzeczywistości w czasach komunistycznych było oparte na prostym schemacie. „My" - zwykli ludzie i „oni" - działacze partii komunistycznej i ich lokaje (tak traktowaliśmy milicję czy urzędników). Oni mieli dostęp do różnych przywilejów, talony na samochody, paszporty i tak dalej. My musieliśmy nieustannie unikać kontroli i ingerencji „onych".

Zasadnicza zmiana, jaka nastąpiła po upadku komunizmu, nie polegała na tym, że można już jeździć za granicę i pisać bez obawy o ingerencję cenzury. Zmiana ta to narodziny społeczeństwa obywatelskiego, społeczeństwa, w którym nie ma partyjnej nomenklatury i każdy zarówno pod względem szans, jak i odpowiedzialności jest równy innym obywatelom. Kiedy zgryźliwie komentujący rzeczywistość III Rzeczypospolitej piosenkarz Kazik Staszewski śpiewał: „Na wysokim stanowisku czyny są nie te...", dowodząc w mało cenzuralnych słowach, iż nawet zdemolowanie całej planety nie zaprowadzi uprzywilejowanych przed oblicze sądu, to brzmiały te zdania jako krytyka ostra i niesprawiedliwa. Z perspektywy ostatnich lat wypada jednak przyznać Kaziko-wi rację. Z jednej strony do więzienia trafia młody człowiek za sfałszowanie legitymacji szkolnej, a z drugiej osądzeni i skazani dygnitarze rządzącej partii wyjeżdżają sobie na wczasy do Egiptu, podczas gdy ich adwokaci piszą kolejne apelacje. Gołym okiem widać, iż podział na „my" i „oni" zaczyna być aktualny.

Dyktatura bierności

Podział taki jest dla demokracji po prostu zabójczy. Dochodząc do wniosku, że „oni" rządzą, że nic „im" nie można zrobić i że „od zwykłego człowieka nic nie zależy", obywatel rezygnuje z udziału w wyborach lub referendum. Dramatycznie niska frekwencja wyborcza i klapa referendów w sprawie odwołania ściganych za pospolite przestępstwa prezydentów dwóch - niegdyś wojewódzkich - miast dowodzą kryzysu poczucia obywatelskiego. Do tego samego wniosku można dojść, czytając sondaże wyborcze. Partie i partyjki niesłychanie ekscytują się wynikami tych sondaży, tym że jednym przybyło pół procent, a innym ubyło. Mało kto zwraca uwagę, iż od kilku miesięcy prawie połowa ankietowanych Polaków deklaruje, że do wyborów nie pójdzie. Kiedy odbywały się w Koninie uzupełniające wybory do Senatu, frekwencja wyniosła ok. 2 procent! Polska demokracja, z której byliśmy tak dumni, zapadła na ciężką chorobę. Dowodzi tego właśnie fakt, że przestaliśmy się wstydzić własnej obywatelskiej bierności.

Czarny poniedziałek

Przykre, że do tego podziału na „my" i „oni" przykłada bardzo mocno rękę prezydent państwa. Tragikomiczne w formie uchylenie się Aleksandra Kwaśniewskiego od zeznań przed sejmową komisją śledczą stanowi ukoronowanie narodowego spektaklu nieodpowiedzialności. Podobnie jak cała użyta w tej debacie argumentacja. Prezydent Rzeczpospolitej obrzucił inwektywami redakcję tygodnika „Wprost" za to, że pismo ośmieliło się wytknąć mu kłamstwo. Oczywiste i udowodnione fotografiami. „To zorganizowana akcja skierowana przeciwko mnie" - oburzył się Aleksander Kwaśniewski. Innymi fragmentami tej akcji miały być zeznania Marka Dochnala i Grzegorza Wieczerzaka przed sejmową komisją. Przyboczni pana prezydenta natychmiast wtórują mu, pytając: komu należy wierzyć - prezydentowi czy kryminalistom? Zakładając, że określenie „kryminaliści" jest zasadne wobec ludzi do niedawna będących czołowymi menedżerami, należy odwrócić to pytanie: dlaczego mamy wierzyć prezydentowi, który z owymi „kryminalistami się zadaje?".

Jedynym, co może uczynić głowa państwa oskarżona o kłamstwa i kontakty z aferzystami to natychmiastowe, publiczne wyjaśnienie wszelkich wątpliwości. Kolejni prezydenci Stanów Zjednoczonych Richard Nixon, Bili Clinton, nawet wielki Ronald Reagan stawali przed komisjami śledczymi i odpowiadali na skrajnie niewygodne dla nich pytania. Nikt chyba nie zapomni dramatycznie żałosnej publicznej spowiedzi Clintona na temat jego romansu ze stażystką. Ale żadnemu z amerykańskich prezydentów nie przyszłoby nawet do głowy publiczne ogłoszenie, że próba przesłuchania go to zamach na godność urzędu i państwa. A każdy, kto bywał w USA wie, że pozycja amerykańskiego prezydenta jest iście monarsza, że na słowa: „President of the USA" wszyscy wstają, bez względu na to, gdzie prezydent się pojawia. We Włoszech, aby uchronić się przed odpowiedzialnością karną, premier Berlusconi wprowadził specjalną ustawę o immunitecie dla najwyższych urzędników państwowych, a następnie musiał się z tej ustawy wycofać. Najwyżsi urzędnicy są obiektem dochodzeń i przesłuchań w większości cywilizowanych krajów. Norma zaproponowana przez prezydenta Kwaśniewskiego zbliża nas do standardów sowieckich, bo w Europie jedynie Francja zachowuje zupełny immunitet dla prezydenta. Co zresztą kończy się odłożeniem skandali w czasie, jak wskazują współczesne publikacje i filmy o życiu Francois Mitterranda.

Głowa państwa ma być wzorem dla obywateli. Za wypełnianie tego obowiązku podatnicy utrzymują prezydenta, jego rodzinę i cały rozległy dwór. Prezydent nie rządzi w Polsce. Ten obowiązek konstytucja składa na barki rządu. Prezydent ma być strażnikiem zasad. Ostatnie wystąpienia Aleksandra Kwaśniewskiego z tego punktu widzenia są przerażające. Można nie lubić Sejmu i jego komisji. Uczciwie mówiąc, moja opinia na temat posłów jest jak najgorsza. Ale głowa państwa, przede wszystkim głowa państwa, nie ma prawa kwestionować suwerenności parlamentu wybranego w wolnym głosowaniu. Bez względu na opinie prawników prezydent powinien stanąć jak każdy z obywateli przed komisją i odpowiedzieć na jej pytania. Chyba że ma coś do ukrycia. Biorąc pod uwagę odmowę udostępnienia księgi, w której zapisywano gości prezydenckiego pałacu, następnie niechęć do ujawnienia listy firm dających pieniądze na fundację żony prezydenta, wreszcie nieustanne kłopoty z dwuznacznymi postaciami pojawiającymi się w otoczeniu prezydenta, takiej możliwości wykluczyć nie można.

Ludzie niehonoru

W czasach, kiedy przywiązywano wagę do tak anachronicznego pojęcia jak honor, po wywiadzie prezydenta z ubiegłego poniedziałku jego kanceliści powinni zacząć popełniać samobójstwo. Skoro bowiem ich patron nie stanął na wysokości swojego urzędu, to należy na to jakoś zareagować. W otoczeniu Aleksandra Kwaśniewskiego trwa tymczasem żywiołowa krzątanina, by znaleźć tak zwane haki na przeciwników i zrewanżować się tym, którzy ośmielili się zaatakować prezydenta. Jeśli ktoś powie, że w końcu ta prezydentura i tak dobiega końca, i nie ma się czym przejmować, odpowiem mu - szkody wyrządzone odbudową schematu „my" - „oni" będziemy płacili w sensie politycznym jeszcze przez co najmniej jedno pokolenie. Kiedy historycy oceniają dziś Wincentego Witosa, to za największą zasługę chłopskiego premiera uznaje się wszczepienie polskim chłopom poczucia współodpowiedzialności za państwo. Obawiam się, że najcięższym grzechem obecnego prezydenta RP będzie odepchnięcie obywateli od udziału w życiu publicznym, a ilustracją tej przewiny jego zachowanie w dniu 7 marca br.

Autor jest komentatorem międzynarodowym tygodnika „Wprost"

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama