W Polsce rocznie wykonuje się ponad 100 tys. tzw. legalnych aborcji. Liczba ta sukcesywnie wzrasta
W Polsce rocznie wykonuje się ponad 100 tys. tzw. legalnych aborcji. Liczba ta sukcesywnie wzrasta. W Sejmie podjęto już trzy próby nowelizacji ustawy o całkowitym lub częściowym zakazie aborcji. Po nagłośnieniu morderstwa chłopca z zespołem Downa, dokonanego w Szpitalu im. Świętej Rodziny w Warszawie, powstał obywatelski projekt całkowitego zakazu aborcji, który trafił pod obrady Sejmu
Karol był dzieckiem planowanym, wyczekiwanym. Idąc na USG, nie myślałam o żadnych chorobach, o ciężkiej grypie, którą przeszłam w drugim miesiącu ciąży. Chcieliśmy się tylko dowiedzieć, czy to jest chłopiec, czy dziewczynka. Badanie w piątym miesiącu wykazało choroby dziecka. W jednej chwili zawalił nam się cały świat. Karol miał częściowo niewykształcone spoidło mózgu. W szóstym miesiącu okazało się, że ma przepuklinę przeponową. A to była już wada zagrażająca życiu. Przez dziurę w przeponie narządy wewnętrzne: jelita, śledziona przemieszczały się do klatki piersiowej i uciskały płuca. Nie wiadomo było, czy płuca się rozwiną. Sam poród był także niewiadomą – czy Karol go przeżyje. Na szczęście lekarze byli dla nas wsparciem. Nigdy nie sugerowali aborcji. Postanowiliśmy z mężem czas do porodu maksymalnie wykorzystać. Była piękna, ciepła pora roku. Chodziliśmy na długie spacery po Krakowie. Mieliśmy wsparcie od innych rodziców chorych dzieci, których nigdy nie widzieliśmy. Czas poświęciliśmy na modlitwę i na Msze św. Nigdy dotąd nie byliśmy tak nakręceni irracjonalną siłą. Zdaję sobie sprawę, że to łaska Boża nas prowadziła.
Karol urodził się przez cesarskie cięcie i od razu został przewieziony na intensywną terapię. Przez pewien czas był w stanie krytycznym. Lekarze dawali mu kilka dni życia. Jego stan się ustabilizował. Przeszedł pierwszą operację. Przeżył pół roku na intensywnej terapii. Potem jeszcze rok w szpitalu z respiratorem. Zabraliśmy go w końcu do domu. To był najtrudniejszy dla nas czas. Spaliśmy z przerwami po dwie godziny na dobę. Ciągle włączały się alarmy Karolka. Ja dodatkowo zachorowałam na zapalenie wątroby. Byłam leczona interferonem – to taka „mała chemia”. Bardzo źle ją znosiłam. Nie mogłam się ruszać z powodu dużego bólu stawów. Cała opieka nade mną i synkiem spadła na męża. W końcu kolejny raz podjęliśmy z lekarzem próby odłączania Karolka od respiratora. Po dwóch latach życia został od niego uwolniony. Teraz Karol ma osiem i pół roku, a jego stan to cały czas wielka tajemnica. Miał i jeszcze ma sporo problemów ze zdrowiem. Mniejszych i większych. Ma obustronną głuchotę i wszczepiony implant ślimakowy. Słyszy, ale nie mówi. Samodzielnie je, lecz wszelkie płyny musi mieć podawane dożołądkowo. Ma porażoną strunę głosową i się zachłystuje. Chodzi przy balkoniku albo prowadzony za rękę. Lekarze nie dawali mu tylu lat życia przy funkcjonowaniu jak obecnie.
Karol to kilka porządnych cudów. Miał najgroźniejsze pierwotne, utrwalone nadciśnienie płucne. Lekarka powiedziała, że schorzenie tego rodzaju nigdy nie cofa się samoistnie. Trzeba wykonać przeszczep płucoserca. W wypadku mojego synka byłoby to niemożliwe. Po pewnym czasie nadciśnienie się cofnęło. Stwierdzono u niego w 3 przewężenie tchawicy. Spowodowała to rurka tracheostomijna. Pulmonolog nie mógł uwierzyć, że dziecko jest wydolne oddechowo i nie sinieje. Podczas kolejnej wizyty okazało się, że przewężenie zmniejszyło się i wystarczy jedynie balonikowanie. Zalecono ok. 6 takich zabiegów. U Karola wystarczyły 2. Zdaniem ortopedy, to niesamowite, że syn siedzi po tak długiej hospitalizacji i leżeniu. Jego kręgosłup jest w niezłym stanie.
Karol chodził do przedszkola. Teraz uczęszcza do specjalnej szkoły. Ma wspaniałych nauczycieli, ukochanego pana od muzyki. W szkole mówią, że gdy ktoś ma gorszy dzień, wystarczy spojrzeć na uśmiechniętą buzię Karolka, aby przepędzić smutki. W tym roku synek przystąpi do Pierwszej Komunii św. Jest pogodnym dzieckiem. Ma dwójkę młodszego rodzeństwa. Zosia i Anielka to zdrowe dziewczynki.
Musieliśmy zbudować nowy świat, inny niż ten poukładany, wymarzony sprzed narodzin Karola. Syn otworzył nas na inne perspektywy. Zrozumieliśmy, że nasze dotychczasowe plany nic nie znaczą. Trzeba nauczyć się żyć inaczej. Najważniejsze, że w tym naszym egzystowaniu doświadczamy Boga.
Historia małego Karolka, opowiedziana przez jego mamę – Annę Kasprzyk, może pomóc podjąć właściwą decyzję kobietom stojącym na zakręcie i monitowanym przez lekarzy, którzy straszą szybkim upływem czasu, który został na, jak mówią – pozbycie się kłopotu. A może skłoni do refleksji zwolenników zabijania dzieci i uświadomi im, że tak mało wiedzą o Bożych planach dotyczących ludzkiego życia. Oby w świadomości naszych posłów, którzy ustalają prawo aborcyjne, pojawiła się iskierka wątpliwości, która zatrzyma wydanie wyroku na zabicie niepełnosprawnych, nienarodzonych dzieci. Jak dotąd machina śmierci, którą jest przemysł aborcyjny, zbiera obfite żniwo.
W ubiegłym roku przepadł w Sejmie obywatelski projekt ustawy całkowicie zakazującej wykonywanie aborcji. Nie był to odpowiedni czas na składanie takich wniosków. Przeżywaliśmy gorączkę kampanii wyborczych. Czekała nas całkowita zmiana władzy i Polacy byli skupieni głównie na tym.
Poprzedni projekt zaostrzający ustawę aborcyjną, by broniła prawa do życia dzieci chorych, spotkał się natomiast z dużym zainteresowaniem i wywołał żywą dyskusję. Wprawdzie 27 września 2013 r. przepadł w Sejmie, ale wystąpienie pełnomocnik Komitetu Inicjatywy Ustawodawczej „Stop Aborcji” Kai Godek wywołało bardzo ostrą reakcję posłów lewicy. Ówczesna marszałek Sejmu Ewa Kopacz zabroniła nawet prelegentce używania określenia „zabijanie dzieci”. Widocznie uszy posłów są zbyt delikatne, aby słuchać podobnych okropności. A według Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, życie ludzkie trwa od chwili poczęcia aż do naturalnej śmierci. – Na dziecko z zespołem Downa patrzy się jak na człowieka, który żyje dlatego, że badania się pomyliły, matka je zlekceważyła lub zrobiła dziecku łaskę i pozwoliła mu się urodzić. Tak nie może być – powiedziała wówczas Kaja Godek, matka 4-letniego synka z zespołem Downa. W Polsce abortuje się dzieci z zespołem Downa, zespołem Turnera i wieloma innymi chorobami, których lista nie została przez Ministra Zdrowia ujawniona. Pozostaje to tajemnicą lekarską, za którą może kryć się wiele nadużyć.
Obowiązujące prawo aborcyjne zakłada w określonych przypadkach możliwość dokonania zabiegu do końca 3. trymestru ciąży. Zdarza się, że wyjątkowe przypadki są podobne do historii 14-letniej dziewczyny, która bulwersowała opinię publiczną przed kilkoma laty. Otóż dziewczyna zaszła w ciążę ze swoim kolegą z klasy. Dowodzono nieprawdy o gwałcie. Matka dziewczyny z grupą propagatorek aborcji wywierała nacisk na niezdecydowaną córkę. Kilka szpitali odmówiło dokonania zabójstwa, zrobił to dopiero wyznaczony przez Ministerstwo Zdrowia szpital w Gdańsku. Matka dziewczyny złożyła pozew do Strasburga o odszkodowanie za utrudnianie procederu. I wygrała.
Legalnie przeprowadza się aborcje eugeniczne, które dotyczą usunięcia upośledzonego lub nieuleczalnie chorego płodu. Aby się przekonać, czy dziecko urodzi się zdrowe, trzeba wykonać badania prenatalne, które są inwazyjne. W późniejszym czasie mogą zagrozić utrzymaniu ciąży. Test przesiewowy nie daje odpowiedzi na pytanie o stan zdrowia dziecka, USG natomiast pozwala wykryć wady u niego dopiero w 5. lub 6. miesiącu ciąży. Kobieta, która decyduje się na długie, trwające wiele tygodni, i żmudne badania, dostaje niepomyślną diagnozę. I słyszy wówczas od lekarza słowa: Jest dla pani wyjście. To będzie wyglądało tak jak naturalne poronienie. W rzeczywistości różnie to wygląda. Zdarzają się przypadki urodzenia żywych dzieci, które w łonie matki dożyły 28. tygodnia. O tych zastraszających historiach, dokonujących się także w polskich szpitalach, mówi Maria Bienkiewicz – długoletnia obrończyni życia nienarodzonych oraz pracownica fundacji Polskiej Federacji Ruchów Obrony Życia. – Zdarzają się ginekolodzy, którzy niemal doszukują się chorób genetycznych. Do takiego lekarza zgłasza się kobieta będąca w trudnej sytuacji życiowej, mająca kilkoro dzieci, i słyszy słowa: Dziecko ma problemy zdrowotne, może pani zakończyć ciążę. Zdesperowana, często pozostawiona sama sobie godzi się z tą decyzją. Zostaje wywołany przedwczesny poród. Jest zasada, że matka nie może widzieć rodzącego się dziecka. Dostaje środki odurzające. W szyjce macicy ma założony preparat wywołujący jej skurcze. Leży otumaniona z podłożoną miską. O niczym nie wie. Dziecko rodzi się, wpada do tej miski. Ono żyje. Długi czas kwili, wydaje odgłosy życia. Nikt z personelu się nim nie interesuje. Szpitale stosują „procedurę odstąpienia od reanimacji”. Czasami bywa tak, jak w jednym z wrocławskich szpitali – na przełomie stycznia i lutego 2014 r. w 23-24 tygodniu ciąży w trakcie sztucznego porodu urodziło się żywe dziecko, które ważyło 700 g. Lekarze przystąpili do reanimacji i zaintubowali dziecko. Dlaczego dziewczynce udzielono pomocy? Znaleźli się świadkowie tego wydarzenia i obawiano się nagłośnienia sprawy. W sierpniu tego samego roku w Opolu w wyniku cesarskiego cięcia urodziło się dziecko z zespołem Downa. Żyło. Bez żadnej pomocy umierało przez 4 godziny.
W Niemczech żyje kilkunastoletni chłopiec, który przeżył aborcję. Odstawiono go gdzieś na bok. Męczył się 10 godzin, w końcu ktoś nie wytrzymał i udzielił mu pomocy. Zatrważające, że los takiego małego człowieka zależny jest od kondycji psychicznej lekarzy. Według statystyk, w wyniku indukowanego porodu 15 proc. dzieci przychodzi na świat żywych. Ze sprawozdań rządowych wynika, że w wyniku takich procedur codziennie umiera dwoje dzieci. – W latach 60. ubiegłego wieku – wspomina prof. Roman Czekanowski – przedwcześnie urodzone dzieci były topione w wiadrach z wodą lub wystawiane na mróz, aby zamarzły. W statystykach szpitalnych wpisywano, że urodziły się martwe. Dziś umierają w naczyniach na odpady, odstawione gdzieś na bok. Położne mają zakaz udzielania pomocy maleństwom. Strach przed utratą pracy paraliżuje ich działania. Żyją w ciągłym stresie. Wiedzą dobrze, co się dzieje na oddziałach położniczych, i nie mogą nic zmienić. Niektóre nie wytrzymują tej presji i odchodzą z pracy. I wówczas zaczynają mówić. Mogą także, jak lekarze, odmówić wykonywania takich zabiegów. Przez kierownictwo nie jest to jednak dobrze widziane.
Okres PRL-u był rajem aborcyjnym. Dokonywano zabiegów na życzenie, jak usunięcia zepsutego zęba. Kobiety robiły to w dużej mierze z niewiedzy. Panował pogląd, że dziecko przeznaczone do aborcji to zespół komórek, zygota, jakiś niewykształcony twór wielkości ziarnka fasoli. Przemysł aborcyjny żerował na niewiedzy kobiet. Lekarze wiedzieli, co robią. Zdarzali się wśród nich tacy, którzy aby odwieść pacjentkę od zabiegu, roztaczali przed nią makabryczną wizję rozczłonkowanych nóżek, rączek. Na nic się to zdało. Jedna pacjentka po wyjściu z takiego gabinetu stwierdziła stanowczo: – To jakiś sadysta. Opowiadał mi niestworzone historie i napawał się moim wzburzeniem. Rewolucji w świadomości kobiet dokonał dopiero słynny „Niemy krzyk”, nakręcony przez amerykańskiego lekarza Bernarda Nathansona, człowieka, który w swojej przeszłości zawodowej otworzył klinikę aborcyjną i był odpowiedzialny za 75 tys. tego typu zabiegów. Przyczynił się także do zalegalizowania aborcji w Stanach Zjednoczonych. Po zabiegu oglądanym przy pomocy ultrasonografu zaprzestał swoich praktyk. – Nie ma żadnej różnicy między 12-tygodniowym a 28-tygodniowym płodem – mówił. – Dokonywanie zabiegu przerwania ciąży jest dzieciobójstwem. Zabijany płód doznaje takich samych cierpień jak dorosły torturowany skazaniec. Nathansona oskarżano o manipulacje, ale on przyznał się, że manipulował badaniami w okresie aborcyjnym, a nie późniejszym.
Aż dziwne, że kobiety bogate w taką wiedzę, która dobitnie uświadamia im, że zabijają ukształtowanego już człowieka, który się boi i ucieka przed narzędziami chirurgicznymi, nadal decydują się na taki zabieg. Wiele z nich robi to z braku dostatecznej wiedzy, z powodu zastraszenia i przerażenia nową sytuacją. W chwili otrzymania wiadomości o uszkodzeniu płodu potrzebują wsparcia lekarza, bliskich, aby podjąć odpowiedzialną decyzję. Kalekie dziecko to nie koniec życia. To – zdaniem pani Ani z Krakowa – budowanie od podstaw innego świata, w którym, tak jak w każdym innym, będą blaski i cienie. Ojciec dziś już kilkuletniej Martynki, widząc zmagania rehabilitacyjne swojej córeczki, która urodziła się z zespołem Downa i wadą serca, stwierdza: – Te upośledzone dzieciaczki jakby podświadomie rozumieją, że są trochę inne, i dają z siebie wszystko. Ich cierpliwość i samozaparcie są godne podziwu – to zupełnie niedostrzegany wymiar człowieczeństwa upośledzonych.
O tym, jak wielka jest wola życia, świadczą zanotowane przypadki żywych narodzin w wyniku nieudanych aborcji w Stanach Zjednoczonych. Żyje tam 44 tys. takich osób – są namacalnym świadectwem tych zbrodni. W 1977 r. w 6. miesiącu, po nieudanej aborcji, urodziła się zupełnie zdrowa Melissa Ohden. Tak samo jak Josiah Presley – południowokoreański chłopczyk, który urodził się ze zniekształconą lewą ręką i potem został adoptowany przez amerykańską rodzinę, czy Gianna Jessen – najbardziej znana ofiara aborcji, obecnie gorąca propagatorka walki o zaprzestanie aborcyjnych praktyk. – Kiedy mnie zobaczyli, doświadczyli horroru morderstwa. Byłam ślepa i poparzona, powinnam być martwa, a urodziłam się żywa – mówi w filmie nagranym na płytę. Została adoptowana. Po kilku miesiącach wykryto u niej porażenie mózgowe, będące wynikiem niedotlenienia mózgu podczas zabiegu. Lekarze prognozowali, że Gianna nie będzie mogła nawet podnieść głowy. Dziś jeździ po całym świecie i głosi ewangelię życia. – Kiedy słyszę, że należy dopuścić aborcję w sytuacji, gdy dziecko może być upośledzone, to w moim sercu rozgrywa się horror. Cóż to za arogancja silnych, którzy chcą decydować, kto może żyć, a kto nie?! A przecież tym, co ich samych utrzymuje przy życiu, jest miłosierdzie Boga, nawet jeśli oni Go nienawidzą – powiedziała Gianna w amerykańskim Kongresie i w brytyjskim parlamencie. A te kraje są prawdziwym rajem aborcyjnym. W USA na skutek poparcia Baracka Obamy zabija się dzieci w późnych miesiącach ciąży, tak samo w Wielkiej Brytanii, Niemczech. A zdarzają się przypadki, że dziecko, które z medycznego punktu widzenia nie ma żadnych szans na przeżycie, jednak rodzi się zdrowe. Tak było w Wielkiej Brytanii w przypadku małej Amilli. Tamtejsi lekarze mają obowiązek ratować dziecko, które rodzi się po 24. tygodniu ciąży. U matki Amilli ciąża była zagrożona. Kobieta w szpitalu walczyła ze swoim organizmem o każdy dzień, chciała dotrwać do owego magicznego 24. tygodnia. Zdesperowana, wykorzystując dużą wagę dziecka, oszukała lekarza, który powiedział: – Płód ma 23 tygodnie i 6 dni, więc będę ratował. Mała urodziła się z przezroczystą skórą i zrośniętymi oczami. Zaczęła płakać. Dziś jest zdrowym, normalnie rozwijającym się dzieckiem.
Człowiek ze swoją butą i arogancją wiedzy chce być panem życia i śmierci. A ingerencja w Boże działania przynosi nieoczekiwane skutki. Wobec tylu oczywistych dowodów ciekawe, co musi się stać, aby obudzić nasze sumienia, aby upomnieć się o prawo do życia dla tych najbardziej bezbronnych.
Pocieszające jest to, że młode pokolenie sprzeciwia się aborcji. Majowe badanie sondażowe IBRIS nie pozostawia złudzeń. Większość Polaków jest za całkowitym zakazem aborcji.
opr. ac/ac