Między prawdą a kłamstwami

Cztery lata po katastrofie smoleńskiej nadal więcej jest znaków zapytania niż odpowiedzi

Cztery lata po katastrofie smoleńskiej nad tą narodową tragedią nadal wiszą liczne znaki zapytania. Opinia publiczna obok faktów otrzymuje propagandowe wrzutki, półprawdy i kłamstwa. Ostatnio polscy biegli wykazali, że — wbrew raportowi MAK — we krwi gen. Andrzeja Błasika nie było alkoholu.

To każe  z rezerwą podchodzić do innych „ustaleń” i narracji w sprawie przyczyn rozbicia samolotu Tu-154M i śmierci prezydenta RP oraz 95 innych osób.

Na początek przypomnijmy podstawowe fakty. 10 kwietnia 2010 r. w Smoleńsku w Rosji doszło do największej pod względem liczby ofiar katastrofy w dziejach Sił Powietrznych RP, a w wymiarze personalnym, politycznym i historycznym — do największego dramatu państwa polskiego po 1945 r. W pobliżu wojskowego lotniska Smoleńsk-Siewiernyj rozbił się rządowy samolot
Tu-154M, którym na obchody 70. rocznicy zbrodni katyńskiej leciała delegacja najważniejszych przedstawicieli państwa polskiego. W tej katastrofie, bezprecedensowej w skali świata, zginęło 96 reprezentantów polskiej elity, a wśród nich: prezydent RP Lech Kaczyński i jego żona Maria, ostatni prezydent RP na uchodźstwie Ryszard Kaczorowski, wicemarszałkowie Sejmu Krzysztof Putra i Jerzy Szmajdziński, wicemarszałek Senatu Krystyna Bochenek, grupa parlamentarzystów PiS, PO, SLD i PSL, dowódcy wszystkich rodzajów Sił Zbrojnych RP oraz szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego gen. Franciszek Gągor, szefowie instytucji państwowych, między innymi prezes NBP Sławomir Skrzypek, prezes IPN Janusz Kurtyka, rzecznik praw obywatelskich Janusz Kochanowski, urzędnicy Kancelarii Prezydenta RP, w tym jej szef Władysław Stasiak, wiceministrowie spraw zagranicznych, obrony narodowej oraz kultury, duchowni, przedstawiciele organizacji kombatanckich i społecznych, a także załoga samolotu.

Śledztwo oddane Rosji

Smutne jest to, że cztery lata po tragedii lista ofiar to właściwie jedyny niepodważalny fakt. Wszystkie inne kwestie, w tym tak podstawowe, delikatne i bolesne, jak identyfikacja zmarłych, stan trzeźwości delegacji czy ostatnie słowa wypowiadane przez pilotów, nadal są poddawane manipulacjom, a niekiedy ewidentnym fałszom. Dlaczego tak się dzieje? Nie brak opinii, że praprzyczyną tej sytuacji są błędne decyzje i zaniechania polskich władz w sprawie śledztwa, które powinno wyjaśnić okoliczności smoleńskiej katastrofy. Kluczowe dochodzenie zostało oddane w ręce Rosjan, w następstwie czego do dzisiaj strona polska nie otrzymała nawet podstawowych dowodów rzeczowych, czyli wraku rozbitego Tu-154M i czarnych skrzynek (rejestratorów parametrów lotu), bez których nie może być mowy o rzetelnym dojściu do prawdy. Wrak tupolewa już cztery zimy przeleżał w Rosji, gdzie najpierw gnił pod gołym niebem i był świadomie niszczony (rosyjscy funkcjonariusze wybili łomem jedno z okien i pocięli piłami elektrycznymi fragmenty kadłuba, co uwieczniła kamera TVP), a potem został umyty i przemieszczony pod brezentową wiatę. Rosjanie mogą postępować z dużą dowolnością, gdyż polski rząd dał im wolną rękę, godząc się na badanie przez nich katastrofy na podstawie konwencji chicagowskiej z 1944 r. o lotnictwie cywilnym. Tymczasem — twierdzą oponenci — ustalenia powinny być prowadzone wspólnie na podstawie art. 11 Porozumienia między Ministerstwem Obrony Narodowej RP a Ministerstwem Obrony Federacji Rosyjskiej (z 7 lipca 1993 r.) o zasadach ruchu lotniczego wojskowych statków powietrznych w przestrzeni obu państw. Rządowy Tu-154M, o numerze bocznym 101, nie był bowiem samolotem cywilnym, lecz wojskowym, należącym do 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego (SPLT), a trzon jego załogi stanowili żołnierze.

Jak MAK-iem zasiał

Co więcej, według polskich przepisów feralny lot tupolewa do Smoleńska miał międzynarodowy status HEAD, będący sygnałem dla służb kontroli ruchu lotniczego, że na pokładzie wojskowej maszyny znajdują się najważniejsze osoby w państwie. Dla Rosjan był to tymczasem niższej rangi lot nieregularny kategorii „A”. Polacy na tę kwalifikację nie mieli wpływu, a tym bardziej na poczynania powołanej ad hoc przez ówczesnego prezydenta Rosji Dmitrija Miedwiediewa specjalnej komisji rządowej ds. zbadania przyczyn katastrofy na czele z ówczesnym premierem Władimirem Putinem, podobnie jak na kierunki śledztwa, które podjął Komitet Śledczy przy Prokuraturze Generalnej Rosji pod przewodnictwem gen. Aleksandra Bastrykina, ani nawet na postępowanie Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK), czyli organu Wspólnoty Niepodległych Państw, przy którym jako przedstawiciel Polski został akredytowany płk. Edmund Klich. MAK od początku ściśle współdziałał z rosyjskim Ministerstwem Obrony, a jego pracami kierowała przewodnicząca gen. Tatiana Anodina, uchodząca za zaufanego człowieka Władimira Putina. Zapewnienia strony rosyjskiej o gotowości współpracy i pomocy prawnej okazały się złudne. Już w lipcu 2010 r. płk. Klich poprosił o wyjaśnienia, dlaczego Rosjanie nie przekazują do Polski stosownych dokumentów, a nawet skierował w tej sprawie list do przewodniczącej MAK i wystosował oficjalny protest, na który jednak nie otrzymał odpowiedzi.

Festiwal dezinformacji

Co pozostało stronie polskiej? W kraju toczą się dwa rodzaje postępowań: wojskowe i cywilne. Już 10 kwietnia 2010 r. śledztwo wszczęła Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie, czym zresztą potwierdziła fakt, że katastrofie uległ samolot wojskowy. Prokuratorzy z armii, ustalając rolę żołnierzy w kwietniowej tragedii, przedstawili dwóm oficerom 36. SPLT zarzuty „niedopełnienia obowiązków służbowych związanych z organizacją lotu do Smoleńska”. Z głównego śledztwa wyłączono wątek osób cywilnych, lecz Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga, która się nim zajęła, umorzyła to śledztwo w lipcu 2012 r. Niezależnie od działań prokuratorskich ustalaniem przyczyn katastrofy smoleńskiej zajęła się również Komisja Badania Wypadków Lotniczych powołana przez MON. Prześwietla ona wypadki samolotów wojskowych, ale nie orzeka o winie i odpowiedzialności. Generalnie z wszystkich tych postępowań niewiele dotychczas wynikło, gdyż polscy śledczy i eksperci nie dysponują ani kluczowymi dowodami (wrak i czarne skrzynki), ani nawet pełną dokumentacją, w tym dokładnymi raportami z sekcji zwłok ofiar. 

Prokurator generalny Andrzej Seremet parokrotnie wyrażał rozczarowanie tempem przekazywania przez stronę rosyjską materiałów. I otwarcie dawał do zrozumienia, że bez nich nie nastąpi postęp w polskim śledztwie. Ktoś najwidoczniej uznał jednak, że nie mają większego znaczenia zweryfikowane wyniki badań — prowadzonych czy to przez stronę rosyjską, czy przez polską — skoro już w pierwszych minutach po katastrofie rozpoczął się (i trwa nadal) festiwal dezinformacji w postaci tyleż sensacyjnych, co niekorzystnych dla Polski i ofiar katastrofy, doniesień medialnych. Przykre, że wiele propagandowych tez powieliła w swym raporcie komisja ministra Jerzego Millera. Bo choć poddała krytyce kontrolerów lotu w Smoleńsku, to główną winą obciążyła stronę polską, zwłaszcza pilotów. Tak jak uczyniła to Rosja.

Bo prezydent „zmuszał”

Najpierw, na gorąco, w świat poszła z Moskwy wiadomość, że polski Tu-154M cztery razy podchodził do lądowania, co miało sugerować, że piloci bezrozumnie uparli się, aby lądować w gęstej mgle i nie reagowali na głosy pracowników wieży kontroli lotów, zalecających lot na zapasowe lotnisko. Po czasie okazało się ponad wszelką wątpliwość, że samolot wykonał tylko jedno podejście do lądowania, które na dodatek było ściśle uzgodnione z rosyjskimi kontrolerami. Jednak nawet polscy politycy, jak minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski, lansowali tezę o winie pilotów. Dlaczego? Gen. Sławomir Petelicki, były dowódca jednostki specjalnej GROM, który według prokuratury 16 czerwca 2012 r. popełnił samobójstwo, w wywiadzie dla „Wprost” ujawnił, że posłowie PO tuż po feralnym 10 kwietnia otrzymywali „z góry” SMS-y o tym, że „katastrofę spowodowali piloci, którzy zeszli we mgle poniżej 100 metrów”, i że jedynie „do ustalenia pozostaje, kto ich do tego nakłaniał”. W tle była oczywista sugestia, że załoga została przymuszona do nierozważnego zachowania. Przez kogo? Osobą numer jeden na pokładzie Tu-154M był prezydent Lech Kaczyński i to na niego w medialnych przekazach próbowano zrzucić winę za „naciski”. 

Obecny doradca prezydenta Bronisława Komorowskiego prof. Roman Kuźniar w internetowym wydaniu „Kultury Liberalnej” nr 65 (z 10 kwietnia 2010 r.) zawyrokował: „Pilot nie mógł podjąć sam decyzji o czterokrotnym podchodzeniu do lądowania w tak trudnych warunkach z takimi osobami na pokładzie”, co było aluzją wobec głowy państwa. Znacznie dalej poszedł były minister przekształceń własnościowych Waldemar Kuczyński, który niespełna dwa miesiące po katastrofie smoleńskiej (7 czerwca 2010 r.) „znał” już dokładnie jej przyczyny. W programie „Tomasz Lis na żywo” w TVP tak zdiagnozował sytuację na pokładzie Tu-154M przed upadkiem samolotu: „Załamał się formalny system dowodzenia statkiem powietrznym. Dowódcą statku został prezydent Lech Kaczyński, a dowódcą operacyjnym gen. Błasik”.

Lincz na generale

Ten ostatni, czyli szef Sił Powietrznych RP, poddany został wyjątkowo drastycznej akcji zniesławiania. Wspomniany eksminister Kuczyński na swoim blogu (już 2 czerwca 2010 r.) dowodził bez podania jakichkolwiek dowodów: „Przyczyna tej smoleńskiej tragedii bije w oczy od samego początku! Tę załogę poddano niedopuszczalnej, potężnej presji. Ci piloci oczywiście popełnili błąd, bo wiedząc wszystko o warunkach lądowania, powinni wystawić gen. Błasika z kokpitu, podjąć samodzielnie decyzję o locie gdzie indziej, wylądować bezpiecznie i zostawić całe to towarzystwo na lotnisku, a do domu wrócić pociągiem”. Edmund Klich mówił (w maju 2010 r.), że dowódca Sił Powietrznych siedział w kokpicie tupolewa w ostatnich minutach lotu, co skwapliwie podchwyciły rosyjskie gazety. Dziennik „Izwiestia” przekonywał, że „śmiertelnym lądowaniem” dowodził polski generał, a „Komsomolskaja Prawda” twierdziła wręcz, że Andrzej Błasik siedział za sterami Tu-154M. Polskie media bez zahamowań powtarzały opinie, że gen. Błasik miał zwyczaj wchodzenia do kabiny pilotów i zajmowania ich miejsca. Tymczasem biegli sądowi z Krakowa na podstawie analizy nagrań z kokpitu udowodnili, że głos przypisywany generałowi należał do drugiego pilota, mjr. Roberta Grzywny. Kiedy 19 kwietnia 2011 r. rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej oświadczył, że prokuratorzy nie zebrali żadnych dowodów, które mogłyby wskazywać, że katastrofa smoleńska była efektem czyichkolwiek nacisków na załogę, sprostowań i przeprosin zabrakło.

„Pijacka wyprawa”

Jeszcze bardziej destrukcyjne opinie dotyczyły rzekomej nietrzeźwości szefa Sił Powietrznych, a także prezydenta RP. Janusz Palikot parokrotnie insynuował, że Lech Kaczyński mógł po pijanemu wymusić na pilotach lądowanie Tu-154M i tym spowodować katastrofę. Prokuratura tymczasem ogłosiła (21 lipca 2010 r.), że w dniu katastrofy smoleńskiej we krwi Lecha Kaczyńskiego nie było śladów alkoholu. Wykazało to badanie „sądowo-chemiczne” — zapewnił płk Zbigniew Rzepa z Naczelnej Prokuratury Wojskowej, która otrzymała z Rosji wyniki sekcji zwłok. Jednoznaczną informację o niestwierdzeniu obecności alkoholu we krwi głowy państwa Palikot skwitował komentarzem, że to jeszcze gorzej, bo prezydent na trzeźwo zmuszał pilotów do lądowania. I choć sprawa została definitywnie wyjaśniona, poseł z Biłgoraja jeszcze 9 listopada 2012 r. w rozmowie z Moniką Olejnik w Radiu Zet stwierdził, że do katastrofy smoleńskiej doszło z powodu nadużycia alkoholu przez prezydenta i innych uczestników tragicznego lotu. „Lech Kaczyński jest głównym odpowiedzialnym za katastrofę w Smoleńsku. To była pijacka wyprawa. Pili do późna w nocy, spóźnili się pół godziny, gdyby te pół godziny się nie spóźnili, wszyscy ci ludzie by żyli, bo pół godziny wcześniej nie było żadnej mgły” — twierdził bezpodstawnie lider wówczas ruchu swego imienia. 

Zarzut nietrzeźwości jeszcze mocniej ugodził jednak we wspomnianego gen. Błasika, gdyż oszczerczą informację o tym, że w jego krwi wykryto 0,6 promila alkoholu, rozgłosiła w Moskwie na cały świat Tatiana Anodina. Ta wiadomość stała się głównym przekazem końcowego raportu MAK z badania przyczyn tragedii smoleńskiej, który został ogłoszony 12 stycznia 2011 r.  Frazę o „pijanym polskim generale, który spowodował katastrofę” powtarzały za Rosjanami najważniejsze światowe agencje, portale i gazety. „News” o rzekomym alkoholu we krwi szefa Sił Powietrznych królował także w polskich mediach. I dopiero teraz, po kilku latach, prokuratura wojskowa ogłosiła — na podstawie jednoznacznej opinii specjalistów z Instytutu Ekspertyz Sądowych w Krakowie — że gen. Błasik oraz wszystkie inne osoby objęte badaniem były trzeźwe w chwili zgonu. 

Pogarda i kłamstwa

Kłamstwa na temat „nacisków” i „pijaństwa” są najbardziej spektakularne, ale nieprawd i medialnych zmyłek było znacznie więcej. Dość przypomnieć zapewnienia minister Ewy Kopacz (z 28 kwietnia 2010 r.), że ziemię na miejscu katastrofy „przekopywano z całą starannością na głębokości ponad 1 metra i przesiewano ją w sposób szczególnie staranny”. Prawda była taka, że Rosjanie nie zadbali należycie nawet o szczątki ofiar, a postronne osoby jeszcze wiele tygodni później odnajdywały części wraku i przedmioty należące do tragicznie zmarłych. Ba, polscy prokuratorzy wojskowi przyznali (23 września 2010 r.), że na miejscu katastrofy w dalszym ciągu leżały ludzkie szczątki. Dramatycznym dopełnieniem tej sytuacji była fatalna zamiana ciał, w wyniku której w grobie legendy „Solidarności” Anny Walentynowicz w Gdańsku zostały złożone szczątki Teresy Walewskiej--Przyjałkowskiej z Rodziny Katyńskiej. Stefan Niesiołowski we wrześniu 2012 r. na antenie Superstacji oświadczył, że za „niepotrzebne” jego zdaniem ekshumacje ofiar powinny zapłacić z własnej kieszeni ich rodziny. Poseł gardłował: „Co oni chcą? Taki jeden przypadek to przecież jest bardzo mało, mogło być więcej”, choć szybko wyszło na jaw, że podobnych pomyłek i ponownych pochówków, sprawiających traumatyczny ból najbliższym ofiar, zdarzyło się więcej.

O tych i innych fałszach, jak rzekoma kłótnia przed startem gen. Andrzeja Błasika z kpt. Arkadiuszem Protasiukiem czy rzekome okrzyki pierwszego pilota: „Patrzcie, jak lądują debeściaki”, trzeba koniecznie pamiętać w aktualnych dyskusjach o katastrofie smoleńskiej. Bo jeśli w raporcie MAK bez zmrużenia oka oskarża się o pijaństwo szefa Sił Powietrznych RP i głosi pseudopsychologiczną tezę, że na błędną decyzję o lądowaniu we mgle wpłynęła „spodziewana przez kapitana negatywna reakcja głównego pasażera”, to trudno się dziwić, że reakcją na to są coraz powszechniejsze i coraz bardziej emocjonalne teorie o spisku, zdradzie i zamachu.               


Coraz więcej pytań

Anita Gargas - dziennikarka śledcza, autorka filmów na temat katastrofy smoleńskiej pt. 10.04.10 i Anatomia upadku

 

— Mijają już cztery lata od katastrofy smoleńskiej, a tak naprawdę teraz jest więcej pytań bez odpowiedzi niż było po 10 kwietnia 2010 r. W mojej ocenie strona polska nie tylko doprowadziła do tego, że do dziś nie wiemy, jaki przebieg miały ostatnie sekundy lotu tupolewa, ale także nie wyciągnęła wniosków, jakie płyną z wydarzeń za naszą wschodnią granicą. Utrzymywanie obecnie zdania, że Rosjanie nie mieli swojego interesu w tym, by prawda o katastrofie nie wyszła na jaw, jest wręcz działaniem niezgodnym z polską racją stanu. Zadziwia też postawa większości dziennikarzy. Prawdę o katastrofie smoleńskiej poznalibyśmy o wiele wcześniej, gdyby nie nasza „czwarta władza” i jej manipulacje, półprawdy i kłamstwa związane z tym tematem. Na słowa potępienia zasługuje też niestety prokuratura, która dowolnie żongluje dowodami w tej sprawie, swobodnie i wybiórczo publikując na przykład zeznania świadków. Prowadzi to do sytuacji, w której stają się one przedmiotem bieżącej gry politycznej prowadzonej przez PO, a to absolutnie nie powinno mieć miejsca.

 

Wrak rdzewieje, a w pamięci zacierają się fakty

Piotr Falkowski, „Nasz Dziennik”

— Zajmuję się wyjaśnianiem okoliczności katastrofy smoleńskiej już cztery lata i muszę przyznać, że w tym czasie stała się ona już wydarzeniem historycznym i jak wszystko z tej sfery stanowi przede wszystkim naukę na przyszłość. Ale jako historia tak nieodległa budzi (co zrozumiałe) emocje, kontrowersje i spory. Dotyczą one kwestii odpowiedzialności i wniosków, ale wciąż (i to już nie jest normalne) samego faktu: co stało się podczas lądowania na Siewiernym?

Żadnych wahań co do stawianych tez nie miał oczywiście rosyjski MAK. Polska rządowa komisja wypisała na 21 stronach ponad setkę brakujących informacji ze strony rosyjskiej, ale jakoś przeszła nad tym do porządku dziennego i osiem miesięcy później zaprezentowała swój raport, chociaż żadna nowa przesyłka z Moskwy nie napłynęła. Znacznie bardziej cierpliwa jest prokuratura. Jej pytania w postaci wniosków o pomoc prawną krążą gdzieś pomiędzy moskiewskimi urzędami, niektóre już cztery lata, a śledztwo toczy się i toczy bez widoków na zakończenie. Tymczasem wrak rdzewieje, w pamięci zacierają się fakty, a przybywa fantastycznych hipotez, czasem ubranych w naukowe teorie.

Wszystko wskazuje jednak na to, że chyba nie dowiemy się już o katastrofie smoleńskiej niczego, co by diametralnie wywróciło nasz obraz tego tragicznego zdarzenia. Pytania o 10 kwietnia 2010 r. pozostały i wciąż należy je zadawać. Prawdziwym wyzwaniem nie jest wszakże to, co się wtedy dokładnie stało, ale fakt, że tak liczne wątpliwości nie tylko niepokoją społeczeństwo, ale i są jak najbardziej uprawnione. Dopóki tak się dzieje, kwestia Smoleńska wciąż jest tematem w wewnętrznym polskim sporze politycznym i w stosunkach międzynarodowych. A to oznacza, że stroną rozgrywającą polski interes pozostaje Moskwa. To ogromny sukces i przewaga Kremla, choćby całkowicie nieplanowana i niezamierzona.

Wróćmy pamięcią do kwietnia 2010 r. i spróbujmy przyjrzeć się z dzisiejszej perspektywy zachowaniu Rosji. Funkcjonariusze tego państwa zdawali się od początku kontrolować sytuację, byli pewni siebie, niewzruszeni w realizacji jakby z góry przygotowanego planu. I potrafili narzucić go zdezorientowanym i przerażonym wysłannikom z Polski. A przecież zachowanie kontrolerów lotu ze Smoleńska wskazywało na chaos i kompletne zagubienie, później też Rosjanie dali wiele dowodów braku zorganizowania, wciąż widać było bałagan, russkij bardak. A jednak była w nim i mimo niego jakaś metoda skutecznego reagowania, osiągania celów doraźnych i kształtowania dogodnej sytuacji wyjściowej dla zamierzeń długofalowych.

To według mnie najważniejsza nauka ze smoleńskich pytań bez odpowiedzi. Szczególnie dziś, gdy za naszą wschodnią granicą też ma miejsce pewnego rodzaju katastrofa. W wydarzeniach na Ukrainie daje się odczytać ten sam niepokojący schemat quasi-zaskoczenia. Czyż i tym razem Rosja nie wykazała umiejętności przebojowego wzięcia sprawy w swoje ręce (nie wierzę, że wszystko, co się stało w Kijowie, Kreml przewidział albo sam sprowokował) i postawienia zdezorientowanego świata przed faktami dokonanymi?

Rosja znowu buduje mur strachu, małostkowości i krótkowzroczności wokół serc przywódców wolnego świata. Mur grubszy niż kremlowskie wieże. Może jednak jest sposób, by się przed tym bronić? Owszem, jest nim prawda. Gdy nie ulegamy emocjom, złudnym nadziejom, nie ufamy zbytnio gestom, lecz stoimy twardo na gruncie faktów, trzeźwo oceniamy bilans sił, zdolności, słabości, możliwych zysków i strat, wreszcie nie kieruje nami lęk ani prywata, czerwone cegły zaczynają pękać.


Bezsilność i upokorzenie

Rozmawia Jolanta Hajdasz

Trudno mi zrozumieć, jak w obliczu spraw takich jak śmierć, żałoba, cierpienie można manipulować, kłamać, drwić — mówi Joanna Lichocka, dziennikarka „Gazety Polskiej”, współautorka (wraz z Marią Dłużewską) filmów dokumentalnych na temat katastrofy smoleńskiej, m.in. MgłaPogarda.

Katastrofą smoleńską zajmujesz się już cztery lata. Jak Twoim zdaniem rodziny ofiar tej tragedii przeżywają to, co dzieje się wokół przyczyn jej wyjaśniania?

— Nie sposób komuś z zewnątrz ocenić uczuć osób dotkniętych taką tragedią, wydaje mi się, że to nie do końca jest tak, że czas jest w stanie wyleczyć taką ranę. Chodzi nie tylko o ból i tęsknotę po stracie ukochanej osoby, ale też poczucie bezsilności i upokorzenia wynikające ze sposobu wyjaśniania przyczyn katastrofy. To pytanie do bliskich tych, którzy zginęli. Z niektórymi z nich mam kontakt dzięki temu, że staram się regularnie zapraszać ich do studia telewizji Republika czy przeprowadzać z nimi wywiady dla „Gazety Polskiej” czy „Do rzeczy”, bo chcę, żeby ich głos był słyszalny. Pewnie łatwiej byłoby, gdyby rodziny smoleńskie miały poczucie, że mogą liczyć na silne wsparcie polskich władz. Jak wiemy, takiego poczucia nie mają, a niektóre z nich z powodu działań rządu musiały przejść przez dodatkowe cierpienia.

 

Na przykład pani generałowa Ewa Błasik i jej dzieci.

— Tak, oni musieli czekać cztery lata na to, by potworne, niewiarygodne kłamstwa na temat generała Błasika zostały zdementowane. Nikt nie powiedział „przepraszam”, żaden minister, premier czy zwierzchnik sił zbrojnych, którzy milczeli, gdy na cały świat poszły oczerniające generała informacje. Wreszcie żaden dziennikarz czy publicysta powtarzający te łgarstwa nie poczuwa się do winy.

 

 Jak bliscy ofiar tej katastrofy radzą sobie w takich sytuacjach?

— Wydaje mi się, że to w większości są bardzo dzielni ludzie. Przyglądam się z podziwem pani Ewie Błasik, jak godnie broniła honoru swego męża przez te ostatnie cztery lata. Na początku, przez pierwszy rok była w tym niemal zupełnie osamotniona. Niezwykłą zupełnie osobą, mądrą, bardzo piękną i z ogromną klasą jest Ewa Kochanowska. Zawsze robi na mnie ogromne wrażenie tym, co i jak mówi na temat katastrofy smoleńskiej. Świetnie radzi sobie Małgorzata Wypych; w chwili katastrofy została sama z dwojgiem małych dzieci. Gdy nagrywałyśmy jej wypowiedź do filmu Pogarda, wydawała się tak krucha i delikatna, że bałam się o nią, okazuje się, że niesłusznie.

 

Czy rodziny wiedzą, dlaczego zginęli ich bliscy?

— Myślę, że większość bliskich ofiar — przynajmniej tych, z którymi miałam okazję rozmawiać — nie wierzy w oficjalną wersję wypadków. Trudno im się dziwić, przecież większość z nas, po zdemaskowaniu już tylu kłamstw na temat okoliczności tej katastrofy, czuje, że trzeba bardzo chcieć i zamykać oczy na rzeczywistość, by dawać wiarę temu, co mówi rosyjski MAK czy komisja Millera czy Laska.

Co pani sądzi o pracy dziennikarzy wtedy i dziś w sprawie wyjaśniania przyczyn katastrofy i jej następstw?

 — Przyznam, że o pracy dziennikarzy tzw. mainstremowych, a w istocie rządowych, myślę bardzo krytycznie. Trudno mi zrozumieć, jak w obliczu spraw takichjak śmierć, żałoba, cierpienie można manipulować, kłamać, drwić. To, co przez te lata zaprezentowali dziennikarze „Gazety Wyborczej”, TVN-u czy „Polityki” lub TOK FM, w moich oczach ich zupełnie kompromituje. Być może jestem zbyt zasadnicza, ale po Smoleńsku przestałam przyjmować zaproszenia do tych mediów — granice zostały przez nie przekroczone zbyt mocno. Myślę, że po tylu zdemaskowanych już kłamstwach wielu dziennikarzy w dojrzalszych demokracjach po prostu przestałoby uprawiać zawód dziennikarza z powodu utraty wiarygodności. U nas, ze względu na system medialny, który premiuje posłu-szeństwo wobec władzy, a nie staranność i rzetelność dziennikarską, to oczywiście nie nastąpi. Z drugiej strony, po Smoleńsku powstał całkiem już szeroki obóz mediów  niezależnych, dopominających się prawdy i poszukujących wyjaśnienia przyczyn katastrofy lub relacjonujących postępy śledztw zarówno prokuratury, jak i obywatelskiego reprezentowanego przez Zespół Parlamentarny kierowany przez Antoniego Macierewicza. Setki artykułów, książki, filmy i programy telewizyjne — to całkiem pokaźny dorobek ratujący honor polskiego dziennikarstwa.      

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama