Rok dobrych wróżb (2004/2005)

Co nam przyniósł rok 2004 w polityce międzynarodowej i co może przynieść 2005?

Rosną Indie i Japonia, maleją Chiny i Rosja. Dominacja Ameryki pozostaje poza dyskusją.

Redakcja „Przewodnika" postawiła przede mną niesłychanie niewdzięczne dla publicysty zadanie. Oto spotykając się po raz setny z czytelnikami, mam przewidzieć, co stanie się w roku 2005. Zadanie jest niewdzięczne, gdyż po roku ktoś będzie mógł wyciągnąć ten tekst i rozliczyć autora z błędów i pomyłek. Błędów w zasadzie nieuniknionych. Prognozując przyszłość, stosujemy przecież prostą metodę ekstrapolacji, czyli rzutowania w przyszłość istniejących tendencji. Prowadzi to do rezultatów uznawanych zwykle za komiczne. Wystarczy zresztą sięgnąć pamięcią do tak odległych czasów. Wygłaszający w sylwestrowy wieczór 1988 roku swoje drętwe mowy panowie Jaruzelski, Honecker czy Ceausescu, mimo posiadania w szafach pancernych przeróżnych analiz i tajnych raportów, nie spodziewali się, że po roku nie będzie już śladu po „obozie pokoju i socjalizmu", a oni sami przejdą do niechlubnej części historii własnych narodów.

Prognozowanie wydarzeń w globalnej wiosce, jaką stał się współczesny świat, obciążone jest dodatkowym ryzykiem. Losy mieszkańca Warszawy zależą bowiem od tego, czy nie nastąpi trzęsienie ziemi w Wenezueli albo susza w Chinach. Krótko mówiąc, zależą od czynników trudnych dla nas do przewidzenia i tak bardzo skomplikowanych, że ich przetworzeniu nie potrafi podołać najbardziej skomplikowany komputer. Poczyniwszy zastrzeżenia, wypada jednak przejść do odpowiedzi na zadane pytanie: czego możemy się spodziewać w polityce światowej w nadchodzącym 2005 roku?

Mocarstwa

Jeśli nie nastąpią wydarzenia całkiem niespodziewane, to można spokojnie przewidywać, iż nadchodzący rok będzie kolejnym rokiem dominacji Stanów Zjednoczonych. Dystans pomiędzy Ameryką a resztą świata w gospodarce, polityce i badaniach naukowych z roku na rok się powiększa i nic nie wskazuje na to, by w najbliższej przyszłości miało być inaczej. Za to tłoczno zrobiło się w drugiej lidze światowej. Liczba państw aspirujących do roli mocarstw regionalnych nieustannie się powiększa. Cztery kraje: Indie, Japonia, Brazylia i Niemcy zgłosiły formalny akces do klubu mocarstw, żądając przyznania im statusu stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ. Warto przy tym zauważyć, że Brazylijczycy (zdecydowanie najsłabsi w tym towarzystwie) szermują hasłem konieczności dostrzeżenia Ameryki Południowej i reprezentacji tego kontynentu, Niemcy zręcznie przebrali się za Unię Europejską, obiecując, że ich fotel w Radzie Bezpieczeństwa w istocie będzie reprezentacją Europy. Japończycy z kolei postanowili przypomnieć światu, iż są drugą co do wielkości gospodarką globu, a po wysłaniu wojsk do Iraku żegnają się właśnie z polityką deklarowanego pacyfizmu. Deklarowanego, gdyż Japonia rzekomo nie posiadająca armii (ta nosi skromną nazwę Sił Samoobrony) wydaje na wojsko więcej niż Chiny czy Francja, a siła militarna Tokio ustępuje tylko USA i Rosji. Rząd japoński ogłosił ostatnio raport, z którego wynika, że Japończycy postanowili przestać udawać kraj rozbrojony i chcą pełni praw na scenie światowej. Wreszcie Indie - niespodziewanie okazało się, że kraj słusznie mianujący się największą demokracją świata (ponad miliard ludności) ma broń atomową i rywalizujący z amerykańskim przemysł komputerowy. Hindusi zapowiadają, iż za trzy lata tempo wzrostu ich gospodarki będzie najwyższe na świecie, a już dziś posiadają kilkusetmilionową warstwę średnią. I kiedy snujemy rozważania o potędze Chin mogących rzekomo rywalizować z Ameryką, pod ich bokiem wyrasta potęga słabsza wojskowo, ale stabilniejsza i mająca dużo bardziej trwale podstawy rozwoju. Rok 2005 może okazać się w światowej polityce rokiem Indii, które porzuciły politykę antyamerykańską, dogadują się z odwiecznym rywalem - Pakistanem, a jako rynek zbytu stają się bardziej atrakcyjne od Chin.

Z drugiej strony trwałą tendencją będzie chyba spadek znaczenia Rosji. Tak jak demografia i olbrzymi przyrost ludności wzmocnił, a nie osłabił Hindusów, tak stałe zmniejszanie się ludności Federacji Rosyjskiej wydaje się sygnałem zmierzchu potęgi mocarstwowej Moskwy. Współczesna Rosja opiera swoje znaczenie w polityce na trzech filarach: olbrzymim arsenale atomowym, rozległości terytorialnej i sprzedaży surowców energetycznych. Trudno jednak nie zauważyć, że arsenał atomowy naszego sąsiada staje się coraz bardziej przestarzały, że w wyścigu technologicznym Rosjan wyprzedza już nie tylko Zachód, ale też Chiny i Indie, a wyprzedaż własnych surowców jest cechą państw niedorozwiniętych, bo mocarstwa są zwykle ich importerami. Potężny, a być może decydujący, cios rosyjskiej mocarstwowo-ści zadała też „pomarańczowa rewolucja" na Ukrainie. Program polityczny Władimira Putina sprowadzał się bowiem do odbudowy terytorialnej zwartości Rosji (wojna w Czeczenii) i rosyjskiej strefy wpływów na obszarze dawnego ZSRR. Na to głównie szły gigantyczne zyski ze sprzedaży ropy i gazu. Jeśli Ukraina pod rządami Wiktora Juszczenki zdoła wybić się na rzeczywistą samodzielność, będzie to oznaczało koniec programu „zbierania ziem ruskich", a w konsekwencji konieczność rewizji całego programu rozwojowego Rosji. Być może z korzyścią dla samych Rosjan, bo skierowanie wielkiego strumienia pieniędzy na modernizację kraju i jego reformę polityczną mogłoby zaowocować powrotem Moskwy do klubu mocarstw na dużo lepszych niż dzisiaj warunkach. Rzecz jasna, w klubie światowych potęg pozostaną Chiny. Można się jednak spodziewać, że zbudowana na niesłychanie taniej (a często przymusowej) sile roboczej potęga chińskiej gospodarki może osłabnąć. Już w mijającym roku pojawiły się nad Żółtą Rzeką objawy przegrzania koniunktury, obawiam się, że rok 2005 może okazać się dla specjalistów wieszczących narodziny chińskiego supermocarstwa rokiem wielkiego zawodu. Dwa ostatnie mocarstwa światowe Francja i Wielka Brytania pozostaną w klubie mocarstw tytułem zasiedzenia. Francuzi, którzy doprowadzili do kryzysu w stosunkach europejsko-amerykańskich w nadziei na to, że staną się niekwestionowanym liderem Europy, weszli w fazę gospodarczego kryzysu i ku własnemu zdziwieniu po raz pierwszy od II wojny światowej stają się słabszym (politycznie) partnerem w tandemie z Niemcami. Co więcej, kryzys w małym afrykańskim państwie - Wybrzeżu Kości Słoniowej, skąd miejscowy dyktator do niedawna hołubiony przez Paryż przepędził Francuzów, może spowodować lawinę antyfrancuskich wystąpień w Afryce i zmusić Paryż do upokarzającego proszenia o pomoc w Waszyngtonie. Wreszcie Brytyjczycy - mogą pozostać graczem światowym, o ile uda im się utrzymanie roli łącznika między Europą a USA. Tylko tyle i aż tyle.

Pionki

Przegląd ciężkich figur na światowej szachownicy prowadzi do zaskakujących wniosków. Rosną Indie i Japonia, maleją Chiny i Rosja. Dominacja Ameryki pozostaje poza dyskusją. W gronie państw mniejszych nasza uwaga z natury rzeczy koncentrować się będzie na świecie muzułmańskim. Tu też - zwłaszcza na Bliskim Wschodzie - zapowiada się rewolucyjna sekwencja zmian. Śmierć Jasera Arafata otwiera szansę na porozumienie Izraela z Palestyńczykami. Czy zostanie ono skonsumowane, zależy jednak przede wszystkim od mediacyjnej roli Stanów Zjednoczonych. A ta z kolei jest funkcją powodzenia lub niepowodzenia procesu demokratyzacji Iraku i całego świata arabskiego.

O Iraku piszemy i rozmawiamy ostatnio znacznie mniej. A to oznacza, że sytuacja zaczyna się tam normalizować. Terroryści budujący swoją siłę na nienawiści Arabów do Zachodu słabną. Jeśli sukcesem zakończą się styczniowe wybory w Iraku, może okazać się, że rysowane przez komentatorów czarne scenariusze biorą w łeb i strategia amerykańska przynosi sukces. Tak przynajmniej można sądzić dzisiaj. Rzecz jasna, Irak nie stanie się nagle Szwajcarią, ale tydzień po tygodniu będzie normalniej. Za normalizacją w Iraku iść będzie wzrost autorytetu USA, a może lepiej powiedzieć - strach przed Ameryką wśród autorytarnych reżimów. Już dzisiaj widać, jak dyktator Syrii Baszir al Asad zabiega o pokój z Izraelem i pozbywa się związków z terrorystami. Jeszcze wcześniej zrozumiał to najsprytniejszy z arabskich dyktatorów pułkownik Kadafi. Coraz bliżej autentycznie wolnych wyborów znajduje się Egipt. Kair żyjący na garnuszku amerykańskiej pomocy musi dostosować się do wymagań twardej ideologicznie administracji Busha. Palestyńczycy z kolei mają już dość rządów kliki terrorystów, coraz zamożniejsi i coraz lepiej wykształceni chcą skorzystać z dawanej im przez Izrael szansy budowy własnego państwa. A Iran od lat powiewający sztandarem antyzachodniej krucjaty zaczyna obawiać się, że może stać się następnym celem bojowym US Army. Paradoksalnie więc po roku złych i krwawych wróżb na Bliskim Wschodzie jest realna szansa na pozytywny przełom.

Aby nie kończyć nazbyt optymistycznie, muszę przypomnieć o nędzy Afryki będącej dziś wielkim wyrzutem sumienia globalnej wioski, o zbrodniczych reżimach w Korei Północnej i na Kubie, gdzie stan zdrowia operetkowych dyktatorów może z dnia na dzień zmienić sytuację, i o Europie Środkowej oczekującej od lat na koniec epizodu, który historycy zapewne nazwą korupcyjną stagnacją postkomunizmu.

Generalne dwa wnioski wynikające z rzutu oka na światową szachownicę są jednak optymistyczne. Kiedy spoglądamy na grupę państw aspirujących do roli mocarstw, dostrzeżemy, że idiotyczne opowieści o końcu świata wartości są funta kłaków warte. Co więcej, okazuje się, że siłę witalną i rozwojową wykazują te kraje, które mają duży przyrost naturalny (np. USA czy Indie) oraz te, w których politycy nie boją się mówić, że istnieje świat dobra i świat zła. Sukcesem kończy się też strategia zbrojnego reagowania na łamanie praw człowieka i pozornie wariackie marzenie amerykańskich neokonserwatystów eksportu demokracji. Liczę, że rok 2005 potwierdzi marzenie francuskiego pisarza i polityka Andre Malraux, mówiącego, iż wiek XXI będzie musiał być stuleciem wiary w Boga. Aby nie zabrzmiało to zbyt optymistycznie, przypomnę, iż zacytowałem pierwszą część zdania - druga brzmiała „albo nie będzie go wcale".

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama