Rola Stanów Zjednoczonych w polityce międzynarodowej - czy supremacja USA jest groźbą, czy szansą dla międzynarodowego pokoju?
Albo zaczniecie coś robić, albo sprawy w swoje ręce weźmie Ameryka — mówił prezydent Bush na forum ONZ, stawiając ultimatum nie tylko Irakowi, ale także Organizacji Narodów Zjednoczonych. Mówił to jako przywódca jedynego na Ziemi supermocarstwa. Od czasu upadku potęgi Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich zasada równowagi sił już nie istnieje. Cała Europa razem wzięta nie jest w stanie wydać tylu pieniędzy na zbrojenia co Ameryka i praktycznie żadne państwo w pojedynkę nie jest w stanie zagrozić amerykańskiej supremacji.
11 września 2001 roku odważył się na to islamski terroryzm i okazało się, że grupa zdeterminowanych zamachowców jest w stanie zachwiać nawet takim państwem.
Wielu historyków właśnie tę datę uważa za początek nowej ery. Wielu wskazuje na to, że za wygląd nowego świata odpowiedzialność na swoje barki chce wziąć Ameryka. Czy słusznie?
Zapewne nie w smak to kilku państwom do dziś wspominającym czasy dawnej potęgi. Spośród 5 stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ — USA, Rosji, Chin, Francji i Wielkiej Brytanii — Amerykanie jak na razie mogą liczyć na pełne poparcie jedynie ze strony Brytyjczyków.
Czy wojna z Irakiem, do której dążą Amerykanie realizujący swoją obietnicę zniszczenia światowego terroryzmu, nie doprowadzi do, na razie tylko sugerowanego, nowego podziału świata: bogata Północ — biedne Południe? Niestety, w nowy podział i konflikt została wplątana także religia, mimo że ani prawowierni muzułmanie, ani chrześcijanie nie potrafią się w swoich świętych księgach doczytać, nawet części tej nienawiści, którą zdają się wzniecać niektórzy prorocy nowego ładu.
Po zamachu na Word Trade Center w szoku była nie tylko cała Ameryka, ale również cały świat. Okazało się, że grupa ludzi nie posiadająca własnej państwowości potrafiła skutecznie zranić jedyne supermocarstwo. Tego dnia świat przestał traktować islamski terroryzm jedynie jako uciążliwy odprysk cywilizacji. Okazało się, że organizacja desperatów była w stanie zadać precyzyjny cios w samo serce najpotężniejszego organizmu państwowego. Zaatakowano symbole potęgi tego kraju zarówno w jego gospodarczym wymiarze, jak też militarnym, bowiem drugi skuteczny atak był wymierzony w Pentagon. Problem w tym, że agresji nie dokonano z terytorium żadnego obcego państwa, jakakolwiek regularna armia nie przekroczyła żadnej granicy, nie wydano w tej sprawie żadnego oficjalnego dokumentu. Nie było to jednak potrzebne dla zabicia tysięcy niewinnych obywateli.
Trochę to trwało, zanim do wszystkich dotarło, że frontu po prostu nie ma.
Cicha i stała walka służb specjalnych z terrorystami okazała się nieskuteczna. Zresztą nawet sukcesy agentów nie są w stanie w sposób spektakularny wymazać policzka wymierzonego Ameryce. Akcja odwetowa została wymierzona w Afganistan, gdzie pod skrzydłami rządzących Talibów szlifowała swoje zbrojne pazury również al-Quaida — organizacja Osamy bin Ladena, która zorganizowała zamachy lotnicze na USA. Militarny sukces, jakim niewątpliwie było zbrojne rozbicie Talibów, nie rozwiązał jednak problemu. Amerykanie, jak i cały zachodni świat, od początku nie mieli jednak złudzeń, że tak się stanie. Jeszcze w ubiegłym roku prezydent George W. Bush zapowiadał nową wojnę, która może się ciągnąć latami. Jakiś czas później ukuł też termin „osi zła”, naznaczając nim państwa wspierające działania terrorystów. Razem z Afganistanem znalazły się tam jeszcze Irak i Korea Północna.
Czy racje Amerykanów można sprowadzić jedynie do ataku odwetowego mającego na celu odbudowanie urażonej narodowej dumy? Na pewno nie. Choć spektakularne ataki przy użyciu ogromnych pasażerskich odrzutowców pociągnęły za sobą tysiące ofiar i bardzo wysokie szkody gospodarcze (wiele linii lotniczych stanęło na skraju bankructwa), to wcale nie tego najbardziej obawiają się zachodni politycy i stratedzy. Najbardziej boją się ataków przy użyciu broni masowego rażenia. Broni chemicznych i biologicznych używano już na świecie nie raz. Robił to również Saddam Husajn, chociażby wobec zbuntowanych obywateli swojego państwa. Broń biologiczna może zostać użyta po cichu, z ukrycia, bądź przy pomocy rakiet balistycznych, bomb, pocisków artyleryjskich itd. Większy problem w tym, że dzisiaj podobnie można stworzyć zagrożenie nuklearne, bo do przenoszenia tego typu ładunków wcale nie jest już potrzeba specjalistyczna eskadra lotnictwa czy zaawansowany technologicznie okręt podwodny. Szereg krajów oficjalnie posiadających broń nuklearną rośnie w siłę. Było to zresztą nieuniknione. Kłopot w tym, że rynek, na którym można nabyć materiały do produkcji tego rodzaju broni, jakby wymknął się spod kontroli i pozostaje tylko kwestią czasu to, czy kolejne z państw, do których światowa opinia publiczna nie ma zbyt wielkiego zaufania, nie włączy do swojego arsenału kilku atomowych bombek. Ponadto niektóre z tych państw nie raz już zostały przyłapane na wspieraniu międzynarodowego terroryzmu. Gwarancja, że ludzie, którzy byli w stanie zamordować tysiące cywilnych obywateli, nie pokuszą się o małą atomową eksplozję w centrum wielomilionowego miasta, jest po prostu żadna.
Cywilizacja zachodnia, pielęgnująca ideały demokracji współcześnie mocno osadzonej w rzeczywistości gospodarczej, jest w istocie mniej odporna na działania terrorystów, wyrzekających się nawet takich wartości jak własne życie, niż systemy totalitarne. Brak poczucia pewności, stabilności czy wręcz komfortu społeczeństw wykorzystujących w ogromnym stopniu współczesną technologię w błyskawiczny sposób odbija się na gospodarce. W czasie, gdy świat przechodzi praktycznie z rynków krajowych czy międzynarodowych do rynku globalnego, te zjawiska znacznie szybciej dotykają całego zachodniego świata, niż to się działo choćby w latach Wielkiego Kryzysu w USA. Paradoks potęgi naszej cywilizacji zawiera się w słowie postęp — jeśli się nie rozwijamy, nie jesteśmy w stanie, utrzymać dotychczasowego poziomu życia. Jeśli poziom życia spada, pojawia się niepokój społeczny i zagrożone są ideały demokracji. A ta umiera w chwili, gdy ludzie przestają w nią wierzyć.
Islamscy terroryści stawiają na strach świata zachodniego. Teraz, żeby wzbudzić przerażenie, nie muszą wcale podprowadzać milionowych armii pod mury wielkich miast. Każdy ich czyn zostanie zwielokrotniony na niewyobrażalną jeszcze sto lat temu skalę przez wielkie stacje telewizyjne, które kreują rzeczywistość przeciętnego człowieka.
W Hiroszimie i Nagasaki stało się jasne, że człowiek stworzył technologię, którą może się sam unicestwić. W Nowym Jorku i Waszyngtonie okazało się, że są ludzie, którzy niepomni na doświadczenie są zdolni skorzystać z tej szansy... Raczej trudno się dziwić, że Amerykanie nie chcą czekać biernie na ten moment, bowiem to właśnie oni stali się znienawidzonym symbolem naszej cywilizacji, szatanem islamskich ekstermistów. Stąd pomysł uderzenia prewencyjnego na Irak i być może dalsze kraje, które stwarzają potencjalne zagrożenie. W obliczu nadchodzącej wojny poparcie wielu krajów, tak jednogłośnie deklarujących swój udział w antyterrorystycznej koalicji w chwilę potem, jak dwa najwyższe budynki Nowego Jorku obróciły się w gruzy, jakby słabło. Dyskretnie wycofuje się z niego choćby wiele państw europejskich, a Ameryka usiłuje przekonać świat na forum ONZ faktycznie wspierana jedynie przez Wielką Brytanię.
George W. Bush ryzykuje. Nie chcąc jeszcze raz narazić USA na etykietkę „żandarma narodów”, który sam chce decydować o porządku świata, zabiega o poparcie ONZ. Jednak nawet jeśli je uzyska, to ryzyko będzie tylko o włos mniejsze. Zbrojna interwencja na Bliskim Wschodzie może doprowadzić do nowego podziału świata, a Ameryka ze swoją pozycją hegemona przez wiele lat może nie wyjść z rzeki, do której właśnie wchodzi.
W końcu drugiego tysiąclecia nie mogło zabraknąć teorii tłumaczących powstanie nowego ładu na świecie. W zasadzie karierę zrobiły dwie z nich — Fukuyama piszący o „końcu historii” przewidział globalizację gospodarki i zaprojektował „wielki wstrząs”, który miałby doprowadzić do moralnego odrodzenia naszej cywilizacji; Huntington w „Zderzeniu cywilizacji” zauważył, że współczesny świat zmienia się w oparciu o linie oddzielające poszczególne kultury i tak też rozmieścił główne podziały polityczne. Po jednej stronie znalazłaby się wtedy Ameryka z NATO, Rosja, Izrael. Taki front musiałby zaniepokoić państwa islamskie, które zdaniem Samuela Hantingtona, weszłyby w alians z Chinami, Koreą Północną i Iranem. Chociaż do tego sojuszu jeszcze daleko, to już od wielu lat stosunki pomiędzy tymi krajami raczej się zacieśniają. Huntington blok ten nazywa islamsko-konfucjańskim.
Politycy wielu krajów europejskich, poddani przecież demokratycznej weryfikacji, wyrażają chyba wolę większości swoich wyborców, nie bardzo kwapiąc się do nowej „zimnej wojny”.
Raczej konkretni Amerykanie przypominają jednak Europie, że tak zachowawcza postawa już się na niej zemściła w XX wieku, kiedy to pertraktowali z Hitlerem, który później odwdzięczył się II wojną światową i holocaustem. Terroryści i kraje ich wspierające na celownik wzięły jednak głównie Amerykę i prezydent Bush wie, że on od tego problemu nie ucieknie. Chociaż Ameryka już nie raz wysyłała swoje ekspedycje daleko poza swój kontynent i nie raz zbierała krytykę za to, że pilnuje w ten sposób jedynie swoich interesów, to skutki tej interwencji może ponieść cały współczesny świat. O tym, kto miał rację, dowiemy się pewnie dopiero po fakcie. Za kilkanaście lat będziemy wiedzieli, czy wszystkie drogi będą prowadzić do Waszyngtonu, czy też uda się po raz kolejny uratować świat od szaleńców mających za nic ludzkie życie.
Być może to właśnie my powinniśmy pewne sprawy przemyśleć na nowo. Huntington uważa za błąd założenie, że cała ludzkość dąży do zjednoczenia z najsilniejszą zachodnią cywilizacją i przestrzega przed interwencją w nie swoim kręgu kulturowym.
Kościół, który od lat oprócz ewangelizacji zajmuje się ciężką organiczną pracą na rzecz podniesienia poziomu życia w krajach trzeciego świata, przestrzegał przed innym zagrożeniem — podziałem świata na biedne Południe i bogatą Północ, co prędzej czy później może doprowadzić do konfliktu. Jeśli dojdzie do wojny, to za strategicznym zwycięstwem silniejszego będzie się kryła porażka całego współczesnego świata.
Istniejące podziały pogłębią się jeszcze bardziej, bo kto jak kto, ale najbiedniejsi na wojnie raczej nie zarobią, a nasze dobre samopoczucie nie będzie niczym innym, jak tylko egoistyczną satysfakcją silniejszego.
Nie tylko 11 września...
opr. mg/mg