Bajki nie dla dzieci - głoszenie jak do dzieci?

Ojciec Bashobora mówi z duchem dziecięctwa Bożego, którego my - Europejczycy niestety zatraciliśmy. Może dlatego jednym jego głoszenie wydaje się naiwne, innych zaś - porusza do głębi. Czy powinniśmy kopiować jego styl?

Niektórzy ciągnęli do Warszawy, żeby spotkać się na stadionie z ks. Johnem Bashoborą, a ja, zawiedziony przez ducha dobrego czy złego — w każdym razie nie wymykając się jednak w żadnym razie Oku Opatrzności — do Wałbrzycha, dostałem, niejako w bonusie z tą przeprowadzką, spotkanie z ugandyjskim duchownym, który prowadził dwudniowe rekolekcje akurat w „Leśnej Górze”. Bite pięć godzin na zielonej polanie, niestety bez rozmnożenia chleba, za to z niezliczonymi błogosławieństwami, włącznie z tymi odmawianymi nad butelkami wody.

Jakoś w tym samym czasie dane mi było zobaczyć w tym samym zresztą mieście przedstawienie dla dzieci przygotowane przez wałbrzyski Teatr Lalki i Aktora, wystawiane jednak w amfiteatrze znajdującym się przed — co nie jest bez znaczenia, bo w życiu jak w Ewangelii Jana, wszystko ma swoją głębię — Teatrem Dramatycznym. Nie wiem, czy Państwo mają podobne doświadczenie, ale zdaje się wszystkie dzisiejsze produkcje dla dzieci więcej są zrozumiałe dla ich rodziców. Ale nie o tym chciałem, a o fabule, a właściwie fabule-pasożycie korzystającej z bajek, jakie kiedyś się opowiadało, a przy których widzowie, a przede wszystkim sami wykonawcy, dziś ziewają jak na niedzielnym kazaniu.

A ks. Bashobora nie pasożytował, przedstawiał fabułę biblijnie, przy czym chyba jednak zbyt topornie: literalnie i — druga strona tego samego medalu — jednocześnie alegorycznie, w tym nienajlepszym wykonaniu, które czasem można w przykościelnych wspólnotach usłyszeć. Takie trochę połączenie symboliczno-metaforycznego czytania, jednak bez głębszego polotu poetyckiego. Jeśli nawet doktor teologii duchowości nie jest pozbawiony talentów aktorskich, to z pewnością nie korzysta z nich w pełni, choć i tak niektórzy posądzają go o nadmierną widowiskowość, co stało się już stałym zarzutem w arsenale antycharyzmatycznym.

Amfiteatrowa bajka była typowo postmodernistyczną zagrywką, wszak żyjemy w czasach Koheletowych: wszystko marność, nic nowego pod słońcem nie da się już stworzyć, wszystko już było i się zbanalizowało, można jedynie bawić się tym, co było, podrzucając dawne treści jak laleczkę raz tą, raz tamtą. Czarnoskóry duchowny przyjechał jednak z innego świata, i może dlatego nie pasożytował na niczym, a nawet sprawiał wrażenie, jakby biblijna fabuła nie została nigdy przez nikogo podważona i spasożytowana. Głosił więc dalej Kopciuszka, który wyszedł za Księcia, jakby czar Ewangelii nie prysł jeszcze dla nikogo, więcej: jakby nigdy nikt jeszcze nie słyszał nie tylko antyewangelii, ale nawet samej Ewangelii.

W mojej głowie powstał jakiś dziwny sojusz czy antysojusz sceny i ołtarza, dwie migawki złączyły się w jedną całość, jak w jakimś teledysku, który trzeba było najpierw zmontować wzorem zachowującej wszystko w swoim sercu Maryi, choć bez Jej mądrości, więc z ryzykiem, że uzyskany wynik nie jest prawidłowy. W każdym razie spróbowałem nazwać, czemu gorące i z serca przecież głoszenie Afrykańczyka nie rozpaliło mojego wnętrza. Wydaje mi się, że — pomijając zatwardnickość mojego serca — stało się tak dlatego, że głoszący mówił jak do dzieci, a nie do dorosłych, którymi przedwcześnie chcąc nie chcąc jesteśmy, nawet jeśli nie zdążyliśmy się nacieszyć dziecięctwem Bożym.

„We współczesnym świecie — recenzja Chestertona dotycząca ówczesnej rzeczywistości nie trąci myszką i dziś — zasadniczo możemy podziwiać zdumiewający spektakl: ludzi, którzy zwracają się ku nowym ideałom, bo nie wypróbowali dawnych. Ludzie nigdy nie znużyli się chrześcijaństwem; nie znaleźli aż tyle chrześcijaństwa, żeby się nim znużyć”. A jednak w krajach postchrześcijańskich, do których należy chcąc nie chcąc i Polska, nawet jeśli rzeczywiście miałaby ona stać się, jak chcą niektórzy (i ponoć sam Jezus), miejscem, z którego wyjdzie iskra na cały świat, nie da się ot tak sobie powrócić do pierwotnej naiwności, która została utracona. W świecie, w którym pojawiły się zarzuty co do wszystkich prawd wiary, również tych całkiem fundamentalnych, tam, gdzie wszystko rozpada się postmodernistycznie i faluje relatywistycznie — nie można udawać, że samemu nigdy się nie zachwiało w wierze, i nie można oczekiwać tego od słuchaczy.

Jesteśmy trochę jak przedwcześnie dorosły syn marnotrawny, który dopiero ma stać się dzieckiem Ojca, bo już dawno nim przestał być. Z kolei Murzynek Bambo tego dziewictwa dziecięctwa jeszcze nie stracił, i mówi z niekłamaną i niemożliwą do przyjęcia dla wielu z nas, postchrześcijan, prostodusznością, która w tym kontekście musi zostać uznana za naiwność. Uczył się pilnie ze swojej czytanki i teraz ją co prawda powtarza, ale nie odnosi się do tych wszystkich antyczytanek, które wywarły wpływ na Europejczyków. Proszę mnie dobrze zrozumieć, wspomniany kaznodzieja jest tu tylko przykładem, jeśli już kogoś krytykuję, to raczej tych wszystkich, którzy uważają, że zapraszając Afrykańczyka można przebudzić z duchowego letargu już nie tylko Europejczyków, ale i całą Europę, którą Afryka być może stanie się dopiero w przyszłości.

To trochę tak, jakby zaprosić kaznodzieję sprzed kilku wieków, żeby poruszył współczesnych. Pewnie, że taka egzotyka jawi się atrakcyjną, a nieskalana dziewiczość wiary rozczula jak małe dziecko, i z pewnością wywiera na wielu wpływ, podobnie jak prawdą jest, że w wielu przedwcześnie dorosłych wzbudza sprzeciw i jakieś zażenowanie. Może i było to mleko duchowe dla niektórych, ale czy wśród słuchaczy znajdowały się nieskażone w swojej niewinności duchowej dzieci nie karmione już zbyt długo pokarmem stałym, i nie zatruwane fastfoodami duchowymi? Oczywiście nie o bajkę o fabule dla dorosłych w tym felietonie chodzi, ani nie o parafrazę Tuwimowego wierszyka dla dzieci, ale o prawdę Dobrej Nowiny i sposób jej głoszenia tym, którzy utracili pierwotne dziecięctwo. Właściwe pytanie brzmi: jak nakarmić mlekiem, którego smaku nie poznał karmiony od razu pokarmem stałym, zresztą nienajlepszej jakości?

Wydaje mi się, że dziś chodzi o takie głoszenie, które słuchaczowi da pewność, że zdajemy sobie sprawę z tego, co i dlaczego zostało podważone, że nie jesteśmy ślepi na zarzuty, nawet jeśli okazaliśmy się odporni na nie, że reagujemy na nie jeśli nie umiejętnością odpowiedzi, to przynajmniej świadomością ich istnienia oraz — pomimo wszystko — zaufaniem do Boga i Kościoła. Nie chodzi więc ani o reakcyjność fundamentalistyczną (za wszelką cenę, nawet śmieszności, próba udawania dziecięctwa), ani tym bardziej o przekonanie, że przepowiadanie musi się rozpocząć od zbicia zarzutów antychrześcijańskich (wejście w rolę każących — proszę nie poprawiać — dorosłych wzbudzających jedynie uśmiech politowania). Już raczej chodzi o jadanie z grzesznikami i celnikami, które sprawi, że usłyszymy ich i poniekąd swoje również — skoro nie jesteśmy bezgrzesznym „żarłokiem i pijakiem”, jak nazywali Jezusa — pytania, i udzielimy na nie przekonującej — najpierw dla siebie — odpowiedzi.

W przepowiadaniu Dobrej Nowiny musimy umieć też „bawić” się tym, co głosimy przecież na poważnie, robić sobie „wycieczki” w różną stronę, a mimo wszystko, jakby pod tym wszystkim, przemycać Słowo rodzące wiarę. Jeśli więc mleko, to może w potrawach mlecznych, a nie od razu w czystej postaci; od razu to pijają dzieci, dorośli muszą się przekonać, że to zdrowe. Chodzi w pewnym sensie o wyjście ku synowi marnotrawnemu, skoro ten spalił za sobą wszystkie mosty, tak że nie wróci o własnych siłach do domu. Być może nawet chodzi o rzucanie strąków, którymi się żywi, przemieszanych ze Słowem Życia. Jak Kopciuszek rozdzielić miał ziarna od popiołu, tak marnotrawny może nauczy się w końcu, co zaspokaja jego głód, i zechce zwrócić się do Tego, który nazwał się Chlebem Życia. Czy jednak ta nazwa jeszcze coś komuś mówi? Jak ją przetłumaczyć, żeby nie zbanalizować treści?

I jeszcze jedno: potrzeba zdaje się dziś bardziej niż kiedykolwiek poczucia humoru. Im poważniejsza nowina, tym wymaga więcej uśmiechu, żeby została przyjęta. W gruncie rzeczy chodzi przecież o radosną nowinę, i akurat to podświadome oczekiwanie współczesnych jest jak najbardziej zasadne, nawet jeśli przeradza się w cynizm i pasożytnictwo dla śmiechu. Nawet jeśli wielu z nich na śmiertelnie walczyć chciałoby z Bogiem, Ten który mieszka w niebie, śmieje się przecież z tego czy z nich (por. Ps 2,4), a oni za tym śmiechem, za tym wyrazem Boskiej wszechmocy i miłosiernej radości, których tak mało doświadczają, przecież tęsknią. W gruncie rzeczy są smutni, i dlatego nie bawią ich już nawet bajki, i dlatego próbują lepić bajki z gliny bajek, choć przecież wiedzą, że nie mają mocy stworzenia w ten sposób baśni prawdziwej.

Tekst ukazał się w „Homo Dei” (2014) nr 1. Publikacja w serwisie Opoki za zgodą Autora

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama