Kaznodziejstwo przeżywa kryzys?

Światły teolog nie naprawi tego, co zepsują kiepscy księża. Nie można więc duszpasterstwa traktować jako działalności ubocznej kapłana

Kaznodziejstwo przeżywa kryzys?

Ktoś kiedyś słusznie zauważył, że gdy się zbierają księża francuscy, to główny temat jakiegokolwiek spotkania będzie: Jakie są zasady? Gdy się spotkają, księża niemieccy, to przede wszystkim debatują nad tym, co jest istotą jakiejś sprawy, np. duszpasterskiej. Natomiast gdy się spotykają księża polscy i powie im się cokolwiek, albo o istocie, albo o zasadzie — wołają: „Nie to ważne, metody ważne. My chcemy metod”.

Bardzo to dobrze, że jesteśmy praktyczni. Ale metoda nieoparta o zasadę i o istotę sprawy, może przejść w płytkie ślizganie się po powierzchni. U nas zapału duszpasterskiego na ogół nie brak, ale z wynikami jest gorzej, bo często nie mamy teologii duszpasterstwa. Powolutku zaczyna się coś w tym zakresie robić. Ale z drugiej strony, śmieszna i dziecinna niekiedy opozycja przeciwko posoborowemu duchowi liturgicznemu, dowodzi tego w najlepszym stopniu właśnie, że nie rozumiemy najgłębszych racji teologicznych naszej pracy. A ta najgłębsza racja, to być narzędziem Ducha Świętego. Gdy jednak przyjdzie Pocieszyciel (...) Duch Prawdy, On będzie świadczył o mnie. Ale wy też świadczycie! (J 15,26n) Przedziwne zachodzi połączenie w tych słowach Chrystusa Pana. „On i wy” — jedna rola. Jak to możliwe? On — nieskończony Bóg, wy — mizerne ludzkie jednostki. A On i wy macie jedno zadanie: świadczyć. Kto taką parę zestawi do jednego zaprzęgu? Nieskończonego ze skończonym? Obok siebie byłoby bez sensu! Ale nabiera to zdanie głębokiego sensu, jeżeli rozumiemy, że Duch Święty w nas ma działać. Razem to samo mamy robić. On będzie głównym sprawcą, a my Jego narzędziami. Wtedy zaś będzie prawda. Będzie wielka prawda naszego życia. Zwróćmy uwagę na to, że w listach św. Pawła i pozostałych Apostołów tak często pojawia się wzmianka o Duchu Świętym. A my przyłóżmy rękę do serca i przyznajmy szczerze, że ani my sami, ani nasi wierni wiele o tym nieznanym Bogu nie wiedzą. Czemu? Na to pytanie można by było dać różne odpowiedzi, i nie miejsce tu się zapuszczać w ten teoretyczny problem. Ale jedno jest pewne, że razem z odnową biblijną i odnową liturgiczną nadchodzi istotnie jakaś era Ducha Świętego, jak tego dowiódł Sobór Watykański II.

Dzisiaj chcę omówić trzy katedry Ducha Świętego (Pius Parsch), jakie mamy do dyspozycji. A są to: ołtarz, ambona, konfesjonał. Skąd ten porządek? Jest to porządek doniosłości obiektywnej, a odwrotnie proporcjonalny do wkładu osobistego. Najdonioślejszą sprawą w naszym życiu jest ołtarz. Wkład nasz jest tu stosunkowo najmniejszy. Na drugim miejscu jest ambona, po Soborze nieodłączna od ołtarza, w której wkład nasz jest już znacznie większy. Ale słowa są Boże. I wreszcie konfesjonał, w którym Boże jest właściwie obok zasad tylko rozgrzeszenie. A cały wkład ludzki — nasz.

Papież Jan XXIII w swojej mowie przy obejmowaniu Bazyliki Laterańskiej, wyraźnie stwierdził, że dzisiaj chce widzieć kapłana przy ołtarzu między kielichem a mszałem. I w tym kształcie chce przede wszystkim, żeby oceniali wierni kapłana. To człowiek ołtarza, ołtarza eucharystycznego, na którym jest kielich Krwi Najdroższej, a obok mszał zawierający Stary i Nowy Testament. Istotnie, — gdy chodzi o nasz udział w ołtarzu, wkład nasz jest osobiście najmniejszy, a efekt jest największy — konsekracja. Konsekracja zaś, którą się ocenia oczyma wiary, dotyczy nie tylko materii postaci eucharystycznych tu przed nami na korporale, ale dotyczy całego świata. Consecratio mundi dokonuje się również przez Eucharystię. Nasza Msza, o której poprzednio mówiliśmy patrząc na nią niejako od wewnątrz i od zewnątrz jest znakiem, jest pewnym znakiem, który ma mówić i który ma prorokować.

Teraz zastanówmy się nad tym, co my w tym zakresie znaku możemy zrobić. Okazuje się, że wprawdzie niewielki, ale jednak nasz wkład jest tutaj bardzo potrzebny, i za to spoczywa na nas bardzo duża odpowiedzialność. W Kanadzie w Québec jest kościół, który zbudował architekt — nawrócony protestant. A zbudował jako wotum wdzięczności za to, że odkrył Eucharystię, której nie znało dotąd w pełni jego wyznanie. Przynajmniej nie rozumiało do końca. A odkrył ją bardzo oryginalnie. Nie przez studia, lecz przez obserwowanie kapłanów odprawiających Mszę św. Oto przeżycie wiary malujące się w rysach i gestach kapłana spowodowało u tego laika i brata odłączonego jakiś błysk zrozumienia. To musi być wielka sprawa, naprawdę wielka sprawa. Zaczął o tym myśleć i oto spotkała go wielka łaska. Odpowiedział na nią przez piękne wotum. Zbudował swoim talentem architekta kościół dla Ofiary eucharystycznej, taki, w którym ołtarz został wyeksponowany jak należy. Oto pomnik tego, co oczywiście za łaską Ducha Świętego — może zrobić kapłan, jeżeli do tego znaku przystępuje z całym poczuciem odpowiedzialności. Ale dam też przykład kontrastowy.

Gdy w Rzymie żył wielki moralista jezuita o. Arthur Vermersch, kiedy roztaczał swoją ogromną i bardzo cenioną działalność apostolską, między innymi zgłosiła się kiedyś do niego żona byłego prezydenta Brazylii. Przyszła do niego z propozycją, by zechciał porozmawiać z mężem, który wiarę utracił. Ojciec Vermersch bez wahania się na to zgodził. Były prezydent Brazylii chodził do niego na te dyskusje. Raz, drugi, trzeci, czwarty. Potem pewnego dnia powiedział:

Ojcze, dajmy temu spokój. Niech się Ojciec przestanie trudzić. Nie ma sensu. Ojciec mi tu prześlicznie mówi o teoretycznych prawdach, a ja co dzień patrzę, jak tutaj księża Mszę odprawiają. Oni nie wierzą w to, co robią. Mnie nie potrzebna jest religia, kiedy reprezentanci nie wierzą w to, co robią. Dziękuję Ojcu za dotychczasowe trudy.

I skończyły się rozmowy Ojca Vermerscha. Rzemieślnicy sprawy Bożej, w miejsce artystów, popsuli sprawę Ducha Świętego. Nie naprawił gorliwy, światły teolog tego, co popsuli właśnie tacy rzemieślnicy. Musimy więc sobie zadać pytania na rekolekcjach: skoro idzie przez Kościół, niewątpliwie z Ducha Świętego poczęty wielki prąd odnowy liturgicznej, to co ja mam w tym prądzie do zrobienia? Odpowiedzieć, że nic, bo stare metody wystarczą — byłby to dowód sklerozy już nie mózgu, ale niestety duszy kapłańskiej. Odnowa liturgiczna to nie jest sprawa li tylko przelotnej mody, jak to niektórzy potraktowali, to jest coś, co sam Duch Święty ożywił w Kościele. Ten ruch ma już przeszło 100 lat. A rośnie ciągle, mimo że były już najrozmaitsze kataklizmy. Była jedna wojna światowa, była druga, potem była Hiroszima, a jednak ten ruch jest niewstrzymany. I idzie coraz potężniej.

Zaczął się — rzecz ciekawa — raczej od dołu, a teraz objął całkowicie górę. Wszędzie widać ten niewstrzymany ruch odnowy. Co ja mogę zrobić dla odnowy liturgicznej? Może zacznijmy od niebezpieczeństw. Jak każdą sprawę, tak i tę można potraktować dość płytko, w duchu snobizmu. Niestety, to jest zawsze możliwe. Pius XII w encyklice Mediator Dei musiał zwrócić uwagę na pewne przesady ówczesnego niemieckiego ruchu liturgicznego. Zawsze się mogą znaleźć takie pięknoduchy, które zaczną estetyzować, które zaczną robić z liturgii archeologię lub sztukę i wtedy, co jest najistotniejsze, gdzieś zniknie. Ciągle trzeba pamiętać, że wszystko, co się w niej przejawia, jest znakiem, ale znakiem, o którego wymowę musimy zadbać. Jeśli się wyładujemy w znaku, a zaniedbamy treść, wszystko będzie bez duszy. Niezwykle ważną rzeczą jest dopasować znak do treści, więc zaprzestać używać do ołtarzy rzeczy brzydkich, wszelkiej tandety, wszystkiego co jest niepotrzebne. W szatach liturgicznych trzeba już wreszcie odstąpić od tej ultrapraktyczności misjonar­skiej XVI wieku, która nam zrobiła z pięknych fałdzistych szat, te sztywno wykrojone basetle. Zamiast świecy, która jest pomalowana tandetnie jakąś kalkomanią na wstrętne słodziutkie lilijki czy świętych — trzeba użyć grubej prostej świecy, która się sama swoim kształtem modli. To są wszystko praktyczne wyrazy tej treści. Ale kto by myślał, że rozwiąże zadanie przez to, że zafunduje komplet szat gotyckich, koronki poobrywa od obrusów i od alb, komże poszyje z rękawami szerokimi na pół metra, ten też się pomylił. Bo w tych formach zewnętrznych ma się przejawiać nowa treść. Ale ta treść musi być coraz nowsza. Trzeba coraz głębiej samemu w to wnikać, to przeżywać inaczej zrobi się zaraz archeologia i muzeum. A tymczasem liturgia jest wyrazem żywej modlitwy żywego Kościoła, dla żywego Boga. Usuwanie wszystkiego co szpetne, co nam zasłania Boga, co nam w niczym Go nie przypomina, zamazuje Jego obraz, to jest potrzebna akcja. I tutaj roztropnie a zdecydowanie trzeba to przeprowadzić. Trzeba ludzi wychować do nowej estetyki. Nie znaczy to, że musimy być zaraz zwolennikami tak nowej sztuki, jaką nam pokazują raz po raz na niektórych wystawach. Nie zawsze tam wiadomo, o co chodzi. Nie mówię o przesadzie. Tylko chodzi o to, żebyśmy byli sami w tym widowisku, którym „staliśmy się dla świata aniołów i ludzi”, byli wyrazicie­lami Bożej prawdy. Nasza estetyka, to nie jakiś sztywny kanon, nakazujący, że musi być koniecznie tak, a nie inaczej. Na przykład benedyktyńska szkoła beurońska właściwie się skończyła jako szkoła artystyczna. Już dzisiaj na Monte Casino pozdrapywano te obrazy, które Dezydery Lenz swego czasu namalował jako kanon rzekomo niezmienny. My się nie musimy wiązać z jedną sztuką. Wprawdzie Jerzy Nowosielski twierdzi, że musimy wrócić do ikon. Prawdopodobnie jest dużo w tym racji, ale wcale nie znaczy, że musimy się tego trzymać jakoś kurczowo. Nie idzie o jakiekolwiek przytrzymywanie się rzeczy przemijających. Idzie o to, żeby znak odpowiadał treści. Żeby nie było rzeczy, które zasłaniają nam Boga, zamiast Go pokazać. Tyle o tym niebezpieczeństwie snobizmu i spłycenia.

Nasz osobisty stosunek do mysterium fidei, oto jest najgłębsze źródło odnowy liturgicznej. Kapłan, o ile więcej zrobi dla tej odnowy, jeżeli powie sobie sam pierwszy: to ja muszę w sobie dokonać aggiornamento. To ja muszę dokonać accomodatam renovationem mojego ducha kapłańskiego, jeśli mi już jakoś osłabł. Kapłan do głębi przejęty prawdą o mysterium fidei, powoli zrobi wszystko, co trzeba. Bo to, co jest wewnątrz, wyda świadectwo i na zewnątrz. Taka jest tutaj droga. Oto pierwsza katedra Ducha Świętego — ołtarz.

A teraz ambona. Mówi się nam, pisze się nam, i laikat nam zarzuca, że nasze kaznodziejstwo przeżywa kryzys. Jest w tym coś prawdy. I znowu oczywiście co? Metoda? Nie metoda. Metoda przyjdzie, jeżeli człowiek będzie miał o czym mówić. Już starożytni mówili: rem tene, verba sequentur. Trzymajmy się więc tematu, a słowa przyjdą. W istocie utkwij swój wzrok, a słowa się znajdą. Tymczasem już od samego seminarium zaczyna się u nas maniera kaznodziejska. Nie uczą nas porządnie takiej prostej rzeczy, jak przeczytanie słów Bożych. Jak my je często czytamy, pożal się Boże! Jakimś głosem — zupełnie nie swoim i całkiem innym, niżeli go mamy zawsze. Czy to ma być rzeczywiście namaszczenie? Raoul Plus w dowcipnej i ostrej swojej książeczce O nierealnym kaznodziejstwie nazwał to „święconą margaryną”. I miał rację, bo to nie jest święte namaszczenie. Dlaczego ja mam mówić zupełnie nie swoim głosem? Przecież kazanie sprowadza się do tak zwanej mowy przekonywującej. Z punktu widzenia psychologicznego ja mam przekonać swoich słuchaczy. Czy ja ich mogę przekonać koturnem? Czy ja ich mogę przekonać czymś, co jest samą sztucznością? Przecież już w tym jest jakieś kłamstwo. Ten sam laik sprzed ołtarza, gdy rozmawia potem ze mną poważnie, już nie widzi mnie na koturnach. Dlaczego ja mam do niego mówić inaczej? Dlaczego nam się zdaje, że w kazaniu muszą być same wzniosłe słowa i ton jakiś taki, który od razu albo usypia słuchacza, albo, jeżeli jest inteligentny, wyłącza się od razu. Dlaczego? Znowu zgubiliśmy pierwszą i zasadniczą sprawę — żeby być narzędziem Ducha Świętego. O św. Efremie mówi tradycja, że go tak pięknie nazywano cithara Spiritus Sancti — cytra, którą poruszał sam Duch Święty. Każdy kapłan faktycznie może być tą cytrą. Pewnie, że przygotujemy się na jakiś swój własny sposób, i że ksiądz X inaczej będzie mówił niż ksiądz Y. Ale oni naprawdę jeden i drugi mogą być wyrazem i powinni być wyrazem jednej i tej samej sprawy, jednego i tego samego głównego kaznodziei: Jeden jest tylko wasz Mistrz Chrystus (Mt 23,10). Są niewątpliwie w Nowym Testamencie dane zasady przypominające nam, skąd się ostatecznie bierze nasze kaznodziejstwo. Stary tradycyjny polski termin „Słowo Boże” jest bardzo dobry, tylko niech to będzie prawda. Niech to będzie słowo Boże, a nie słowo ludzkie. Nakaz misyjny Chrystusa Pana brzmiał bardzo wyraźnie: Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody (Mt 28,19). Czyli, że to jest robota Boża.

A więc powinniśmy pamiętać, kto to jest Ten, który nas posłał. Ciekawa rzecz, że w tak zwanych tabelach kwalifikacyjnych, które się spotyka w listach pasterskich św. Pawła, podających, jakie ma mieć cechy kandydat na biskupa, kapłana, diakona — zawsze występuje jedna cecha: Zdolny nauczać (por. 1 Tm 3,2; 2 Tm 2,24). Czy św. Paweł miał na myśli talenty pedagogiczne? Raczej nie! To była epoka, w której na wkład człowieka prawie się nie liczyło. Liczyło się na Ducha Świętego, liczyło się na charyzmat. I otóż właśnie jednym z tych charyzmatów dawnych, był charyzmat didaskalosa. Didaskalos, Nauczyciel, gdzie on się podział? Charyzmaty nie znikły, one są wszystkie wtopione w nasze dzisiejsze stopnie hierarchiczne. I my powinniśmy to sobie jasno uświadomić, że seminarium dało nam przygotowanie i powinniśmy być bardzo wdzięczni tym, którzy się nad nami trudzili, ale Ten, który nas zapala w istocie, to nie profesor homiletyki, tylko Ten, który w naszej duszy złoży swój charyzmat. A jest to Duch Święty. Profesor nam przypomni, nauczy nas rzeczy drugorzędnych, a dla całości koniecznych. Ale tym pierwszym, który w nas działa i mówi jest właśnie Duch Święty. Przestrzega Apostoł swojego kochanego Tymoteusza, by słowo prawdy godnie rozdawał. Ten tekst brzmi: Dołóż starania, byś sam stanął przed Bogiem jako godny uznania pracownik, który nie przynosi wstydu, trzyma się prostej linii prawdy (2 Tm 2,15). Tutaj w tekście greckim jest słowo, które oznacza dosłownie „równo tnący”. Co to znaczy? Jedni mówią, że chodzi tu o trzymanie się prostej drogi, tak jak wojsko, które wytycza sobie dopiero trasę pochodu i musi się z trudnością, przebijać. Inni mówią: tak jak górnik, który musi sobie w skale wykuć chodnik, musi prosto iść. Tak czy inaczej chodzi o jakąś cechę prostoty, wobec wielkiej rzeczy, jaką jest depozyt Boży. Chodzi o przekazywanie niezwykle uczciwie tego, co nam Bóg przekazał. O Tymoteuszu, strzeż depozytu (1 Tm 6,10; por. 2 Tm 1,14). Tak to właśnie mówi z ogromnym ładunkiem uczuciowym Apostoł narodów do najukochańszego swego ucznia, do swojego Alter Ego. „Strzeż depozytu”. My nie możemy pozwolić ani na uszczuplenie jego, a z drugiej strony nie możemy uchylić się przed ukazaniem całej prawdy. Kiedy Apostoł żegnając się z prezbiterami pod Miletem, jak gdyby podsumował swoja dotychczasową działalność, użył takich słów o sobie: Nie uchylałem się trwożliwie od głoszenia wam całej prawdy (Dz 20,27). Oto jest dzisiaj bardzo potrzebna postawa apostolska. Żebyśmy nie mówili sobie, tak jak niektórzy księża francuscy i amerykańscy, że ponieważ młodzież nie chce o tym słuchać, to ja tego tematu, jakim jest czystość, nie będę poruszał. Oto ten, który się trwożliwie usunął i nie mówi całej prawdy: on przez to fałszuje Ewangelię. Dzisiaj są wielkie niebezpieczeństwa. Dzisiaj mówi się o aggiornamento bardzo słusznie, a jednocześnie pod to niejeden ma ochotę podstawić jakiś pragmatyzm, jakieś przystosowanie się do tego, co złe. Ponieważ ich uszy świerzbią, będą sobie mnożyli nauczycieli (2 Tm 4,3). Będą sobie mnożyli nauczycieli, żeby im tylko dogadzali. I to jest cecha błędnowierców. Uważajmy więc bardzo, żeby tutaj nie przesadzić. Aggiornamento i accomodata renovatio, to jest trafienie do człowieka, ale nie przez dopasowanie się do jego zepsucia. Taka akomodacja byłaby po prostu zdradą naszej sprawy. Psychologizm dzisiaj dominuje w duszpasterstwie. Słusznie. Mamy mówić jak najbardziej psychologicznie trafne kazania. Trzeba studiować i rozumieć człowieka. Z pewnością wszystko bardzo trafne postulaty. Ale chyba dzisiaj grubo ważniejsze jest hasło: „więcej przeżytej teologii w duszpasterstwie, więcej świadectwa, że naprawdę ja tym żyję, co głoszę”.

Dzisiaj w Kościele najważniejszą rzeczą jest świadectwo. Owszem, mam być człowiekiem współczesnym. Mam być i mam rozumieć współczesność, ale ja w tej współczesności muszę pokazać sobą przede wszystkim żywą interpretację Ewangelii, co to znaczy dzisiaj być uczniem Jezusa Chrystusa. Stąd nasze główne źródło, gdy chodzi o to, co najpierw przeczytamy — to musi być Boże Objawienie, Boże Słowo. Inaczej grozi nam pokusa głoszenia samych siebie.

Ty trwaj w tym, czego się nauczyłeś — tak słyszał Tymoteusz — co ci zawierzono, bo wiesz, od kogo się nauczyłeś. Od lat niemowlęcych znasz Pisma św., które mogą cię nauczyć mądrości wiodącej ku zbawieniu przez wiarę w Chrystusie Jezusie. Wszelkie pismo od Boga natchnione jest i pożyteczne do nauki, do przekonywania, do poprawiania, do kształcenia w sprawiedliwości, aby człowiek Boży był doskonały przysposobiony do każdego dobrego czynu (2 Tm 3,14—17).

A więc Pismo Święte nie jest zielnikiem flory biblijnej, jak to dowcipnie powiedział Biskup Keppler, to nie jest tylko receptariusz, w którym są zawarte praktyczne, a krótkie recepty na taki, lub inny grzech, lub na taką czy inną cnotę. Pismo Święte to nie jest li tylko kodeks orzekający: Jeśli ktoś zrobi tak a tak, to się mu należy taka a taka kara. A często w praktyce Pismo Święte w kazaniach ogranicza się do zdań stosowanych jako teksty naczelne. I tutaj nasze największe, najgłębsze odrodzenie homiletyki musi pójść po linii: więcej i głębiej stosować Pismo św. odpowiednio do posoborowego czytania co dzień innych fragmentów we Mszy Świętej.

Pismo św. jest wspaniałą Bożą całością. I my inaczej tej całości nie opanujemy, jeżeli jej nie będziemy czytać właśnie po kolei i wyjaśniać. Pismo św. musi się stać bliskie, żeby obraz Bożego Misterium, całego zbawczego planu Bożego, był dla nas bliski. Trzeba Pismo św. znać jako całość, a wtedy zupełnie inaczej nim się operuje. I znowu księża pytają nas raz po raz: kiedyż to Ojcowie zrobicie nową konkordancję. Praktyczni są! Zgoda! Konkordancja potrzebna. Ale w głowie będziesz miał konkordancję, jeśli będziesz co dzień czytał Pismo św. Ale — odpowie niejeden — „Ja nie mam czasu”. Dziwna rzecz, a na gazetę ma czas, na telewizor ma czas, tylko na Boże Pismo nie ma czasu, a to jest główne źródło jego kaznodziejstwa! Na co my mamy mieć czas? Na co będzie nasza wieczność obrócona? Na obcowanie ze Słowem. Dzisiaj mamy to Słowo wcielone w literę Pisma. Stosujmy więc tę druga komunię obok eucharystycznej, tę komunię biblijną. Stosujmy ją na co dzień. Kontaktujmy się ze Słowem Bożym, Ono jest żywe i ostrzejsze niż wszelki miecz obosieczny (Hbr 4,12). I dziwimy się, że nasze kaznodziejstwo jest anemiczne, jeśli głosimy przeważnie siebie, a nie Chrystusa Jezusa. Lektura Pisma św. jest ciągle warunkiem wstępnym. Tymoteusz słyszy: Do czasu, aż przyjdę, przykładaj się do czytania, zachęcania, nauki — charakterystyczny porządek! — trwaj w nich, to bowiem czyniąc i siebie samego zbawisz i tych, którzy cię słuchają (1 Tm 4,13—16). Apostoł wie, że jego Tymoteusz ma charyzmaty, ale wie też dobrze, że z tym trzeba współpracować. W jaki sposób? Lektura, a dopiero zachęcanie i nauka. Kiedyś miałem w jednym męskim zakonie rekolekcje i tak powiedziałem prawie od niechcenia: „Nie wyczytałem nic w konstytucjach Ojców o obowiązku czytania Pisma św.” Rzeczywiście w konstytucji nie mieli ani słowa o Piśmie św. Przyszedł potem do mnie generalny przełożony i powiedział: „Po tych rekolekcjach przyrzekam — zafunduję wszystkim zakonnikom całość Pisma św.” Pewnie to wykonał. W każdym razie postanowienie rekolekcyjne dobre. Święty Bernard z Clairvaux pokazał nam, do jakiego stopnia można mówić wyłącznie słowami Pisma świętego. Gdy się czyta w oryginale jego homilie, ma się wrażenie, że on w ręku miał wciąż konkordancję, dlatego że dosłownie zdanie po zdaniu — każde zawiera aluzje do Pisma św. Konkordancji jednak nie miał, tylko stosował cysterski zwyczaj — lektura biblijna trwała trzy godziny codziennie. Oczywiście ideał nie do naśladowania. Nasze nieustanne poselstwo w imieniu Chrystusa wtedy będzie prawdziwie, jeżeli Pan Bóg będzie przez nas napominał Swoimi Słowami.

Przejdźmy teraz do trzeciej i ostatniej katedry, do konfesjonału. Jest to katedra Ducha Świętego po ludzku mówiąc najwymowniejsza. Chyba każdy z Ojców zrobił już to doświadczenie jako spowiednik, że słowa, które się powie w konfesjonale, znacznie głębiej zapadają do dusz i potem działają, niżeli słowa kaznodziei na ludzi bardzo różnie przygotowanych. Jedni słuchają ziewając, inni w ogóle myśląc o niebieskich mig­dałach, inni mają w tej chwili bytowe troski, a może tam jeden lub drugi zwróci trochę uwagi. Natomiast dusza, która przychodzi do konfesjonału, na ogół w 80 proc. jest już jakoś dysponowana, to już jest człowiek, który jakoś chce Boga. To jest rola już jakoś gotowa pod zasiew. I tam, gdzie padnie ziarno, działa znacznie mocniej. Niemcy trafnie nazwali spowiedź, sakrament pokuty, analogicznie do Najświętszego Sakramentu, najbardziej ludzkim sakramentem: „allermenschlichstes Sakrament”. Rzeczywiście. Dlaczego? Bo jest to spotkanie dwóch osobowości. Obie tam odsłaniają głębię swojej osobowości. Często penitent jej sam nie zna do końca. Ale zasadniczo to robi. A spowiednik? Może być rzemieślnik, który powie: „Zmówisz sobie trzy Zdrowaś Maryjo” i zapuka. Ale powinien być tym, który weźmie to żywe tworzywo żywą ciepłą ręką człowieka Bożego i będzie je modelował. I to właśnie jest spowiedź. Ta niesłychana okazja, jaką nam daje Duch Święty do ręki. Święty Pius V wielki reformator Kościoła w dobie Tridentinum powiedział takie trafne zdanie: Dentur idonei confessarii et ecce omnium Christianorum reformatio („Obyśmy mieli tylko zdatnych spowiedników, a reforma całego chrześcijaństwa jest dokonana”).

W ostatnich czasach Kościół nam na ołtarze wyniósł kogo? Męczenników konfesjonału. Jan Vianney zupełnie — mówiąc po ludzku — nie utalentowany duszpasterz. Głos miał monotonny, nosowy, tematy poruszał jedynie katechizmowe, a godziny spędzał w konfesjonale. I cudów dokonywał. Józef Cafasso niedawno wyniesiony na ołtarze, męczennik konfesjonału. Od autora powieści Konfesjonał usłyszałem przed laty wyznanie: „Napisałem tę książkę w głębokim przekonaniu, że w dzisiejszej Polsce, po drugiej wojnie światowej, nie ma ważniejszego zadania, aniżeli konfesjonał”. Tak mówi laikat. Zestawmy to z naszym nastawieniem do tego obowiązku. Przypomnijmy sobie, że to wszystko, co dzieje się w konfesjonale, to spotkanie dwóch osobowości, musi odbywać się w atmosferze Bożej. Nas tam nazywają tytułem ojciec duchowny. Musimy pamiętać, na słowo Pań­skie: Nikogo na ziemi nie nazywajcie waszym ojcem. Jeden bowiem jest Ojciec wasz ten w niebie (Mt 23,9). Oczywiście Świadkowie Jehowy z ich ciasną egzegezą powiedzą, że nie mamy prawa nazywać żadnych kapłanów i zastępców Bożych na ziemi ojcami. Ale właśnie to prawo bierze się od Ojca, od którego nazwę bierze wszelki ród na niebie i na ziemi (Ef 3,15). Jeżeli ja tam zastępuję Boga Ojca, mając cechy ojca z przypowieści o synu marnotrawnym, to jest wszystko w porządku. Wtedy zasługuję na ten tytuł. Nie mogę się udrapować w sztuczny autorytet, bo go nie mam, ale w ten jestem wyposażony dzięki sakramentowi. To jest to duchowe ojcostwo.

W sakramencie pokuty chcemy być bardzo życiowi. Słusznie. Ale niechaj nasza życiowość nie będzie nigdy kompromisem. Ja jestem życiem (J 11,25) — powiedział Chrystus. Naszym zadaniem jest penitentowi ułatwić życie Chrystusa w nim. I wszelka pobłażliwość wobec tego, co zabija w nim życie, nie może być nazwana życiowością. To jest zwykła pomyłka. A więc surowość? Nie! Nie surowość, tylko konsekwencja. Musimy wymagać od naszych penitentów Bożej konsekwencji. Ukazywać im to ogromne dobro przebaczenia, ale jednocześnie zawsze z mocą powtarzać: Idź i nie grzesz więcej (J 8,11; por. J 5,14). Nasza cała postawa musi być, zwłaszcza wobec tych, którzy mieli nieszczęście utracić łaskę, postawą lekarzy, którzy do nowego życia w łasce nastawią ich jak najskuteczniej.

Być narzędziem Ducha Świętego, składać razem z całym Kościołem świadectwo Duchowi Świętemu i Chrystusowi — oto, co musimy sobie na tych rekolekcjach na nowo postanowić. A wtedy z całą pewnością nie my będziemy mówili, ale Duch Święty, Duch Ojca, który w nas jest. Wtedy ta zapowiedź Chrystusowa i w nas się niezawodnie spełni, gdy „przyjdzie Pocieszyciel, Duch prawdy, On będzie o mnie świadczył, ale wy też będziecie świadczyć” (por. J 15,26n) — jako ludzie głoszący nie siebie, lecz Chrystusa.

Augustyn Jankowski OSB, Ciasna brama i wąska droga (część 3) Nauki rekolekcyjne dla kapłanów Wydawnictwo Benedyktynów TYNIEC

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama