Nie zmuszą mnie, abym ich nienawidził

Kardynał Stefan Wyszyński - więzień systemu komunistycznego nie pozwolił, aby surowe więzienie zabiło w nim człowieka i chrześcijanina

Ktoś mocno szarpał za klamkę. Inny mężczyzna się awanturował. Do bramy kurii arcybiskupiej w Warszawie dobijała się grupa ludzi. Twierdzili, że przychodzą w sprawie urzędowej. Nie przeszkadzała im dość nietypowa, jak na załatwianie tego rodzaju spraw, pora: była noc.

Prymas Stefan Wyszyński, tknięty przeczuciem i zaniepokojony odgłosami dochodzącymi z zewnątrz, wydał polecenie otwarcia bramy i wpuszczenia niespodziewanych „gości”. Na przywitanie spotkał się z wymówką, dlaczego przedstawiciele władzy — jak rozmówca określił siebie i swoich towarzyszy — zastali zamknięte drzwi kurii. Wszak państwo ma prawo zwracać się do swoich obywateli, kiedy chce. Kardynał spokojnie odpowiedział, że kuria urzęduje w wyznaczonych godzinach, a państwo ma obowiązek zachować przyzwoitość wobec obywateli. Za kilka minut, mocą decyzji rządu z poprzedniego dnia, został aresztowany i otrzymał zakaz wykonywania czynności związanych z dotychczas zajmowanymi stanowiskami. Był 25 września 1953 roku.

Ze skrępowanymi rękami

Konwój siedmiu samochodów, który przewoził Prymasa, wyjechał ze stolicy pod osłoną nocy. O świcie dotarł do Rywałdu. Opuszczony, zaniedbany klasztor kapucynów stał się pierwszym miejscem pobytu więźnia. Wyznaczono mu pokój na piętrze, z zakazem wyglądania przez okno. Niewielka cela sprawiała wrażenie opuszczonej w pośpiechu: niezasłane łóżko, otwarta walizka, miska z niewylaną wodą, bałagan. Na ścianie nieoczekiwany promyk słońca — obraz Maryi z podpisem: „Matko Boża Rywałdzka, pociesz strapionych”.

Kulawy, ledwie trzymający się ściany stół musiał spełniać funkcję stołu jadalnego, biurka do pracy i ołtarza. Mszę można było przy nim odprawić dopiero za kilka dni: brakowało paramentów liturgicznych. Tak wyglądała „kaplica”, o której „panowie” twierdzili, że na pewno będzie w miejscu aresztowania. Kardynał umieścił w niej drogę krzyżową, pisząc ołówkiem na ścianach celi nazwy stacji Męki Pańskiej i oznaczając je krzyżykami.

„Chrystus ze związanymi dłońmi, trzymany za ramię przez żołnierza” — obraz z taką sceną otrzymał w 1949 roku, gdy w drodze na ingres wkraczał do pierwszej świątyni swojej archidiecezji. Ten motyw, którego fragment umieszczony został także na obrazku będącym pamiątką konsekracji, towarzyszył mu od początku kapłańskiej drogi.

Teraz mógł sam pójść śladami Więźnia.

Cóż to jest prawda?

Wcześniej lękał się, że nie będzie miał udziału w zaszczycie, którego doznali wszyscy jego koledzy z seminaryjnej ławy: większość z nich zmarła w obozach koncentracyjnych i więzieniach; ci, którzy przeżyli wojenną gehennę, zostali inwalidami. „Ósmy «sakrament» z życia Kościoła — to męczeństwo” — napisze na jednej ze stron „Zapisków więziennych” (pamiętniku z trzyletniego okresu aresztowania). „Codzienny dowód Chrystusowej prawdy widzę w słowach: «Jeśli Mnie prześladowali, i was prześladować będą». [...] Czyż nie jest to pociecha, że na sobie potwierdzamy prawdę słów Chrystusa? Czyż nie należy się cieszyć z tej prawdy, choćby bardzo bolało? I ta prawda wyswobadza, choć w tak dotkliwy sposób”.

Prawda wewnętrzna człowieka Bożego była myślą przewodnią kazania, które wygłosił w dniu aresztowania podczas Mszy Świętej wieczornej u Świętej Anny. Kilkanaście godzin wcześniej spotkał się z alumnami seminarium duchownego, którym mówił o wychowawczej roli prawdy... Czy zdawał sobie sprawę z tego, że w ciągu niespełna doby to on właśnie zacznie zdawać najważniejszy egzamin z jej obrony?

Gdy niespodziewani „goście” poprosili go, by podpisał dokument zawierający decyzję o aresztowaniu, wyraził protest przeciwko gwałtowi, jaki mu zadano. Oświadczył, że nie może przyjąć tej decyzji do wiadomości, gdyż nie widzi w jej podjęciu żadnych podstaw prawnych, poza tym wiele do życzenia pozostawia sposób załatwienia całej sprawy. Prosił swojego zastępcę, biskupa Baraniaka, by w razie procesu nikt nie podejmował się jego obrony. Zdecydował bronić się sam.

W imię prawa

W klasztornej celi-więzieniu miał dużo czasu na przemyślenie sytuacji, w jakiej się znalazł. Była nie do pozazdroszczenia. W cywilizowanym państwie skazano go na śmierć cywilną, pozbawiając nawet praw przysługujących więźniom: nie znał wyroku, jego uzasadnienia, nie wiedział również, jaki będzie czas odbywania „kary”. Odnosił wrażenie, że jeśli chodzi o zakres udzielania tych informacji, rząd bawi się jego kosztem.

Już na początku pobytu w tym miejscu „pan o twarzy bez wyrazu” oświadczył, że za kilka dni zgłoszą się do Prymasa przedstawiciele rządu, by porozmawiać o zaistniałej sytuacji (zapowiedź ta została spełniona dopiero dwa lata później, w sierpniu 1955 roku, gdy Prymas przebywał w trzecim miejscu aresztowania — w Prudniku Śląskim).

O stawianych wobec niego zarzutach dowiedział się ze skrawka „Trybuny Ludu”, który, mimo braku dostępu do prasy, niespodziewanie wpadł mu w ręce. Na łamach tej gazety generał Ochab obrzucił go stertą spreparowanych, kłamliwych oskarżeń. Było to poważne naruszenie honoru żołnierskiego: zaatakowano bezbronnego.

Wiedział, że musi się bronić. „Gdybym dziś nie chciał bronić swych praw do wolności, nie umiałbym — gdyby zaszła potrzeba — bronić i wolności Ojczyzny. Tylko taki obywatel umie bronić wolności, który doznaje wolności w swej Ojczyźnie. Obywatel uciskany w swej Ojczyźnie nie jest zdolny jej bronić” — odnotuje w „Zapiskach”.

Po długim oczekiwaniu na jakąkolwiek szansę rozmowy z władzami, poprosił o pozwolenie na napisanie listu do rządu z prośbą o wyjaśnienie zaistniałej sytuacji. Uważał to za swój obowiązek; jego milczenie mogłoby być bowiem odebrane jako wyrzeczenie się praw lub lekceważenie zarzutów, które przeczytał. Prośba ta przez wiele miesięcy okazywała się niemożliwa do zrealizowania. Komendant, który miał obowiązek przeprowadzania codziennych, kilkuminutowych wizyt w celi aresztanta, odpowiadał niezmiennie, że w tej kwestii „przełożeni dotychczas nie zajęli stanowiska”.

Owo zaprogramowane milczenie ze strony władz było tym boleśniejsze, że wcześniej to właśnie kardynał Wyszyński był inicjatorem dążenia do szukania porozumienia pomiędzy Kościołem w Polsce a rządem, aby w bardzo trudnych czasach, w których zaczęło się nasilać jawne prześladowanie Kościoła, uchronić naród od napięć i rozlewu krwi. Dążenia te zaowocowały pracami Komisji Mieszanej i powstaniem tekstu nazwanego „Porozumieniem”. Dokument ten stał się odtąd jedynym argumentem w ręku Episkopatu — ówczesny rząd nie liczył się bowiem z konstytucją, zerwał konkordat i nie uznawał Kodeksu prawa kanonicznego.

Kiedy w październiku 1953 roku przewieziono Prymasa do innego miejsca aresztowania — starego budynku poklasztornego w Stoczku Warmińskim — w obecności komendanta po raz kolejny zaprotestował przeciwko takiej formie uwięzienia.

Słowa protestu odbiły się echem od ścian klasztornej celi.

Troska o zdrowie

Zima w Stoczku była szczególnie surowa, a warunki bytowania więźnia godne pożałowania. Piec nie wystarczał na ogrzanie pokoju. Od parteru ciągnęła wilgoć, a od okien przeszywające zimno. Przez długi czas trzeba było się myć w zimnej wodzie, której i tak bardzo często brakowało. Ściany korytarzy pokryte były szronem. Nieustannie marzły ręce, nogi; nie można ich było rozgrzać nawet w nocy.

Kardynał bardzo podupadł na zdrowiu. Puchły mu ręce, oczy. Odczuwał silny ból w okolicy nerek i w całej jamie brzusznej. Ból głowy stał się jego nieodłącznym towarzyszem. Trudno było się doprosić jakiegokolwiek środka przeciwbólowego. Tak jakby chciano mieć kontrolę nad wszystkim, nawet nad najdrobniejszą dolegliwością.

Komendant podczas swoich rutynowych wizyt musiał wysłuchiwać również skarg dotyczących zdrowia. Niewzruszenie uważał, że za jego stan odpowiedzialność ponosi sam więzień. Zaproponował jednak zbadanie go przez komisję lekarską, gdyż, jak stwierdził, „w XX wieku człowiek ma prawa” i ksiądz ma „prawo do leczenia się”. Prymas zapytał o jej skład, gdyż na anonimowych medyków w tak delikatnej i osobistej sprawie, jak troska o własne zdrowie, nie mógł się zgodzić. Ustalono, że jeden z lekarzy będzie ze strony władz, a drugi zostanie wskazany przez Prymasa.

I w tym przypadku rząd dopuścił się nielojalności: komisja złożona z dwóch lekarzy wyznaczonych przez władze zbadała więźnia dopiero w maju. Przy tej okazji Prymas zwrócił ich uwagę na warunki przetrzymywania, zarówno zewnętrzne, jak i psychiczne, gdyż miały one znaczący wpływ na jego zdrowie. Stwierdził, że skoro są oni nie tylko lekarzami, ale także przedstawicielami społeczeństwa, musi wyrazić względem nich poczucie krzywdy i zniewagę, jaką odczuł ze strony państwa — nie tylko osobistą, ale również wobec Kościoła, która bardziej boli niż rany i choroby ciała.

W klasztorze

Podczas jednej z rozmów z komendantem kardynał Wyszyński dowiedział się, że nie może twierdzić, iż jest „więźniem”, ponieważ nie przebywa „w więzieniu”, lecz „w klasztorze”. Taką wersję przekazano również społeczeństwu. Zbulwersowany, wyjaśnił wówczas swojemu rozmówcy, co należy rozumieć przez wyrażenie „osadzenie w klasztorze” — nagminny za czasów rosyjskich sposób traktowania księży katolickich przez władze. Ci więźniowie znajdowali się jednak w lepszej sytuacji niż on: mogli poruszać się po okolicy, mieli zapewnioną wolność korespondencji i dostęp do prasy — a tych podstawowych ludzkich praw Kardynał został pozbawiony.

Jedynie w czwartym miejscu przymusowej izolacji — klasztorze sióstr nazaretanek w Komańczy, do którego został przewieziony 27 października 1955 roku, by spędzić w nim ostatni rok aresztu, miał nieco lepsze warunki, choć też mocno ograniczono i kontrolowano zakres swobody więźnia. Mógł spacerować po pobliskim lesie, czytać dowolną prasę (po raz pierwszy od dwóch lat), korespondować, przyjmować osoby odwiedzające, którym udało się zdobyć specjalną przepustkę (odpowiednie władze „wyspecjalizowały się” w utrudnianiu jej wydawania).

We wcześniejszych miejscach przymusowego pobytu: Rywałdzie, Stoczku Warmińskim i Prudniku Śląskim tych praw był pozbawiony. Cenzurze poddawano jego korespondencję. Mógł pisać listy tylko do ojca i siostry (prosząc każdorazowo o pozwolenie) i nie miał wpływu na to, kiedy ta korespondencja zostanie „odczytana”. Była to dodatkowa szykana. Ani siostra, ani ojciec, choć byli adresatami, a więc właścicielami listów, nie mogli ich sami czytać ani zatrzymać. Manipulowano również odpowiedziami na nie: wycinano niektóre fragmenty, a pozostałe sklejano, by sprawiały wrażenie całości.

Prymasa przetrzymywano w zaniedbanych budynkach poklasztornych, znajdujących się w miejscach ukrytych, z dala od skupisk ludzkich, aby nikt nie mógł go zobaczyć (obawy władz były tak wielkie, że w Rywałdzie okno jego celi zaklejono bibułkami, a do kolejnych aresztów przewożono go zawsze pod osłoną nocy, w wielkiej tajemnicy, z zachowaniem maksymalnych środków ostrożności). W Stoczku Warmińskim kompleks budynków klasztornych otoczony był wysokim parkanem, przy którym straż pełniły drzewa okolone drutem kolczastym. Przestrzeń życiową Prymasa w tym miejscu wyznaczały: dwa pokoje, kaplica, korytarz i ogród.

Towarzysze

Nad tą przestrzenią czuwali „wierni” i nie zawsze widoczni aniołowie stróżowie. Trudno było ustalić ich liczbę (dwudziestu lub trzydziestu), gdyż, jak na aniołów przystało, większość z nich dla zwykłych śmiertelników była niewidzialna. Ich skrzypiące kroki słychać było jednak wszędzie. Nie opuszczali budynku ani w dzień, ani w nocy. Ci, którzy się ujawnili, byli to przeważnie młodzi ludzie w cywilu o twarzach bez wyrazu. Jeden z nich miał zadanie specjalne: całodobowe czuwanie przy drzwiach celi i pilnowanie każdego kroku więźnia. Komendant aniołów stróżów z dumą nosił odznakę „Obrońcy wolności”.

W Stoczku spotkała Kardynała niespodzianka: postarano się o to, by miał swoich towarzyszy. Specjalnie w tym celu wyciągnięto ich z więzień, w których odbywali karę. Byli to: ksiądz Stanisław Skorodecki, którego władze mianowały na kapelana Prymasa, i siostra Maria Leonia Graczyk ze Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi, której powiedziano, że ma opiekować się chorym Prymasem przebywającym na kuracji. Oboje byli wynędzniali, nadmiernie wychudzeni i przestraszeni. Chcieli być lojalni wobec swojego Pasterza i bardzo obawiali się, czy za wyborem ich osób nie kryje się jakiś podstęp. Szczególnie siostra była mocno zaniepokojona. Kardynał starał się ją uspokoić słowami: „My wiemy, na co nas stać, a nie wiemy, na co ich stać. Nie traćmy na to czasu: miejmy zaufanie do siebie. [...] Nie słowa, lecz czyny będą odpowiedzią na wszelkie nieznane nam intencje. Będziemy się modlili, pracowali i czekali zmiłowania Pańskiego”.

Strategia obrony

Formą wewnętrznej obrony przed narzuconymi warunkami, w których łatwo można było popaść w zgnuśnienie i depresję, była modlitwa i praca. Prymas wyznaczył swojej „wspólnocie” szczegółowy plan dnia, którego przestrzegano z zakonną skrupulatnością. Dzień w więziennej celi rozpoczynał się o piątej rano. Był w nim ściśle określony czas modlitw, rozmyślań, dwóch Mszy Świętych, różańca, brewiarza, prac osobistych, lektury prywatnej, a także spaceru po ogrodzie. O dwudziestej drugiej udawano się na spoczynek.

Wspólnotowa modlitwa powodowała, że pomiędzy tą trójką osób skazanych na współistnienie wytwarzała się więź. Łączyli się oni także z całym Kościołem, pamiętając o okresach liturgicznych i celebrując wszystkie uroczystości, do których gorliwie się przygotowywali. Pracom osobistym poświęcano kilka godzin dziennie. Polegały one na uczeniu się języków obcych i pisaniu książek opartych na rozważaniach. Było to ważnym „środkiem profilaktycznym przeciwko niebezpieczeństwu, które może grozić głowie niepobudzanej do wysiłku”.

Podczas trzyletniego okresu aresztowania kardynał Wyszyński starał się nie odczuwać do swoich oprawców uczuć nieprzyjaznych. Mimo że zachowywali się nieraz względem niego w sposób nieludzki, walczył w swoim sercu o prawo ich miłowania: „Nie zmuszą mnie niczym do tego, bym ich nienawidził”. Wierzył, że Bóg ma moc ze wszystkiego wyprowadzić dobro. Nawet Jego prześladowcy, podobnie jak Herod, nieświadomie mogą współpracować z Nim w szerzeniu Bożej chwały. „Jeśli przesadzą w swej nienawiści, stają się apostołami sprawy, którą zwalczają” — napisał.

Obrona Jasnej Góry

Prymas miał świadomość, że dla ludzi modlących się w intencji jego uwolnienia okres tego przymusowego odosobnienia będzie dużą próbą. Nie mogli oczekiwać na szybkie rezultaty swoich modlitw. Ta sprawa wymagała czasu i cierpliwości. Nie był to jednak, w sensie duszpasterskim, czas stracony.

Mimo że Prymas bardzo boleśnie przeżywał niemożność bezpośredniego posługiwania powierzonej mu owczarni, przeczuwał jednocześnie, że będzie to czas błogosławiony, obfitujący w duchowe owoce nie tylko w aspekcie osobistym, ale również w wymiarze dużo szerszym — dla Kościoła i ojczyzny. Był przekonany, że w jego uwięzieniu wypełnia się wola Boża i jest w nim zawarty ukryty sens: „Skoro Kościołowi Twemu potrzebne jest moje cierpienie, pragnę być uległy Twej woli. Chcę poświęcić swoje dobro osobiste dobru Kościoła. Im gorzej stoją moje sprawy osobiste, tym lepiej jest dla Kościoła. Moje cierpienie osłania Kościół przed złośliwością nieprzyjaciół Boga. Jestem łupem, który odwraca uwagę wilków, który zapycha gardła ich i nie pozwala gryźć innych. Czuję to dobrze, jak moje uwięzienie krępuje ręce nieprzyjaciół Kościoła, którzy dotąd wszystko zło na mnie składali”.

Jego cierpienie i uwięzienie zaowocowało wydarzeniem niezwykłym dla duchowego odrodzenia narodu: podczas pobytu w Prudniku Śląskim zrodziła się idea publicznego odnowienia Ślubów Królewskich, złożonych Matce Bożej w imieniu całego narodu polskiego w 1656 roku przez króla Jana Kazimierza we Lwowie. Prymas Polski postanowił, że trzysta lat po zwycięskiej obronie Jasnej Góry akt ten zostanie odnowiony w formie przyrzeczeń dostosowanych do czasów współczesnych. W „Zapiskach” stwierdził: „Obrona Jasnej Góry dziś — to obrona chrześcijańskiego ducha narodu, to obrona kultury rodzimej, obrona jedności serc ludzkich w Bożym Sercu, to obrona swobodnego oddechu człowieka, który chce wierzyć bardziej Bogu niż ludziom, a ludziom — po Bożemu”. Śluby całego narodu złożone Królowej Polski miały stać się także programem pracy duchowej, odnowy moralnej i społecznej. Ich tekst Prymas napisał w Komańczy 16 maja 1956 roku.

W uroczystość Matki Bożej Jasnogórskiej, 26 sierpnia 1956 roku, Jasna Góra przeżyła swoiste „oblężenie” — przybyło około miliona wiernych. Takie zgromadzenie publiczne o charakterze religijnym w warunkach komunistycznego państwa było ewenementem. Tekst ślubów odczytał przewodniczący episkopatu Polski, biskup Michał Klepacz. Dla Prymasa, nadal przebywającego w areszcie, ustawiono w widocznym miejscu pusty fotel. Ozdobiła go wiązanka biało-czerwonych róż.

W odosobnieniu, w klasztorze w Komańczy, Prymas łączył się z wiernymi zgromadzonymi na uroczystości, odprawiając Mszę Świętą i wypowiadając tekst ślubów w obecności jedynego świadka — Marii Okońskiej, oddanej współpracownicy z Instytutu Świeckiego Pomocnic Maryi Jasnogórskiej Matki Kościoła (obecnie Instytut Prymasa Wyszyńskiego), którego oboje byli współzałożycielami. Niemożność bycia w tym momencie na Jasnej Górze odczuwał bardzo boleśnie. Jak refren powracały do niego słowa, którymi wcześniej strofował siebie: „Serce, wróć i nie przekraczaj granic murów, pozostań wierne Bogu, jak ciało jest uległe i spogląda tylko ku niebu, gdyż ono nie jest odrutowane”.

Dwa miesiące później, 28 października 1956 roku, po złożeniu przez przedstawicieli rządu przyrzeczenia przywrócenia Kościołowi w Polsce głównych praw i naprawienia krzywd, Prymas na prośbę władz wrócił do stolicy i objął swoje funkcje kościelne.

Korzystałam z książki: Stefan Kardynał Wyszyński, Zapiski więzienne, Wydawnictwo im. Stefana Kardynała Wyszyńskiego „Soli Deo” Apostolicum, Warszawa — Ząbki 2001

„Głos Ojca Pio” (67/1/2011)

www.glosojcapio.pl

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama