Praca nad sobą to nie kult własnej doskonałości, ale realistyczne podejście do swoich wad i słabości
Człowiek, ulepiony z prochu ziemi, lecz posiadający nieśmiertelną duszę, doświadcza na równi swej sprawczości i siły oraz bezsilności i rozmaitych ograniczeń. Jest zdolny do najwznioślejszych czynów, jak i do największych podłości. Czy możliwe jest, aby uwolnił się od słabości oraz od drzemiącego w nim zła?
Nikogo specjalnie nie trzeba przekonywać, że podlegamy licznym słabościom, poczynając od niedomagań fizycznych, przez słabość charakteru, a na słabości woli skończywszy. Często niedomagania te owocują pewnym złem moralnym, choć wydaje się, że nie zawsze tak jest. Opanowani lękiem, niewiarą w powodzenie naszych zamierzeń, często nie wykazujemy inicjatywy, aby podjąć życiowe wyzwania lub też nie walczymy o to, w co naprawdę wierzymy. Bywamy zatem niezadowoleni z niskości naszych pobudek moralnych, niemożności wykazania się siłą woli oraz z nieustannego cofania się przed urzeczywistnieniem swoich marzeń. Niejednokrotnie wydaje się nam, że wyzbycie się owych braków da przepustkę do szczęśliwego życia, pełnego pokoju i zadowolenia. Czy jednak jest to możliwe? Czy osiągnięcie tak rozumianej doskonałości może dać rzeczywiste szczęście?
Dla pracy wewnętrznej kluczowa jest towarzysząca jej motywacja: bez niej zmiana pozostanie powierzchowna i ograniczona tylko do zachowania, między czynami zaś a intencjami będzie panował rozdźwięk. Tak było w wypadku faryzeuszy, których postępowanie było poprawne, lecz serce — nieczyste: „Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy! Bo dbacie o czystość zewnętrznej strony kubka i misy, a wewnątrz pełne są one zdzierstwa i niepowściągliwości. Faryzeuszu ślepy! Oczyść wpierw wnętrze kubka, żeby i zewnętrzna jego strona stała się czysta”.
Droga ku przemianie zawsze zaczyna się więc w sercu. Dostosowanie jedynie postępowania do moralnych nakazów wbrew sumieniu — mimo że niejednokrotnie błądzącemu — nie wydaje się właściwe. Nie jesteśmy bowiem niewolnikami spełniającymi życzenia srogiego władcy, który rozlicza nas z każdego upadku. Celem wędrówki duchowej jest osiągnięcie stanu, w którym będziemy „całkowicie nowymi w umyśle i sercu”, przyobleczeni w „człowieka nowego, stworzonego według Boga, w sprawiedliwości i prawdziwej świętości” (Ef 23,24). Nie podlegamy już bowiem literze Prawa, lecz prawu Ducha.
Joseph Tissot w książce „Sztuka korzystania z własnych błędów” kreśli piękny obraz duchowej kondycji człowieka wygnanego z raju. Jest on niczym książę wydziedziczony — zdegradowany i pozbawiony majątku. Swymi myślami nieustannie powraca do czasów minionych, gdy miał wszystkiego pod dostatkiem i cieszył się dworskim splendorem. Ma on świadomość swego szlachectwa i pragnie wybić się ze swej nędzy ku górze. Owa świadomość zarówno wskazuje na jego wielkość, jak i przysparza cierpień. Człowiek nie jest w stanie wyzbyć się swojej ułomności, gdyż wraz ze zbłądzeniem pierwszych rodziców stanowi ona o jego naturze. Nie powinniśmy się zatem na wzór owego księcia za każdym razem dziwić naszym upadkom, powie św. Franciszek Salezy, gdyż taka właśnie jest kondycja ludzka: „O, nędzy ludzka! Nędzy ludzka. Ileż wokół nas jest słabości [...]. Cóż innego sami możemy uczynić, jak upaść?”, „Gdybyśmy rzeczywiście poznali, kim jesteśmy, wówczas zamiast się dziwić, że leżymy na ziemi, dziwilibyśmy się, że możemy stać”.
Nie powinno się jątrzyć swych ran, rozpamiętując popełnione błędy, wpadać z ich powodu w nadmierny niepokój i niemiłosiernie się za nie ganić, ale należy negatywnie je ocenić i zastanowić się, co można zrobić, aby uniknąć ich w przyszłości. Franciszek Salezy pouczał, że trzeba do swych postępków podchodzić stanowczo, lecz ze spokojem, okazując sobie czułość i zrozumienie: „Nie zadręczaj swego serca, nawet gdy popełniło jakiś mały błąd, lecz przygarnij je łagodnie i skieruj na właściwą drogę”. Zalecał on także, aby uzbroić się w cierpliwość, ponieważ na oczekiwane zmiany trzeba niekiedy długo czekać.
Pojmowanie pracy wewnętrznej bywa obarczone błędnym wyobrażeniem: uważamy, że należy dążyć do doskonałości rozumianej jako bezbłędność, szczyt cnót osiągnięty siłą swej woli. Tymczasem jedyną i najwyższą doskonałością, jaką może osiągnąć człowiek, jest zdanie sobie sprawy z ogromu swej niedoskonałości. Punktem dojścia nie jest zatem osiągnięcie stanu, w którym będziemy mogli kontemplować swoją wspaniałość, lecz dostrzeżenie z całą ostrością własnej znikomości.
Ileż to razy boleśnie odczuwamy, że nie podołaliśmy narzuconemu sobie obowiązkowi? Jak bardzo cierpimy, gdy nasze potknięcie zostaje zauważone przez innych? Jeśli naszym celem jest bycie nieskazitelnym zarówno w oczach swoich, jak i w ocenie innych, nigdy nie zaznamy pokoju. W pracy wewnętrznej nie chodzi o doskonałość moralną, a więc iluzoryczne wyobrażenia o swej dobroci i świętości. Jej istotę stanowi przyjęcie prawdy o tym, kim naprawdę jesteśmy, czyli osiągnięcie stanu pokory, a także pełnienie dobrych czynów dla nich samych, kochanie jedynie ze względu na przedmiot naszej miłości.
„Najchętniej więc będę się chlubił z moich słabości, aby zamieszkała we mnie moc Chrystusa. Albowiem ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny” — słowa św. Pawła wydają się wręcz rewolucją w ujmowaniu kondycji ludzkiej. Przyjęcie tak sformułowanej zasady pozwala szeroko otworzyć drzwi duszy, przez które może się przedostać ogrom łaski. Własna kruchość i skłonności do czynienia zła („Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę”) skutecznie niweczy mniemanie o samowystarczalności, jest powodem, by wołać do Boga o wyratowanie z „dołu zagłady”, o wybawienie od siebie samego.
Porażki, niewierności, podłe czyny pośrednio uzdalniają nas do budowania więzi z innymi. Gdyby ktoś nie grzeszył, pisał św. Augustyn, nie byłby w stanie współczuć innym z powodu ich upadku: „Aby współczuć innym w ich nieszczęściach, trzeba najpierw doświadczyć ich na sobie. Tylko znając siebie, możemy odnaleźć duszę bliźniego w naszej duszy i dowiedzieć się, jak przyjść mu z pomocą”. Nic tak bowiem nie oddala od ludzi jak przekonanie o własnej doskonałości i nic tak do nich nie zbliża jak świadomość, że nędza upadłych nie różni się zasadniczo od własnej.
Dorota Ruta — absolwentka specjalizacji antropologiczno-kulturowej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Redaktor w Wydawnictwie Serafin.
„Głos Ojca Pio” [120/6/2019], www.glosojcapio.pl
opr. mg/mg