Kościół moim domem

Świadectwo

W Listach starego diabła do młodego C. S. Lewisa diabeł Krętacz poucza swego bratanka Piołuna, „opiekującego się” młodym Brytyjczykiem, by pokazywał mu wady parafii, do której należy ten człowiek. Powinno go to doprowadzić do tak wielkiego niezadowolenia z księży i innych parafian, wystroju świątyni, stylu kazań i duszpasterstwa, że będzie chodzić od jednego miejsca do drugiego w poszukiwaniu idealnego kościoła, nieskazitelnej wspólnoty, oczywiście, według jego idealnych i nieskazitelnych wyobrażeń. Oderwanie od parafii, od wspólnoty, może rzeczywiście sprawić wiele kłopotów. Wystarczy popatrzeć na częsty zanik życia duchowego u ludzi, którzy wyjeżdżają do nowego środowiska, odrywają się od korzeni. Znając wiele parafii Polski, Białorusi, Włoch, widzę, że nie ma idealnej. Nikt nie jest idealny, zatem każda wspólnota nosi w sobie zarówno zalety, jak i wady tych, którzy ją tworzą. Taka jest trudna i wymagająca rzeczywistość Kościoła. Doświadczając jej, uświadamiam sobie, że jest ona moim miejscem, że ja też ją tworzę, jest moim domem, moją rodziną.

Moja rodzinna parafia jest nazywana misyjną. W gminnej miejscowości są dwa kościoły, w tym jeden parafialny. W niektórych okolicznych wsiach (m.in. w mojej) są cztery kaplice, w których liturgia sprawowana jest jedynie w niedziele i większe święta. Wszelkie działania duszpasterskie są zatem utrudnione i raczej skupiają się na miejscowości gminnej.

W tej wspólnocie parafialnej narodziła się moja wiara. Drewniana, mała, słoneczna kaplica, w której siłą rzeczy zawsze było się blisko ołtarza i ludzi, sprzyjała pogodnemu przeżywaniu religijności. Najmłodsze dzieci siadywały po obu stronach ołtarza. Widziałam twarze przystępujących do Komunii. Jeszcze nie wiedziałam, co się dokonuje przy stopniach ołtarza, a już pragnęłam w tym uczestniczyć. Moje pragnienie rodziło się z przebywania w bliskości ołtarza i świadectwa tych, którzy przyjmowali Ciało Chrystusa. Patrząc na ich twarze, rosłam w wierze.

W naszej małej kaplicy spotykaliśmy się czasem wieczorami, aby uczyć się nawzajem życia. Nie było, niestety, między nami naszych duszpasterzy, którzy przyjeżdżali tylko na Eucharystię, ale wierzyliśmy, że zebrani w imię Chrystusa, tworzymy w Nim wspólnotę. Mówiliśmy o tym, jak rozumiemy słowa Pisma Świętego, jak odczuwamy obecność Boga, jak przeżywamy liturgię eucharystyczną. Przygotowywaliśmy oprawę liturgiczną niedzielnych Mszy. Na spotkania przychodziły dzieci, młodzież, zaglądali też rodzice. Ucząc się wspólnoty, kultury bycia razem i bycia „dla”, organizowaliśmy rajdy piesze, rowerowe, ogniska, gry i zabawy. Wszystko to robiliśmy zawsze w wielkiej radości, choć też, muszę przyznać, zawsze w trudzie. Palącym problemem była (i, niestety, u wielu nadal jest) kwestia alkoholizmu w wielu rodzinach, często także przemoc, bieda, poczucie beznadziejności i niemożliwości wyjścia z sytuacji. Chodziło także o zniesienie antagonizmów między mieszkańcami popegeerowskiego osiedla i resztą mieszkańców wioski. Temu celowi podporządkowane było między innymi „wzajemne omadlanie się”. Na kartkach z tajemnicami różańcowymi wypisaliśmy z imienia i nazwiska wszystkich mieszkańców naszej wioski. Idea była taka: potrzebujemy modlitwy i potrzebujemy pojednania. Kto chce, niech wylosuje jedną tajemnicę Różańca, na której znajdzie nazwisko rodziny lub osoby samotnej, za którą ma się modlić przez tydzień. Na następną Eucharystię wrzuca kartkę do koszyka, losuje następną i tak przez cały październik. Była obawa, że z koszyka ubędzie mało kartek, ale zniknęły wszystkie, a to „omadlanie się” przetrwało do stycznia. Niektórzy dzielili się swoim doświadczeniem tej modlitwy. Wylosowali na przykład swego największego wroga i choć na początku modlitwa za niego sprawiała trudność, to z czasem zauważali zmianę w swoim patrzeniu na dawnego nieprzyjaciela i relacji z nim. Niektórzy wylosowali samych siebie i wtedy uświadamiali sobie potrzebę przebaczenia sobie, modlenia się za siebie, nawrócenia, odwagi zaczynania na nowo mimo nieudanego, wydawałoby się, już przegranego życia.

Wszyscy się znamy w tej małej wspólnocie, znamy historię każdej rodziny, problemy, wady i zalety. Przy ołtarzu gromadzimy się na modlitwę, tworzymy jedność, wprawdzie ze swoimi grzechami, ale pojednani w Chrystusie. Zawsze z wielką radością wracam do tej kaplicy, gdzie tyle Pan czyni, gdzie podczas niedzielnej Eucharystii tak mocno czuję communio Kościoła, dom, rodzinę dzieci Bożych.

Prowadząc rekolekcje parafialne, ale też szkolne, czy dla ruchów religijnych, poznałam wielu parafian i duszpasterzy. Często do rekolekcyjnej współpracy zapraszali mnie znajomi kapłani. Ale niektórzy obawiali się kobiety i to świeckiej, i to doktora dogmatyki.

Spotkałam piękne parafie, w których ludzie widzą, słuchają, miłują, chcą rozumieć. Takie zdrowe wspólnoty były dla mnie świadkiem miłującego Boga i Jego Dobrej Nowiny o zbawieniu człowieka. Świetnie prowadziło się tam dialog tak z księżmi, jak z parafianami. Poznając takie wspólnoty, rosnę w świadomości, że bycie w parafii, bycie Kościołem to duża odpowiedzialność i piękne zadanie. Czasem jednak z bólem przeżywałam czas spędzony w parafiach, których communio jest dla ludzi jedynie na papierze. Owszem, ożywają one na wielkie akcje od czasu do czasu (np. z okazji wizyty biskupa), ale raczej przypominają wtedy cymbały brzmiące. Trudno w takiej wspólnocie wzbudzić drzemiące gdzieś głęboko pragnienie otwartości, szczerości, ducha modlitwy. Często pojawiały się problemy we wzajemnych relacjach posługujących kapłanów (czasem nawet celowe przeszkadzanie koledze w pracy duszpasterskiej), w ich otwartości na parafian, znajomości lokalnych problemów, w solidarności świeckich między sobą i z duchownymi, działalności charytatywnej. Spotkałam wielu księży zniechęconych, wewnętrznie wypalonych, zmęczonych, zgorzkniałych. Zaczynając czasem pełni zapału, po roku czy dwóch byli zniszczeni, rozgoryczeni. Potem już każda rozmowa z nimi o poświęceniu, priorytetach, celowości, wadze powołania rozbija się o obojętność lub cynizm. Poznałam kilku księży, którzy mieli odwagę otrząsnąć się po niepowodzeniach, powrócić do modlitwy. Przeżyte i przyjęte nawrócenie owocowało wtedy wielkimi darami, nowym życiem i dla kapłana, i dla jego parafii. Zauważyłam przy okazji tych spotkań, że istnieje wzajemna zależność między podejściem księży do pracy i zaangażowaniem parafian. Jaka jest parafia, tacy są kapłani, ale też: jacy kapłani, taka parafia. Każda wspólnota nosi w sobie zarówno zalety, jak i wady tych, którzy ją tworzą.

Niektórzy księża zapraszali mnie, czasem z grupą młodzieży, traktując taką formę rekolekcji jako pewną nowość, która powinna przyciągnąć ludzi do kościoła. Jeśli nawet tak się działo, często kończyło się z ostatnim dniem rekolekcji. Najczęściej cały zapał wskrzeszony na rekolekcjach ginie w codzienności, ponieważ brakuje kontynuacji. Księża żalą się na świeckich, świeccy narzekają na księży. To często wynika ze strachu, wzajemnego niezrozumienia i braku odpowiedzialności. Niejednokrotnie daje o sobie znać nienormalny, nieeklezjalny podział: my i oni. Ale w wielu parafiach rekolekcje są przeżywane niezwykle świadomie. Na długo przed ich rozpoczęciem trwają przygotowania poprzez katechezy, spowiedź, nabożeństwa. Rekolekcje są wtedy punktem kulminacyjnym formacji, a nie jedynie zwyczajem, czy okazją do spowiedzi.

O danej wspólnocie parafialnej najwięcej zawsze mówi mi sposób sprawowania przez nią liturgii. Communio jest wyczuwalna, słyszalna, widoczna lub jej po prostu nie ma. Z radością przebywam zawsze na liturgii sprawowanej z miłością i w miłości. Mogę wtedy uświadamiać sobie i przeżywać misterium jedności Kościoła. Jestem wtedy w domu.

 

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama