Chrześcijanin - czyli (w tym życiu) powołany do cierpienia

Wprowadzenie do filozofii życia

Cierpienie, jak zaznaczyliśmy na samym początku, jest elementem egzystencjalnym każdego człowieka i na próżno szukać by w tym względzie wyjątków. Skoro jest to rzeczywistość powszechna, przeto każdy musi sobie z nią „jakoś” poradzić, czyli zrozumieć i spożytkować ją w dobry sposób, tak ją potraktować, aby jej nie zmarnować, nie ponieść z tej racji szkody. Jak bowiem już wspomnieliśmy, wielu sobie z  rzeczywistością cierpienia nie poradziło; nie odnalazłszy sensu cierpienia i  śmierci stracili wiarę w  Boga oraz w  zrozumienie sensu życia człowieka, wchodząc w  rozpacz, postawę buntu, czy ogłaszając człowieka istotą absurdalną. Te tragiczne postawy nie stanowią jednakże żadnych rozwiązań, niczego bowiem nie wnoszą, nic nie wyjaśniają, nie pokazują sensu, przeciwnie, wprowadzają cierpiącego człowieka w ciemność nocy, bezsensu i rozpaczy.

Chrześcijanin natomiast, czyli ten, który wybrał sobie za Mistrza Jezusa Chrystusa, ma możliwość i  powinność przyjąć wobec cierpienia stanowisko absolutnie wyjątkowe, chociaż jest to postawa nie tylko niełatwa, ale, trzeba powiedzieć, iż jest ona niezwykle trudna. Św. Paweł w Liście do Rzymian, tak na ten temat pisze: „Proszę was, bracia, przez miłosierdzie Boże, abyście dali ciała swoje na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną, jako wyraz waszej rozumnej służby Bożej. Nie bierzcie więc wzoru z tego świata, lecz przemieniajcie się przez odnawianie umysłu...” (Rz 12,1-2).

Chrześcijanin - czyli (w tym życiu) powołany do cierpienia

Tekst apostoła, po ludzku rzecz biorąc, może przerazić. Mówi nam bowiem, że jeżeli chcemy przeżywać życie, które ma podobać się Bogu, to nie ma na to innego sposobu, jak tylko poprzez „wydanie ciała swojego na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną”. Św. Paweł doskonale znał starotestamentalną liturgię składania Bogu ofiar ze zwierząt. Znał spalanie w  ogniu przepisanych części zabitych zwierząt. Chrześcijanin ma dokonać czegoś więcej: ma wydać swoje ciało na ofiarę żywą (!), a  więc nieustanie „spalającą” jego żywe ciało; ofiarę trwającą tak długo, jak długo trwa jego doczesne życie. Być cały czas spalanym, jako ofiara żywa! Oto powołanie chrześcijanina! Trudna, ale tylko ta droga prowadzi do przeżywania radości ze stawania się coraz bardziej duchowym człowiekiem, co dokonuje się przez danie przewagi konstytuującemu człowieka elementowi ducha nad jego cielesnością. Wtedy, na drodze cierpienia i  ofiary, życie człowieka staje się „rozumną służbą Bogu”, a  sama ofiara „świętą i  Bogu przyjemną”. Prawdziwe, dogłębne chrześcijaństwo, jak widać, nie jest łatwe. Może dlatego tak mało jest chrześcijaństwa w świecie, poza tym deklarowanym, wszelako samo wygłoszenie oświadczenia nie jest niczym kosztownym. Może dlatego świat współczesny wygląda właśnie „tak”, bo nie ma w  nim zbyt wiele „zaczynu” chrześcijaństwa, ze względu na małą liczbę naśladowców Chrystusa?

Aby przyjąć postawę nieustannej ofiary, trzeba dojść do dojrzałej postaci wiary, takiej, która pozwoli człowiekowi dojrzeć w  cierpieniu pewne dobro. Piszę „pewne dobro”, bo jeżeli określimy cierpienie jako dobro, to trzeba nam zaraz dodać, że jest to dobro swoiste, dobro wyjątkowe. Najlepsze wyjaśnienie tej kwestii jakie udało mi się napotkać, przedstawił Jacques Maritain. Cierpienie, według niego, jest dobrem, ale dobrem szczególnym. Owa wyjątkowość przejawia się w  tym, że porównując je ze wszystkimi innymi dobrami, zauważamy, że o każde dobro człowiek może modlić się tak dla siebie, jak i dla innych: np. o zdrowie, mieszkanie, etc., ale nie o  cierpienie. Z cierpieniem sprawa ma się inaczej. Chociaż każdy może prosić o  nie dla siebie, to jednak już nie może modlić się o  nie dla innych. Święci — pisze Maritain — pragnęli cierpienia dla siebie, jako najcenniejszego dobra. Wydawać by się mogło, że w takim razie, mogą i  powinni pragnąć tego dobra również dla tych, których kochają. A jednak tak nie było; w  ich życiu występowała sytuacja wręcz przeciwna. Święci, pragnąc dla siebie cierpienia jako najcenniejszego dobra, w  odniesieniu do innych, poświęcali swój czas, starając się zmniejszyć ból i leczyć rany cierpiących.

Przykładem takiej heroicznej postawy człowieka wobec cierpienia swojego i  bliźnich był święty ojciec Pio. W jego pismach odnajdujemy następujące świadectwo: „Od jakiegoś czasu odczuwam narastające pragnienie ofiarowania siebie samego Panu jako żertwy za grzeszników i dusze w czyśćcu cierpiące. To pragnienie coraz bardziej rośnie w  moim sercu do tego stopnia, że mogę powiedzieć, iż w  tej chwili stało się ono moją namiętnością. To prawda, że wiele razy złożyłem tę ofiarę Panu zaklinając Go, by raczył na mnie zesłać te kary, które przygotował i ma wymierzyć grzesznikom i duszom czyśćcowym, by je nawet ustokrotnił wobec mnie, byle tylko grzesznicy nawrócili się i zostali zbawieni i by zostały wpuszczone do raju dusze przebywające w czyśćcu. Teraz pragnąłbym ponowić to ofiarowanie Panu na mocy posłuszeństwa. Jestem przekonany, że tego chce również Jezus”.

Chce tego Jezus, bo pragnie On nawrócenia, czyli zwrócenia ku sobie grzeszników, a proces ten dokonuje się nie inaczej, jak tylko na drodze cierpienia i ofiary. Nie ma innego sposobu nawrócenia tych, którzy radykalnie odwrócili się od Boga. Ażeby wprowadzić w dogłębne zrozumienie tego trudnego zagadnienia, przywołam w tym celu najpierw słowa z Pisma świętego, a następnie ich wyjaśnienie podane przez o. Jacka Salija OP. Jeżeli chrześcijanin jest naśladowcą Chrystusa, to musi brać udział w dziele Zbawienia również, czy nawet przede wszystkim, poprzez cierpienia. Nakaz do takiej postawy zawarty jest m.in. w niełatwym do wyjaśnienia zdaniu zapisanym w Pierwszym Liście św. Jana Apostoła. Otóż, wspomniany apostoł pisze tak: „Jeśli ktoś spostrzeże, że brat popełnia grzech, który nie sprowadza śmierci, niech się modli, a  przywróci mu życie. Mam na myśli tych, których grzech nie sprowadza śmierci. Istnieje taki grzech, który sprowadza śmierć i w takim wypadku nie polecam, aby się modlono” (1J 5,16). Wyjaśnienie sensu tego trudnego i raczej niechętnie komentowanego tekstu, podaje ojciec Jacek Salij. Przytoczmy w całości jego wypowiedź, w  której pisze on, że: „Przekonująco wyjaśnił ten postawiony przez apostoła Jana znak zapytania co do skuteczności modlitwy za wielkich grzeszników św. Tomasz z  Akwinu: 'Tylko cud może sprawić nawrócenie takich ludzi, tylko cud na miarę wskrzeszenia umarłego. Oczywiście, dla Boga nie ma nic niemożliwego. Ale zarazem zwyczajną modlitwą nie wyprosimy ani wskrzeszenia umarłego, ani nawrócenia zatwardziałego grzesznika. W takich sprawach Bóg wysłuchuje tylko swoich przyjaciół'. Bardziej jeszcze przekonujące wydaje mi się wyjaśnienie, jakie znalazłem chyba w książce Siostra Łucja mówi o Fatimie. Mianowicie Łucja, najstarsza z dzieci fatimskich, powiedziała kiedyś: 'Pani za grzeszników nie każe się modlić'. Franka to zbulwersowało i powiada, że przecież grzesznicy szczególnie potrzebują naszej modlitwy. Na co Łucja odpowiada z całym spokojem: 'Za grzeszników trzeba się umartwiać'”.

Do takiego ofiarniczego życia, wszystkich chrześcijan, wzywa przywołany już wcześniej św. ojciec Pio. W jego zapiskach, w których wyjaśnia Listy św. Pawła czytamy: „Z nauki tego świętego apostoła widać jasno, że kto chce być prawdziwym chrześcijaninem, kto żyje duchem Jezusa Chrystusa, winien umartwiać swoje ciało nie w innym celu, ale dla czci Jezusa, który ze względu na miłość do nas zechciał wydać na śmierć swoje ciało. Takie umartwienie winno być ciągłe, stałe, i na serio, a nie doraźne; winno ono trwać tak długo, jak trwa nasze życie. Ponadto doskonały chrześcijanin nie może zadowolić się tylko jakimś zewnętrznie surowym, a  więc uproszczonym umartwieniem, ale winno ono być faktycznie przeżyte w bólu i cierpieniu. Trzeba więc podejmować umartwienie ciała [jako coś, co kosztuje i  wymaga ofiary]. Apostoł nie bez racji nazywa je ukrzyżowaniem. Mógłby jednak ktoś wyrazić zastrzeżenie: dlaczego aż taka surowość wobec ciała? Głupcze, gdybyś tak uważnie zastanowił się nad tym, co mówisz, to zdałbyś sobie sprawę z całego zła, jakiego doświadcza twoja dusza, wówczas zrozumiałbyś, że pochodzi ono stąd właśnie, iż nie potrafiłeś i nie chciałeś umartwiać twego ciała tak, jak to należało uczynić. Jeśli więc chcesz uleczyć [rany zadane ci przez zło] u  samych korzeni, to musisz popędy ciała ujarzmić, ukrzyżować ciało, gdyż jest ono źródłem wszelkiego zła”. I ten sam autor w  nieco innym miejscu pisze: „O, jakże wspaniałe jest, miłe i słodkie zaproszenie Boskiego Mistrza: 'kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i  niech mnie naśladuje' (Mt 16,24)... Dlatego unikajmy na wszelki sposób ubolewania nad rozmaitymi utrapieniami i słabościami, jakimi zechce nas doświadczyć Jezus... Kiedy Jemu spodoba się włożyć na nas krzyż, gdy choroba nas powali na łoże boleści, to dziękujmy Mu i  uważajmy się za szczęśliwych, że On nas tak bardzo zaszczycił, pamiętając o tym, że wyższym i doskonalszym aktem [miłości] jest pozostawanie z Jezusem na krzyżu, niż sama tylko kontemplacja Jezusa Ukrzyżowanego”.

Cierpienia chrześcijanina dokonują się, jak widać na dwóch drogach. Pierwszą z nich stanowią cierpienia i pokuty podejmowane dobrowolnie przez konkretnego człowieka. Drugą, jest ciche znoszenie krzywd. Ks. K. Michalski przypomina tę prawdę odwołując się do nauczania soborowego. Pisze: „Według nauki soboru trydenckiego upodabniamy się do Chrystusa Jezusa, który za nasze grzechy zadośćuczynił, ilekroć także my sami cierpimy, zadość czyniąc za własne winy. Czynimy zaś zadość nie tylko przez to, że dobrowolnie podejmujemy się pokuty, lecz także przez to, że znosimy cierpliwie krzyże, jakie nam Bóg w  życiu doczesnym zsyła”. Znoszeniu, swoistej bierności, czy lepiej — pokornej uległości wobec daru cierpień, poświęcimy osobny, następny rozdział, nie będziemy zatem szerzej wypowiadać się na ten temat. Przytoczmy zatem następną ważną wypowiedź na omawiany obecnie przez nas temat. Jej autorką jest osoba, która nigdy chrześcijanką nie była. Do końca swoich dni była wierną córką narodu wybranego, ale przybliżała sobie nauczanie Jezusa Chrystusa. Również i ona nie miała wątpliwości jak powinno wyglądać życie ucznia Chrystusowego. Pisze: „Przyjmować zło wyrządzone nam jako lekarstwo na zło wyrządzone przez nas... I trzeba nawet, żeby było to cierpienie niesprawiedliwe. Skoro zgrzeszyliśmy niesprawiedliwie, nie wystarczy cierpieć sprawiedliwie, trzeba cierpieć niesprawiedliwość” (S. Weil).

Najkrócej zatem można powiedzieć, że cierpienie bez Chrystusa — jest nieszczęściem. Cierpienie z Chrystusem — Krzyżem. Krzyż zaś, to cierpienie, które ma SENS! Co każdy człowiek uczyni ze swojego cierpienia i jak się w nie zaangażuje, to już jest sprawą pomiędzy każdą osobą ludzką a Bogiem: Czy będzie to nieszczęście, czy będzie to krzyż.

Wspomniana wcześniej S. Weil, słusznie przypominając, uczy czegoś, co jakże często bywa opacznie rozumiane przez chrześcijan. Są przecież chrześcijanie (kto wie, czy nie stanowią oni większości), którzy w  swojej jedności z  Bogiem chcieliby widzieć jako swoistą polisę zabezpieczającą ich przed wszelkim cierpieniem. Myślenie takie, żeby posłużyć się wyrażeniem K.K. Baczyńskiego, idzie chrześcijaństwu „na opak”. Jest to myślenie chrześcijaństwu zupełnie obce. Dlatego słusznie pisze Weil, że „najistotniejsza wartość chrystianizmu płynie stąd, że nie szuka on na cierpienie nadprzyrodzonego lekarstwa, ale że chce je w nadprzyrodzony sposób wykorzystać”.

Cierpienie zatem staje się zrozumiałe tylko w  chrześcijaństwie; tylko „przez Chrystusa, z Chrystusem i w Chrystusie”. Tylko w  Odkupicielu człowieka można uchwycić sens i  cel cierpienia, chociaż pełną wiedzę na ten temat posiądziemy dopiero w życiu wiecznym. Trzeba nam zatem przyznać rację C.K. Norwidowi, który posługując się poetyckim skrótem myślowym pisał, że cierpienie — to „hieroglif ”, „na ziemi niepojęty, zrozumialszy w niebie”. W niebie też każdy człowiek własne ziemskie cierpienie, które przyjął i przeżył z Chrystusem, zobaczy jako swoje wyniesienie. Piękną scenę opisują hagiografowie błogosławionej Beretty Molli. Będąc już chorą i cierpiącą powiedziała, że dalej chce cierpieć, „bo nie wypada przecież wstawić się przed Barankiem Bożym nie będąc naznaczonym cierpieniem”. Jak bowiem wyglądałby człowiek bez jakiegokolwiek śladu cierpienia stając przed Jezusem ubiczowanym, cierniem ukoronowanym, z  przebitymi gwoźdźmi rekami i nogami, rozoranym włócznią bokiem? Przecież byłby on zupełnie niepodobny do swojego Zbawcy!

Podobną wymowę nosi w  sobie myśl — przestroga zapisana w Dzienniku duchowym bł. Jerzego Matulewicza. Pisze on tak: „Jednego się tylko lękajmy: aby nie umrzeć, nie skosztowawszy cierpień, ucisków i  trudów dla Kościoła, dla zbawienia dusz, dla rozszerzenia chwały Bożej”.

Niezwykle dojrzałą, heroiczną mądrość krzyża posiadła najmłodsza kandydatka na ołtarze Antonietta Meo. Jeżeli jej proces beatyfikacyjny dobiegnie pomyślnie do końca będzie najmłodszą błogosławioną w  dziejach Kościoła. Zmarła mając zaledwie sześć lat i właśnie ten młody wiek sprawił, że jej droga na ołtarze trochę się opóźniła. Uważano bowiem, iż trzeba podejść z  bardzo wielką ostrożnością do dojrzałości wyborów i postaw tak młodej osoby. Na szczęście opory zostały pokonane i  proces szczęśliwie się rozpoczął. Antonietta Meo zachorowała na raka kości. Bardzo cierpiała, ale w swojej boleści trwała nieustannie złączona z Chrystusem. Po amputacji nogi pisała listy do Jezusa i posyłała Mu swoje pocałunki, a w wielkim cierpieniu do swojego ojca mówiła: „Ból jest jak tkanina. Im mocniejszy, tym jest więcej wart.” Jej dojrzałość może, powinna i  musi zawstydzać wielu, wydawałoby się dojrzałych chrześcijan. Nic więc dziwnego, że wielki papież Benedykt XVI tak wypowiedział się o  najmłodszej kandydatce na ołtarze. „Jej życie tak proste i ważne zarazem pokazuje, że świętość jest dla każdego: dla dzieci i młodych, dorosłych i starszych. Każdy wiek może być dobrym czasem, żeby zdecydować się bezgranicznie pokochać Jezusa i wiernie podążać Jego śladem”.

O owych wielkich darach, które można osiągnąć jedynie na drodze krzyża pisze też jeden z największych mistyków, św. Jan od Krzyża. W Pieśni duchowej przypomina, iż nie ma innej sposobności do zjednoczenia się z Bogiem, do wejścia w Boże skarby mądrości, jak tylko przez cierpienie, jak tylko przez krzyż. ?w mąż Boży pisał: „Ileż to rzeczy można odkryć w Chrystusie, który jest jakby ogromną kopalnią z mnogimi pokładami skarbów, gdzie choćby nie wiem jak się wgłębiało, nie znajdzie się kresu i końca. W  każdym zaś zakątku tych Jego tajemnic można tu i  tam napotkać nowe złoża nowych bogactw. W skazuje na to święty Paweł mówiąc, że w Chrystusie 'są ukryte wszystkie skarby mądrości i wiedzy'. W głębię tych tajemnic dusza nie wejdzie inaczej, jak tylko przez ucisk i cierpienia wewnętrzne i zewnętrzne... Ach, gdyby raz zrozumiano, że nie można dojść do gęstwiny różnorodnych mądrości bogactw Bożych inną drogą, jak tylko przez gęstwinę wszelkiego rodzaju cierpień! Im bowiem większej pragnie mądrości od Boga, tym bardziej powinna wpierw pragnąć cierpień, by przez nie wejść w gęstwinę krzyża... By wejść do tych bogactw mądrości, trzeba iść przez ciemną bramę, to jest przez krzyż. Niewielu zaś pragnie przez nią wchodzić, natomiast wielu pragnie rozkoszy, do których się przez nią wchodzi”.

Trzeba zatem razem ze św. Augustynem ożywiać nieustannie w sobie pamięć o tym, iż „powinniśmy ufać Panu Bogu naszemu, że jeżeli nie oddala utrapień, to nie dlatego, iż o  nas zapomina. Raczej cierpliwie znosząc zło spodziewajmy się dostąpienia dóbr większych. W  taki bowiem sposób 'moc w  słabości się doskonali'” (Liturgia godzin, t. IV, 333).

Chrześcijanin - czyli (w tym życiu) powołany do cierpienia
Fragment pochodzi z książki:
Rafał Kazimierz Wilk OSPPE
Wprowadzenie do filozofii życia

ISBN: 978-83-7720-381-1
wyd.: Wydawnictwo PETRUS 2015

Chociaż cierpienia są bezcennym skarbem dla chrześcijanina, to jednak miłosierny Bóg, dozwolił nam prosić Go o  to, ażeby udręczenia, które na nas spadają nie były ponad nasze siły. Jest zatem naszą powinnością codziennie błagać Boga, ażeby doświadczenia nas nie przywaliły nie pozwalając podźwignąć się, żeby nie przestały być krzyżem, i  nie stały się nieszczęściem. Właśnie dlatego, kiedy Pan Jezus uczył, jak mamy się modlić, pozwolił nam prosić Ojca Niebieskiego, abyśmy nie zostali wwiedzieni w pokuszenie. Jasną wykładnię tej prośby przedstawił papież Benedykt XVI. Czytamy: „Gdy powtarzamy szóstą prośbę Ojcze nasz, musimy zatem trwać w  gotowości przyjęcia na siebie ciężaru wyznaczonego nam doświadczenia. Z  drugiej strony, jest to jednocześnie prośba o  to, żeby Bóg nie nakładał na nas większych ciężarów, niż zdołamy udźwignąć, i ażeby nas nie wypuszczał ze swych rąk. Powtarzamy tę prośbę, z ufną pewnością, którą św. Paweł przybrał dla nas w słowa: 'Wierny jest Bóg i nie dozwoli was kusić ponad to, co potraficie znieść, lecz zsyłając (w znaczeniu: dopuszczając — przyp. mój) pokusę, równocześnie wskaże sposób jej pokonania, abyście mogli przetrwać'” (1 Kor 10,13) (Ratzinger, 2007, 143).

Podsumowując dotychczasowe analizy możemy powiedzieć, że cierpienie chrześcijanina, cierpienie złączone z  cierpieniami Chrystusa nabiera nowego wymiaru. To, co z natury swojej jest złe i przykre, dzięki łasce staje się sensowne, a tym samym dobre i  słodkie. Tak właśnie uczy nas Pan Jezus, kiedy mówi „o brzemieniu lekkim i jarzmie słodkim” (Mt 11,30).

Na zakończenie tej części przytoczmy strofy wiersza pióra Leopolda Staffa, poety, który posiadł bardzo głębokie zrozumienie cierpienia w duchu ewangelicznym. W wierszu O słodyczy cierpienia pisał:

„Zakwitnij mi łagodną dobrocią pogody O, cicha duszo moja, i raduj się w Panu, Żeś gościem jest wybranym na cierpienia

gody. (...)

Kto idzie w  szczyt, na stromą drogę się nie zżyma ... Bez męki pól i  ramion skąd by słodycz w chlebie? Najtkliwszą jest opieką wiośnie sroga zima...

Jeno cierpieniem twardym w  dojrzewań potrzebie pracuje duch... Od dłuta cierpi kruszcu bryła... Że żniw jest ojcem — wszelki ból miłuje siebie...

Ból to radość, co jeszcze twarzy nie odkryła, Wesele, co dopiero staje się dojrzewa... cierpkim sokiem jabłeczna słodycz niegdyś była...”

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama