Fragmenty książki "Szukając Boga by Doń się modlić", przekład - Beata Majczyna
Tytuł oryginału - Looking for a God To Pray To. Christian Spirituality in Transition
Published by Paulist Press
997 Macarthur Boulevard
Mahwah, NJ 07430
© 1994 by William Reiser
© Wydawnictwo WAM, Kraków 2002
Przekład Beata Majczyna,
Redakcja Barbara Borowska
ISBN 83-7097-891-6
nihil obstat. Prowincja Polski Południowej Towarzystwa Jezusowego,
ks. Adam Żak SJ, prowincjał. Kraków 17 listopada 2001 r., l.dz. 263/01
W chwilach przemiany, gdy rozwiewa się urok dawnych przeświadczeń i znanych wzorców, możemy doświadczyć Boga dziwnie dalekiego bądź zupełnie nieobecnego na świecie. To tak jakby przejść obok domu, w którym niegdyś mieszkał bliski przyjaciel: budynek wciąż stoi, okolica wydaje się ta sama, lecz w powietrzu unosi się uczucie pustki, gdy pamięć przywodzi śmiech i miłość przeżywane wspólnie z tym, który tu niegdyś mieszkał.
Jak widać, można wyjaśnić główny element tego doświadczenia poprzez przywołanie owego „nie” będącego sednem naszego zbliżania się do Boga poprzez język, symbole i pojęcia. Nie da się zawrzeć Boga w słownictwie, którym dysponujemy, ani też zmusić Go do objawienia się poprzez ceremonie i obrzędy, nie można Go też zamknąć w świętych pismach czy miejscach. W chwilach przemiany prawda o Bożej wolności i transcendencji staje się boleśnie wyrazista. Jeśli podejmiemy próbę powrotu na utarte ścieżki, przekonamy się, że Boża obecność już dawno posunęła się naprzód.
Innym doświadczeniem, które może uświadomić nam owo „nie” — jest doświadczenie cierpienia, zwłaszcza niezasłużonego. Część tego cierpienia sami na siebie sprowadzamy, więc nie powinniśmy się na to zbyt głośno skarżyć; a niesprawiedliwe cierpienie i niedola? Co z ludźmi zmuszonymi opuszczać swoje domy z powodu wojny lub głodu? Co z prześladowanymi z powodu przynależności do mniejszości etnicznych czy religijnych? Co z tymi, których praca jest karygodnie i systematycznie wykorzystywana? Co z setkami tysięcy tych, który zaginęli w wyniku działań rządów wojskowych?
Ludzie wiary od dawna zmagają się z napięciem pomiędzy wiarą w dobroć Boga a doświadczeniem świata pełnego wad i niesprawiedliwości. Głowią się nad tym, dlaczego niesprawiedliwi cieszą się powodzeniem, gdy biedni i gnębieni walczą o najlichszy choćby udział w dobrach tego świata. Cnotliwe życie nie jest automatycznie wynagradzane, występne zaś nie jest sprawiedliwie karane. A kiedy występni są strącani ze swoich tronów, czasem lądują prosto w kruchych mieszkaniach biedaków, a wtedy, mówiąc słowami Ewangelii, stan późniejszy owych ludzi staje się gorszy niż poprzedni (por. Łk 11, 26). I znów ta niesprawiedliwość ukazuje nam bardziej, czym Bóg nie jest, niż czym jest, jako że Bóg naszej tradycji ma być Bogiem sprawiedliwości i współczucia.
Rozdźwięk pomiędzy światem przez nas postrzeganym a tym, jaki w naszym odczuciu zamierzył Bóg, raz jeszcze kieruje nas ku „nie” naszego doświadczenia. „To nie jest to”, zapewniają nas nasze oczy. „Nie taki powinien być świat”. Obecność zła na świecie, a zwłaszcza nierówna dystrybucja dóbr tego świata tworzą poczucie dystansu między nami a Bogiem. Nasz instynkt religijny podpowiada nam, że Bóg nie mógł mieć nic wspólnego z niesprawiedliwością i uciskiem: nie mogą one pochodzić od Boga. Niemniej jednak Bóg wyraźnie zadecydował, że istoty ludzkie mają spędzić swe życie tutaj na ziemi. Żyjemy więc w rozdwojeniu, oddzieleni od naszego wyobrażenia o Bogu ową wypełnioną uciskiem i ubóstwem rzeczywistością. I żadne próby przezwyciężenia tych podziałów podjęte przez teologów nie przyniosły rezultatów; nie można pogodzić Boga ze złem czy to w przypadku nieszczęść dotykających całe narody, czy też tragedii w życiu jednostek. W rezultacie, Bóg wydaje się odległy, a nawet obcy ludzkim sprawom. Niektóre z tych odczuć innymi słowami wyraził Karl Rahner. Opisawszy dystans między Bogiem a człowiekiem, doświadczany obecnie przez wiele osób, napisał:
Boże oddalenie oznacza, że nasz duch spokorniał wobec zagadki nie do rozwiązania. Oznacza to, że nasze serce czuje się zniechęcone modlitwami bez odpowiedzi i odczuwa pokusę, by traktować słowo „Bóg” tylko jako jedno z tych wielkich słów, w które ostatecznie się nie wierzy, a pod którym ludzie ukrywają swą rozpacz, gdyż ona nie może już nawet siebie przyjmować za rzeczywistą. Bóg wydaje się nam jedynie ową nierzeczywistą i niedostępną nieskończonością, która ku naszej udręce sprawia, że nasz maleńki skrawek rzeczywistości zdaje się jeszcze bardziej skończony i niepewny. Owa nieskończoność jest powodem tego, że nawet na naszym świecie czujemy się bezdomni, gdyż prowadzi nas ona do szaleństwa tęsknoty, której nigdy nie możemy zaspokoić, a nawet On zdaje się jej nie zaspokajać.
Tak, wydaje się, że współczesny Zachód, bardziej niż ludzie żyjący we wcześniejszych czasach, musi dojrzewać w duchu pokuty w czyśćcu owego oddalenia od Boga. Jeśli przeznaczeniem jednostek ma być nie tylko błogosławiony dzień bliskości Boga, ale także noc zmysłów i ducha, podczas której nieskończoność żywego Boga staje się bliższa istot ludzkich poprzez odczucie bycia na dystans, a nie w bezpośredniej bliskości, dlaczego doświadczenia te nie miałyby być również przeznaczeniem narodów i kontynentów?12
Nasz sposób odnoszenia się do Boga został uwarunkowany przez co najmniej dwie sprawy, choć być może nie uświadamiamy sobie głębi ich oddziaływania. Po pierwsze, jest to kultura i jej indywidualizm, który odegrał najistotniejszą rolę w naszym sposobie budowania relacji z Bogiem. Społeczeństwo kształtuje w nas sposób myślenia, który skłania nas bardziej do wyborów i działania w kategoriach tego, co jest dobre dla jednostki niż tego, co mogłoby służyć dobru ogółu. Kształcenie ma więc na celu podniesienie wartości kariery osobistej oraz „maksymalizowanie” możliwości osiągnięcia sukcesu. Moralność staje się zasadniczo kwestią indywidualną i osobistą. Preferujemy prywatne środki transportu, prywatny stosunek do posiadania. Dążymy do zaspokajania prywatnych czy osobistych interesów, stawiając je przed dobrem publicznym, co powstrzymuje wszelkie wysiłki zmierzające do wyjścia naprzeciw problemom państwowym czy globalnym. Bezwzględna niezależność staje się pewnego rodzaju cnotą narodową. Nawet pobożni i prawi stają wobec Boga tak, jakby w Jego oczach najważniejsza była ich osobista cnota w odniesieniu do Bożego prawa. W postawie faryzeusza modlącego się w świątyni na naganę zasługiwało nie tyle to, że chełpił się swą pobożnością, ani nawet to, że dawał do zrozumienia, że tak naprawdę nie potrzebuje Bożego miłosierdzia, lecz to, że wierzył, iż jedyną istotną kwestią w jego relacji z Bogiem jest jego indywidualne zbawienie czy też usprawiedliwienie. Faryzeusz nie znalazł usprawiedliwienia nie ze względu na swą pychę, lecz na to, że ośmielił się stać w pojedynkę, tak jakby mógł oddzielić się od grzesznej ludzkiej społeczności, do której tak naprawdę należał, chociaż nigdy by się do tego nie przyznał.
Drugą sprawą, warunkującą nasz sposób odnoszenia się do Boga, jest coś, co nazwałbym (z braku lepszego określenia) estetyką religijną. Chodzi tu o pewną wrażliwość czy też postawę wobec świata i doświadczenia historycznego istot ludzkich, która skłania nas do interpretowania pewnych obszarów rzeczywistości w kategoriach Boga. Wyobraźnia rozwija nawyk wychwytywania w różnych rzeczach boskiego rezonansu lub też kojarzenia pewnych rzeczy z Bogiem. Nie zawsze jestem pewien, co słowo „Bóg” oznacza dla ludzi; być może jest to tylko jakieś niewyraźne poczucie bezpieczeństwa wobec bezmiaru wszechświata, którego początki leżą poza zasięgiem ludzkiego umysłu. A może odnosi się ono do Słowa, które stało się ciałem i spowiło wszelkie stworzenie świętą przeźroczystością. Tak czy inaczej, pewne rzeczy są kojarzone z boskością i tworzą ów charakterystyczny „duchowy” nastrój: ciemna kaplica, witraże, utrzymująca się woń kadzidła, jarzenie się świec wigilijnych, śpiewy liturgiczne, tajemniczość samej liturgii, zasłonięte tabernakulum, figury i obrazy, święte księgi, relikwie świętych. Wszystko to może stwarzać w nas poczucie, że weszliśmy w kontakt z Bogiem, choć tradycyjna estetyka religijna zasadniczo nie jest przenoszona do życia poza sanktuarium. Aura świętości może przez chwilę unosić się w powietrzu poza obiektami kultu, lecz wkrótce znika niepostrzeżenie pośród trosk świeckiego świata.
Nawet tzw. „dowody” czy „argumenty” za istnieniem Boga, sformułowane przez św. Tomasza z Akwinu, ostatecznie przemawiają do jakiegoś zmysłu estetycznego powiązanego z dobrem i porządkiem we wszechświecie: biorąc pod uwagę istnienie tak zrozumiałego i pełnego dobra widzialnego świata, jedynym rozsądnym wyjściem jest, oczywiście, założenie istnienia inteligentnego i dobrego stwórcy! Lecz co z ludźmi o pełnym chaosu i bólu spojrzeniu na życie, którzy nie dostrzegają wokół siebie ani ładu, ani dobra? Ludziom tym trudno jest przyjąć argumenty św. Tomasza, gdyż zakładają one nieprawdopodobny dla nich pogląd na rzeczywistość. Owszem, mogą oni wierzyć w Boga, lecz nie w oparciu o ład i dobro wszechświata.
Niemniej jednak to, co piękne, niewątpliwie potrafi nas wzruszyć; nie ma też wątpliwości, że dzieła sztuki sakralnej, podobnie jak sztuka w ogóle, otwierają nas na prawdziwie podnoszące na duchu i uszlachetniające doświadczenie estetyczne. Potencjał ów posiada wszystko, co zostało stworzone, jako że wszystko to jest manifestacją Bożego artyzmu. Jednakże doświadczenie estetyczne nie jest równoznaczne z doświadczeniem Boga i błędem byłoby mylić jedno z drugim.
Potrzebujemy dzisiaj rozpaczliwie nowej estetyki religijnej. Potrzebujemy nowego spojrzenia na siebie i na nasz świat, za pośrednictwem którego moglibyśmy odczuć Bożą obecność pośród nas; potrzebujemy intuicji, która by nas prowadziła i oddziaływała na naszą wrażliwość religijną nie tylko w murach, ale i poza murami kościoła. Estetyka ta musi sprawić, że staniemy się bardziej świadomi i krytyczni w stosunku do promowanego przez naszą kulturę indywidualizmu z jego przesadnym poczuciem prywatnej własności i samorealizacji. Nie można jednak takiej intuicji po prostu wynaleźć lub wymyślić; musi się ona zrodzić w znakach czasów. Dawne formy estetyczne wyrażały geniusz (a może pragnienia i tęsknoty) innego czasu i miejsca. Melodie chorałów gregoriańskich, które przez wiele lat wzruszały mnie do głębi, tchnąc życie w milczące, puste ściany kaplicy, w której zwykłem się modlić. Dawny porządek Mszy świętej, wraz liturgicznymi gestami kapłana recytującego modlitwy przyciszonym głosem, przenosił mnie do oddalonego świata tak bezpiecznie odmiennego od wszelkich rzeczy i spraw. Zasadniczo jednak, owe formy religijne działały poprzez przyciąganie serca ku niebu, a nie ku ziemi, a owo tchnienie było westchnieniem ku wieczności.
Ludzie, którzy nie podzielają impulsu nakazującego wznoszenie świątyń i katedr, ci, którzy zastanawiają się, czy obecne formy oddawania czci zdołają kiedykolwiek umożliwić nam kontakt z podstawowymi elementami współczesnego ludzkiego doświadczenia, są być może gotowi zgodzić się, że tajemnica Boga objawia się w nie: nie w budowli i jej mocnych, granitowych murach; nie w muzyce sakralnej; nie w dramaturgii liturgicznej; nie w witrażach czy też malarstwie i wizerunkach Chrystusa i świętych; a także nie w intuicji dotyczącej świętości niegdyś ukrytej za tymi rzeczami. Dla tych ludzi tajemnica Boga musi się kojarzyć z czymś innym. Potrzeba więc, by wyobraźnia wypracowała nowy zwyczaj.
Spotkałem wiele młodych osób, które znalazłszy się w kościele, nie miały bladego pojęcia o tym, czym jest liturgia eucharystyczna. Jeśli Eucharystia ma być czymś na podobieństwo posiłku, budynek kościoła raczej nie przypomina miejsca, gdzie ludzie gromadzą się na posiłek. Ci młodzi ludzie potrafią uchwycić sens czytań i homilii, ale potem się gubią. Nawet po tym, jak wyjaśni im się formę i znaczenie Eucharystii, pozostają niewzruszeni i duchowo niezaangażowani, pomimo najszczerszych wysiłków. Dostrzegam co najmniej trzy powody takiej sytuacji. Po pierwsze, nie znają oni w pełni dziejów Jezusa, stąd Eucharystia nie jest dla nich ściśle powiązana z ewangelicznymi wspomnieniami o Nim. Po drugie, mimo że z wielką chęcią odgrywają różne role liturgiczne (ministrantów, lektorów, psalmistów czy liturgicznej służby ołtarza), ich działania nie oddają nowego sensu Bożej obecności w świecie. I po trzecie, estetyczna forma Eucharystii — modlitwy, muzyka, stroje noszone przez kapłanów, święte miejsce itd. — ma niewielki związek z naszym miejscem i czasem w historii. Nie podziwia się jedzenia; zjada się je. Przez wieki pobożność eucharystyczna poddawała się ludzkiej skłonności uświęcania rzeczy i kumulowania Bożej tajemnicy w poświęconym przedmiocie: chleb i kielich symbolizowały Chrystusa w sposób niezrozumiały i nie do przyjęcia dla wielu ludzi dzisiaj. Znakiem naszych czasów, a nawet symptomem tragicznego zerwania więzi pomiędzy doświadczeniem a wiarą jest to, że wielu młodych nie potrafi odnaleźć znaczenia w głównym obrzędzie chrześcijańskim.
Gdzież więc mamy poszukiwać nowej estetyki — współczesnego poczucia Bożej obecności? Z czym mamy kojarzyć boską tajemnicę? Jakie widoki, dźwięki czy przedmioty wywołają w nas dzisiaj świadomość Bożej obecności wśród nas oraz Jego nieustannego zainteresowania tym światem? Jakie tematy i pragnienia staną się treścią naszej muzyki, symboli i obrzędów oraz sztuki sakralnej? Jakie troski rozbudzą raz jeszcze potężne i „niebezpieczne” wspomnienie życia Jezusa? A ponieważ modlitwy liturgiczne mają za zadanie skupiać bardziej naszą uwagę niż Bożą, jakież więc sprawy powinny być nieustannie obecne w naszej świadomości?
Poprzez stulecia zaznaczyła się tendencja do poszukiwania związku pomiędzy sprawowaniem Eucharystii a „niebieskim sanktuarium” — symboliczną zasłoną w Liście do Hebrajczyków (por. Hbr 6,19). Oczy modlącego się Kościoła bardzo często zwracają się ku Chrystusowi w Jego chwale. Lecz czy liturgia nie powinna się raczej kierować ku ziemi niż ku niebiosom, jako że to właśnie tutaj mamy żyć i tutaj mamy znaleźć Boga? To właśnie na ten świat ma przyjść królestwo Boże, o które prosimy w modlitwie. Być może zamiast celebrować potęgę „Wszechmogącego Boga Ojca”, który panuje na wysokości, czy zwycięstwo Baranka Bożego, który zgładził grzechy świata — powinniśmy rozpocząć od rzeczywistości ludzkich istot na tym świecie i zapytać: „Jak można odczytać i przeobrazić ich (i nasze) doświadczenie w świetle Ewangelii? Jakie kluczowe elementy tego doświadczenia wymagają pomocy?
Troska o biednych i uciśnionych
Tak naprawdę, nowa estetyka już się tworzy przez ostatnie dwadzieścia lat i stopniowo przekształca naszą świadomość w kwestii tego, co to znaczy być Kościołem. Wyobraźnia chrześcijańska staje się coraz bardziej uwrażliwiona na szczególną miłość Boga do ludzi biednych. Rozwija się nawyk dostrzegania „Boga” wszędzie tam, gdzie istoty ludzkie są zubażane i ciemiężone, terroryzowane i bezdomne. Stopniowo do świadomości dochodzi fakt, iż zbawienie nielicznych zależeć będzie od uwolnienia wielu; innymi słowy, niemożliwe jest zbawienie, jeśli nie będziemy solidarni z biednymi. Łącząc nasze pragnienia z ich pragnieniami, oddając tyle, ile w ludzkiej mocy, do ich świata naznaczonego różnymi brakami — doskonalimy nową wrażliwość chrześcijańską na obecność Boga w świecie.
Modlitwy i pieśni powinny coraz lepiej odzwierciedlać cierpienie i nadzieję biednych, gdyż Bóg Pana naszego Jezusa Chrystusa jest w szczególny sposób obecny wśród nich, w ich historii, obecnym doświadczeniu i pragnieniach. Jak możemy wznosić nasze serca w pieśni do Boga, jeśli w naszych pieśniach mało jest miejsca na ubogą rzeczywistość większości ludzi naszych czasów? Czyż mamy wielbić i wysławiać Boga nie wypowiadając naszego protestu wobec niedoli obecnej w życiu tak wielu ludzi? Czy pobożność pełnoletnich chrześcijan Zachodu będzie zawsze pobożnością ludzi nie mających styczności z życiem tych, którzy się zmagają? Wyśpiewany od czasu do czasu hymn rewolucyjny mógłby nam dobrze zrobić.
Nie chciałbym tutaj sugerować, że Bóg nie troszczy się o pozostałych ludzi, zwłaszcza w chwilach ciężkiego bólu czy też pokusy i wewnętrznego zmagania lub odczuwanej w sercu wdzięczności. Lecz być może Bóg podobny jest do rodzica, który nie poświęca w pełni swej uwagi dziecku skarżącemu się na zepsutą zabawkę, gdy tymczasem jego siostrzyczka czy braciszek walczy o życie na szpitalnym łóżku. I tak jak rodzice staraliby się pomóc wszystkim swym dzieciom nauczyć się myśleć i kochać jak rodzina — tak też Bóg działa i tworzy podobne uczucie troski w nas. Bóg będzie zawsze więcej od nas wymagał, gdyż równie wiele otrzymaliśmy.
Każde zgromadzenie chrześcijan, które nie ma styczności z doświadczeniem ludzi naszych czasów cierpiących niedostatek na płaszczyźnie ekonomicznej, społecznej i politycznej i które z zasady nie otwiera się na obecność tych ludzi, lecz pozostaje niewzruszone ich potrzebami i wołaniem — podobne jest do dziecka dopominającego się o uwagę zatroskanego rodzica. Oddawana w liturgii cześć okaże się coraz bardziej odległa od świata i jego historii, tak jak się to dzieje w przypadku, gdy oddawanie czci nie łączy się z dziejami Jezusa. Na próżno oddaje się sakramentalną cześć, jeśli nie łączymy jej z życiem i śmiercią Jezusa oraz z życiem i śmiercią tych ludzi na świecie, którzy łakną i pragną sprawiedliwości.
Bycie osobą oznacza bycie w relacji z innymi. Jest to więc stan w założeniu swym relacyjny i społeczny. Ludzkie istoty pozostające w relacji tworzą społeczeństwo. Bardzo dobrze ujmuje tę kwestię chrześcijańskie pojęcie Boga. Ponieważ Bóg jest osobowy, więc bycie Bogiem też musi być relacyjne. Stąd mowa o jedności trzech „osób” w jednym Bogu.
Lecz pojęcie Boga osobowego, a więc pozostającego w relacji, ma wpływ na sposób, w jaki zaznacza się On w naszym życiu. Bóg nie może funkcjonować jako stały, niezmienny punkt — pozostając jednocześnie Bogiem przechodzącym — mimo że Psalmista obrazuje Go jako „skałę” i „twierdzę warowną”. To samo dotyczy istot ludzkich, jako że bycie taką istotą oznacza udział w procesie stwarzania i nieustanne przekształcanie się w coś nowego. Żadna otwarta na życie osoba nie pozostaje na zawsze taka sama, ponieważ wciąż dorastamy, nieustannie przeżywamy nawrócenie i odnowę, wciąż pomnażając naszą zdolność do współczucia, mądrości i miłości.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego nie możemy pozostać tacy sami. To, kim jesteśmy i jak się rozwijamy, w dużym stopniu zależy od ludzi wokół nas oraz od wydarzeń naszych czasów. Tak więc nie tylko się rozwijamy, ale też coraz bardziej uspołeczniamy. Z dnia na dzień stajemy się ludźmi coraz bardziej świadomymi naszego świata. Co więcej, także i świat podlega nieustannemu wzrostowi: wiemy o nim więcej, obserwujemy coraz większą współzależność gospodarek i bogactw politycznych narodów, a pełne smutku historie tego świata pojawiają się co wieczór na ekranach naszych telewizorów. Świat, w którym żyjemy wraz z innymi ludźmi, oraz jego troski zaznaczają się w naszej rosnącej świadomości na temat tego, kim jesteśmy; przekształcają nasz sposób myślenia o sobie. Wszyscy ludzie w jakiś sposób należą do nas, a my do nich.
Kwestia ta powinna być sama przez się zrozumiała dla chrześcijanina. Wzrastanie w Duchu pociąga za sobą tym głębsze zrozumienie, co to znaczy należeć do całego ludu Bożego. W dzisiejszych czasach ludzie biedni w bardzo dramatyczny sposób objawiają owo Boże nie. Mimo że Bóg zawsze się z nimi utożsamiał czy to poprzez historię Izraela, czy też dzieje Jezusa — trzeba przyznać, że bieda, głód i niesprawiedliwość nie pochodzą od Boga. Ludzie biedni dają nieustannie najlepsze świadectwo tej wielkiej prawdzie, że lepiej znamy Boga poprzez to, czym On nie jest.
Jeśli więc w naszym myśleniu o Bogu na początku założymy, że żyjemy w indywidualnej z Nim relacji, oznacza to, że pozwoliliśmy, by do naszego myślenia wkradł się błąd. Relacja z Bogiem jest pozbawiona wszelkiego indywidualizmu, gdyż być w relacji z Nim, to automatycznie być w relacji z innymi ludźmi, tak żywymi, jak i umarłymi, z którymi Bóg pozostaje w relacji.
Ewangelia wspomina, że Jezus zwracał się do Boga jako do Ojca. Czyż nie oznacza to, że relacja Jezusa z Bogiem była osobista, na podobieństwo relacji między dziećmi a rodzicami? To dobry argument; chrześcijańskie doświadczenie Boga można słusznie nazwać „osobistym”. Jak wyznał Rahner, powtarzając za św. Ignacym: „Mówię tylko, że poznałem Boga, bezimiennego i tajemniczego, milczącego a jednak bliskiego, obdarzającego mnie sobą w swej Trójcy, poznałem Boga ponad wszelkie konkretne wyobrażenia. Poznałem Go wyraźnie w takiej bliskości i łasce, że nie sposób się pomylić”. Dlaczegóż więc nasza relacja z Bogiem nie jest indywidualna?
Otóż nasza relacja z Bogiem, jak zauważył Rahner, przewyższa zawsze wszelkie konkretne wyobrażenie. Dotyczy to nas; dotyczyłoby także Jezusa. Nawet słowo „Ojciec” nie określa dokładnie pełnej natury boskiej tajemnicy. Bóg, do którego się zwracamy, pozostaje Bogiem, który dzieli z wszystkimi ludźmi swój boski obraz i podobieństwo. Bóg, który „stworzył niebo i ziemię”, uznał za stosowne, by zamieszkać w sercu każdego człowieka, nawet tego najbardziej nieszczęśliwego. Dlatego za każdym razem, gdy wymawiamy słowo „Bóg”, dusza sięga ku ludzkiej społeczności dawnej i obecnej ( gdyż „Bóg jest Bogiem [...] żywych — wszyscy dla Niego żyją”; por. Łk 20, 38). Jednak choć nieświadomie, dusza sięga ku Temu, który jest Bogiem ludzi i dla ludzi. I tak jak Bóg widzi nie tylko mnie, lecz zawsze i wszędzie twarze wszystkich ludzi, tak też i my zwracając się do Boga — stajemy twarzą w twarz z wszystkimi ludźmi. Tak więc patrzeć na Boga to zmienić swoje spojrzenie na świat. Przebywać z Bogiem na modlitwie, to przebywać z całym światem, gdyż nie podobało się Bogu, byśmy widzieli Go „samego”.
opr. ab/ab