Z o. Przemysławem Ciesielskim dominikaninem, proboszczem parafii NMP Królowej Aniołów w Korbielowie, rozmawiają Beata Kolek i Anna Dąbrowska
Ojcze, chyba jeszcze nigdy nie rozmawiałyśmy z pustelnikiem...
Nie jestem pustelnikiem...
Ale mieszkał Ojciec w samotności, w górach, daleko od ludzi.
To jeszcze nie czyni ze mnie pustelnika. Rok spędzony z dala od ludzi był dla mnie tylko odskocznią od normalnej pracy, a nie sposobem na całe życie. W naszym zakonie, jeśli ktoś potrzebuje dłuższego odpoczynku, to najczęściej otrzymuje zgodę na tzw. rok szabatowy, czyli rodzaj urlopu. Różnie można go wykorzystać: na studia za granicą albo wyjazd na kurs językowy. Ja chciałem po prostu gdzieś się zaszyć, pobyć w samotności...
Ciekawy pomysł na urlop...
Potrzeba samotności kiełkowała we mnie od dawna. Jeszcze przed wstąpieniem do zakonu zaczytywałem się w Tomaszu Mertonie. Napisałem u o. Jana Andrzeja Kłoczowskiego pracę magisterską na temat samotności. Bezpośrednim motywem była jednak chęć odpoczynku - fizycznego i psychicznego - po szesnastu latach pracy na „pierwszej linii ognia". Byłem duszpasterzem i katechetą, osobą odpowiedzialną za finanse w trzech klasztorach, a tuż przed zamieszkaniem w lesie przeorem we Wrocławiu. To był czas bardzo intensywnego działania. Zwłaszcza końcówka dała mi się we znaki, czułem się jak zawodnik, który wybiega na ostatnią prostą i wypina pierś, żeby przeciąć taśmę na mecie.
Czy łatwo było Ojcu wszystko zostawić?
Wrocław opuściłbym tak czy tak. Kiedy przeor kończy swoją kadencję, zmienia klasztor, aby nie patrzeć na ręce swojemu następcy. Poza tym każdy zakonnik co jakiś czas zmienia miejsce pobytu, zostawia ludzi, duszpasterstwa. Dzieła, które on zapoczątkował, kontynuują inni. Pożegnanie z dotychczasowym życiem czekałoby mnie zatem niezależnie od tego, czy miałbym „rok szabatowy".
Ostateczną decyzję podjąłem mniej więcej rok wcześniej. Uznałem wtedy, że jeżeli człowiek niemal bez przerwy zajmuje się innymi ludźmi i ich sprawami, to istnieje niebezpieczeństwo, że utraci kontakt z samym sobą, z tym, co myśli, czuje, czego chce i pragnie. Jako przeor robiłem na ogół rzeczy, które były konieczne, nie zawsze było to jednak to, co chciałbym robić. Dlatego chciałem w samotności posłuchać swojego serca, swoich pragnień i myśli. W „byciu ze sobą" chciałem także odnajdywać Pana Boga, pobyć z Nim. Poszedłem więc do mojego prowincjała, o. Krzysztofa Popławskiego...
Zgodził się bez problemu?
Powiedział: „Miałem dla ciebie przygotowane trzy różne propozycje pracy duszpasterskiej, ale skoro potrzebujesz roku odpoczynku, to w porządku. Człowiek jest ważniejszy, robota może poczekać". Z wdzięczności obiecałem mu, że po upływie tego roku zgodzę się na każde zajęcie. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że będzie to probostwo w Korbielowie.
Kiedy Ojciec przeprowadził się do lasu?
Latem 2006 r. Przez mniej więcej dwa, trzy miesiące „dochodziłem do siebie", „schodziło" ze mnie fizyczne zmęczenie. Jeszcze kiedy byłem przeorem, pod koniec kadencji, miałem czasami ochotę wyrzucić za okno dzwoniący telefon. W końcu przestał dzwonić - poczułem ulgę. Wreszcie nikt niczego ode mnie nie chciał, zresztą kontakt nie bardzo był możliwy. Domek, w którym zamieszkałem, znajduje się z dala od cywilizacji. Żadna sieć komórkowa nie ma tam zasięgu. Nie miałem ani Internetu, ani nawet komputera.
A radio?
Też nie. Tylko ciszę. Jest tam co prawda szlak wiodący na przełęcz, ale nieuczęszczany. W okolicy stoi parę innych chałup, ale tylko w jednej - nade mną- mieszkał ktoś przez cały rok. Pozostałe są sezonowe - ludzie przyjeżdżają do nich wyłącznie na lato.
Kiedy już zeszło ze mnie całe zmęczenie, zaczął się „na poważnie" czas bycia sam na sam ze sobą. Odkrywałem wtedy różne rzeczy. Lubię porównywać to doświadczenie do rozmrażania lodówki lub zamrażarki. Wyłączenie z prądu sprawia, że wszystko pomału zaczyna topnieć i spod lodu zaczyna prześwitywać to, co pod nim jest. Wtedy zaczęło być - powiedzmy — ciekawie.
Chciał Ojciec powiedzieć: ciężko?
Tak. Bo doświadczenie samotności jest trudne. Prawda o sobie może być czasem niemiła i niewygodna, ale trzeba ją poznawać i zmierzyć się z nią. Dzięki temu coś może się w nas zacząć zmieniać. Czasami ktoś obawia się samotności, bo boi się, że jest w nim coś, z czym sobie nie poradzi. Żeby zagłuszyć ciszę, zaczyna się czymś zajmować. Myślę, że problemem naszych czasów jest to, że robimy mnóstwo rzeczy tylko po to, by nie być z sobą sam na sam. Nadmierna aktywność staje się formą ucieczki. Nie można jednak ciągle uciekać. Dlatego kiedy ludzie pytają mnie teraz, co tam robiłem, odpowiadam: „Nic".
Ale przecież coś Ojciec robił, wtedy kiedy „nic nie robił".
Moim ulubionym zajęciem było siedzenie przy rozgrzanym piecu z kubkiem gorącej herbaty i gapienie się w okno. Domek stał na wzniesieniu, w dole płynął potok, a za potokiem widać było strome, gęsto zalesione zbocze. Obserwowanie go przez cały rok było ciekawym doświadczeniem. Kiedy przebywa się w górach dłużej i ogląda ten sam krajobraz przez kilka miesięcy, to zaczyna się dostrzegać mnóstwo szczegółów. Zauważyłem na przykład, że jesienią odcień żółci zmienia się z dnia na dzień; z jasnego na ciemniejszy, aż do czerwieni. Odkryłem tam, że jesień jest o wiele piękniejsza niż wiosna. Jesień to niezwykła dynamika barw, wiosna to tylko różne odcienie zieleni. Poza tym wykonywałem najprostsze czynności, umożliwiające przeżycie, na przykład rąbałem drzewo. Jeśli tego nie zrobiłem, nie miałem czym palić w piecu, nie mogłem ugotować obiadu ani nawet wody na herbatę.
Żeby pobyć w ciszy, nie musiał Ojciec zamieszkiwać w lesie. Można przecież zamknąć się w jakimś klasztorze kontemplacyjnym.
Można. Mój prowincjał proponował mi zresztą dołączenie do jakiejś monastycznej wspólnoty. Nie chciałem. W każdej wspólnocie chcąc nie chcąc musiałbym wchodzić w jakieś relacje. Musiałbym się czasem uśmiechnąć albo powiedzieć „Szczęść Boże". Zależało mi na tym, by - na tyle, na ile to możliwe - wyjść poza to. Nie chciałem być „wobec kogoś", chciałem być tylko „wobec siebie".
Miał Ojciec jakiś konkretny plan dnia?
Nie miałem żadnego planu.. Powszechne mniemanie jest takie, ze pustelnik to ktoś, kto wstaje o czwartej nad ranem i przez trzy godziny medytuje.
Ja natomiast wstawałem wtedy, kiedy się obudziłem. Na początku o ósmej, dziewiątej - odsypiałem kilka ostatnich lat. Potem bywało różnie - czasem budziłem się o czwartej, czasem o szóstej. Kiedy wszystko się ustabilizowało, budziło mnie słońce. Wstawałem razem z nim.
Bez określonego planu czy rytmu człowiek łatwo może się rozleniwić i nie robić nic. Brak planu może jednak również stać się elementem tworzenia przestrzeni do spotkania z samym sobą. Odkrywałem, czy w danym momencie chcę się pomodlić, czy nie - nie dlatego, że zadzwonił dzwonek czy wybiła określona godzina, ale dlatego, że chcę się spotkać z Panem Bogiem. Czasem chciałem poczytać książkę albo napić się gorącej herbaty, pójść na spacer, na rower, narąbać drzewa czy w strumieniu zbudować tamę.
Zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że człowiek postawi sobie cel i będzie chciał go zrealizować za wszelką cenę. Wiedziałem o tym i dlatego chciałem tego uniknąć. Zapewne byłbym szczęśliwy, gdyby udało mi się uporządkować dzień, na przykład: jutrznia codziennie o szóstej rano, potem Msza, adoracja... Tylko czy dzięki temu rzeczywiście spotkałbym siebie i Pana Boga? Nie mówię oczywiście, że wszelkie plany są niepotrzebne i że w życiu zawsze trzeba podążać tylko za głosem serca. Nie w tym rzecz. Moim planem nie było też „nierobienie planu". Można powiedzieć, że zwyczajnie chodziłem po lesie i na bieżąco szukałem dla siebie ścieżki - nie podążałem konkretnym szlakiem.
Każdy dzień był inny?
Nie do końca. Bardzo często kolejne dni były do siebie podobne. Wstawałem rano, odmawiałem jutrznię, odprawiałem Mszę św. i adorację. To trwało godzinę albo dwie. Potem jadłem śniadanie, rąbałem drzewo, coś czytałem, pisałem, czasem cały dzień spędzałem na rowerze. Gdybym spisywał to, co robiłem, okazałoby się pewnie, że większość dni przebiegała według takiego samego schematu.
Był taki moment, że chciał Ojciec uciec?
Uciec nie, ale pamiętam kilka niełatwych chwil. Bardzo czekałem na zimę. Miałem nadzieję, że spadnie ze trzy metry śniegu, zasypie wszystko i wtedy będę już zupełnie oddzielony od świata. Na moje nieszczęście zima nie była ani bardzo mroźna, ani bardzo śnieżna. Dwa razy jednak zasypało drogę tak, że od niedzieli do niedzieli zupełnie nie ruszałem się z chaty. Miałem wtedy poczucie, że to jest właśnie to, o co mi chodziło: niczym się nie zajmować, nigdzie nie chodzić. Trochę w myśl tego, co mówili Ojcowie Pustyni: „Siedź w celi, a cela cię wszystkiego nauczy". I tak rzeczywiście było. Kiedy byłem całkowicie zasypany, było mi ciężko. Czułem, że najchętniej coś bym zrobił, gdzieś poszedł, uciekł od ciszy.
W takich momentach dochodziły do głosu różne moje emocje i pragnienia. Wracały wspomnienia. Przypominałem sobie różne sytuacje z ostatnich lat, a także dawne spotkania z ludźmi. Zastanawiałem się, czy pewnych rzeczy nie można było zrobić inaczej, czegoś innego powiedzieć, wybrać, na coś innego się zdecydować. Z tym wszystkim musiałem się zmierzyć, a to wcale nie było łatwe. Czasem, żeby uporządkować te doświadczenia, próbowałem pisać. Coś, co jest zapisane na papierze, staje się bardziej konkretne, w inny sposób dociera do człowieka. Jeśli pozostaje tylko w myślach, gdzieś ulatuje.
Rozmawiał Ojciec z kimś o tym, czego doświadczał?
Nie złożyłem przecież ślubów milczenia. Kilka razy rozmawiałem z braćmi, próbowaliśmy nazywać pewne rzeczy, które przeżywałem. Te rozmowy były dla mnie bardzo ważne.
A jak wyglądała codzienna Msza św.? Odprawiał ją Ojciec bez wiernych...
Jeden z moich braci powiedział kiedyś, że aby samemu odprawiać Mszę św., trzeba mieć dużą wiarę. Wcześniej zawsze odprawiałem ją w kościele, dla ludzi. Podczas tego roku byłem całkiem sam. Bardzo pomogło mi to, co napisał Merton, który swoje próby samotnicze i pustelnicze rozpoczął w latach 60., gdy na samotne odprawianie Mszy św. potrzebne było specjalne pozwolenie. On je otrzymał i wielokrotnie podkreślał duże znaczenie sprawowania Eucharystii przez mnicha w samotności. To wyraz jedności Kościoła, bo tak naprawdę ja odprawiam Mszę nie sam, ale we wspólnocie, w jedności z całym Kościołem. Dla mnie miało to bardzo konkretny wymiar. Czasami moja modlitwa wiernych trwała dość długo, kwadrans albo więcej. Próbowałem sobie przypomnieć osoby i sprawy, za które w tym momencie chcę się pomodlić. Cicha, samotna Msza ma ogromny sens i myślę, że uczy wiary.
Nie ma nikogo, kto odpowiada...
Samemu się odpowiada. Można na głos, ale nie trzeba. Nie ma też jakiegoś specjalnego formularza. Jedynie przy ofiarowaniu zamiast słów: „Módlcie się, aby moją i waszą ofiarę...", w Mszale pojawia się inna formuła: („Módlmy się, aby Bóg Ojciec wszechmogący przyjął Ofiarę Kościoła na swoją chwałę i za zbawienie całego świata"), którą wypowiada kapłan, a potem modli się przez chwilę w ciszy.
I nie ma kazania.
O, było, i to czasem bardzo długie. Kazanie, czyli długa cisza po Ewangelii, żeby Słowo Boże wybrzmiało i dotarło do serca. Po Komunii też cisza. Nie miałem tabernakulum, więc adoracja polegała na przedłużonym uwielbieniu. trwało ono kwadrans, raz dwie godziny. Zdarzało się, że z zegarkiem pilnowałem czasu, żeby na przykład za szybko nie skończyć - by „dla przyzwoitości" dociągnąć do pół godziny. Czasem zdobywałem się na odwagę i w ogóle nie zerkałem na zegarek. Jeśli jeszcze kiedyś będę miał szansę pobyć w samotności, to chciałbym na jakiś czas w ogóle wyrzucić zegarek. Nie zdobyłem się na to, ale chciałbym spróbować.
Kogo Ojciec spotykał w tej ciszy i samotności?
Najpierw spotykałem w sobie przeora, duszpasterza, katechetę, prokuratora. Najczęściej człowiek nie spotyka się z sobą samym, tylko z funkcjami, które pełni. Jest to element odkrywania siebie i przedzierania się w głąb. Trzeba się z tym zmierzyć, byle nie pomylić siebie z pełnioną funkcją.
Księdzu trudno jest być poza wszelkimi „kontekstami". Kiedy byłem przeorem, wielu ludzi postrzegało mnie jako „przewielebnego ojca przeora", któremu nie należy przeszkadzać, bo zajmuje się ważnymi sprawami. Widziałem te przeróżne role, które pełniłem i grałem mniej lub bardziej świadomie. Kogo jeszcze spotkałem? Siebie sprzed wielu lat, czyli człowieka, który rozpoczynał pracę duszpasterską i kapłańską, kogoś, kto robił różne rzeczy na studiach, kto przygotowywał się do święceń. Dokonywałem porównań: jaki byłem wtedy, a jaki jestem teraz. Odkrywałem też na nowo swoje zainteresowania, na przykład przypominałem sobie, jak bardzo lubię jeździć na nartach i na rowerze.
W tym czasie pomagał mi Merton. Pisał on, że człowiek, akceptując w sobie wymiar najgłębszej, wewnętrznej samotności, spotyka siebie. A spotykając siebie, spotyka Pana Boga i odkrywa, że On w nim mieszka. Można by powiedzieć, że w najgłębszym wymiarze swojego istnienia „człowiek jest samotnością". Nie jest to zachęta do izolacji, ale raczej próba uświadomienia, że spotkanie siebie i zaakceptowanie swojej najgłębszej samotności uzdalnia człowieka do budowania relacji z innymi ludźmi. Tak pisał o tym Merton i takie jest też moje doświadczenie.
Nadchodzi w końcu taki moment, że już się wie, kim się jest?
Chyba nie. Myślę, że ciągle odkrywam siebie. Wiele rzeczy we mnie miało wtedy początek, teraz powoli to do mnie dociera. Nie jest tak, że spotkałem siebie i już mogę być proboszczem.
W listopadzie ubiegłego roku i teraz, po Wielkanocy, spędziłem w chatce jeszcze kilka dni, żeby pewne sprawy sobie poukładać. Myśli dojrzewają, udaje sięje lepiej sformułować, ale mam wrażenie, że jest to proces, który się zaczął i będzie trwać pewnie aż do śmierci. Merton pisał, że musimy się pogodzić z tym, że zawsze będziemy nowicjuszami. Kilka lat po święceniach, przez moment wydawało mi się, że właściwie wszystko, co ważne, już przeczytałem, wszystkie ważniejsze doświadczenia życiowe i duszpasterskie mam za sobą i właściwie już prawie wszystko wiem... Teraz wiem, że się myliłem.
W takim ciągłym poznawaniu siebie, można się zagubić...
Można, i można w ogóle nie spotkać Boga. Ja cały czas miałem jednak przekonanie, że Pan Bóg towarzyszy mi w tym czasie samotności, jest we mnie i w tym wszystkim, co się ze mną dzieje. Odkrywałem Go bez nadzwyczajnych wizji czy doświadczeń, w zaufaniu, że skoro powiedział, że będzie z nami aż do skończenia świata, to będzie. Poza tym robiłem to wszystko za zgodą prowincjała, a więc w jedności z Kościołem. Wierzyłem, że Bóg jest w tym obecny - Ten, który jest nie tylko w tym, co w nas piękne, pobożne, cudowne i wspaniałe, ale również - a może przede wszystkim - w tym, co w nas słabe, chore i poranione. On sam powiedział, że przyszedł do chorych, słabych i grzeszników, a nie do porządnych i sprawiedliwych.
Gdy człowiek pędzi przez życie - bo wszyscy oczekują, że będzie efektywny i skuteczny we wszystkim, co robi - to emocje przeszkadzają. Najłatwiej je więc zignorować. Uczucia można zamrozić - niech sobie będą, ale niech nie przeszkadzają. Rozmrażanie lodówki polegało na tym, że różne uczucia, emocje i pragnienia, które gdzieś tam we mnie tkwiły, pomału się przebijały, dochodziły do głosu. Odkrywałem, że one również są darem Pana Boga. Poznając bardziej siebie, bardziej poznałem Jego - Tego, który we mnie jest i na którego obraz zostałem stworzony.
Łatwo było po tych doświadczeniach wracać do normalnego życia?
Gdybym mógł, jeszcze na trochę pozostałbym w lesie. To trochę tak, jak z nauką do egzaminu - w ostatni wieczór człowiek stwierdza: mógłbym jeszcze zrobić to i tamto, ale już nie ma czasu. Przychodziły mi do głowy podobne myśli. Mógłbym kontynuować poznawanie siebie. Odkryłem, że potrzebuję chwil ciszy, żeby funkcjonować normalnie, odnawiać kontakt z sobą i z Panem Bogiem.
Byłoby idealnie, gdyby można było w codziennym życiu utrzymać równowagę pomiędzy - nazwijmy to górnolotnie - kontemplacją a działaniem. Łatwiej ześlizgiwać się w stronę działania, dlatego trzeba szukać sposobu, aby pielęgnować w sobie wymiar duchowy - kontemplacji i samotności.
Mam jednak świadomość, że jest to sprawa indywidualna. Czasem muszę się powstrzymywać przed formułowaniem ogólnych nauk...
Co Ojciec mówi ludziom, którzy jednak proszą o jakieś wskazówki?
Zazwyczaj opowiadam o swoim doświadczeniu i podkreślam, że nie mam uniwersalnej recepty, którą mogliby zastosować wszyscy. Wielu ludzi mówi mi: „Nie, to nie dla mnie. Miesiąc, dwa - w porządku, ale rok?". Każdy ma swoją miarę. Ja wydeptałem taką ścieżkę, ale nie jest to żaden model. W moim wypadku też nie było tak, że nigdy wcześniej nie byłem sam. Wcześniej jeździłem na rekolekcje, dni skupienia. Do ślubów wieczystych i święceń kapłańskich również przygotowywałem się w milczeniu i samotności.
Myślę, że w życiu świeckim taka czasowa samotność jest nie mniej ważna. Można ją znaleźć na przykład na rekolekcjach zamkniętych. Motywy wyjazdu mogą być bardzo różne, choćby zwyczajne zmęczenie. Ważne jest nie to, dlaczego się na coś takiego decyduję, ale dlaczego w tym trwam. Odejście ze świata na jakiś czas, po to aby pobyć samemu, ma sens wtedy, jeżeli wraca się do ludzi i jest się z nimi „bardziej". Sytuacja, w której odcinam się od świata, nie jest dobra. Już mnisi egipscy w IV w. mówili, że pójście na pustynię z nienawiści do ludzi zazwyczaj kończy się źle. Cały świat, także to, co w nim złe, człowiek zabierał na pustynię i to powoli go zżerało.
Powiedzmy sobie szczerze - prędzej czy później trzeba się ze sobą spotkać, chyba że cały dzień będziemy słuchać radia i oglądać TV. Jeżeli jednak odważymy się na ciszę, to może to być niezwykle interesujące, choć wcale niełatwe, doświadczenie.
Trudno wyjechać na dłużej, jeśli ma się pracę, rodzinę...
Wtedy jest to niemożliwe. Ale można na początek spróbować zafundować sobie choćby pół cichego dnia, weekend a może nawet tydzień. Jak wspomniałem, najważniejsze jest wsłuchiwanie się w głos własnego serca i odkrywanie swoich pragnień. Ta myśl towarzyszyła mi przez cały ten czas: „być ze sobą i słuchać siebie". Jeżeli ktoś mówi mi: „Fajne, takie roczne wakacje, ja też bym tak chciał", mogę tylko powtórzyć za Mertonem: „Jeśli rzeczywiście uważasz, że to jest takie świetne, dlaczego tego nie spróbujesz?".
Bo nie mam kiedy. Bo tyle rzeczy do zrobienia...
Problem braku czasu jest wtórny. Najważniejsze jest to, czy rzeczywiście chcę, czy mi na czymś zależy. To trochę tak, jak z modlitwą. Często mówimy, że nie mamy na nią czasu. Gdyby rzeczywiście czas był tu największym problemem, to bezrobotni całymi godzinami przesiadywaliby w kościele.
Myślę, że czasem, w zabieganiu, warto odważyć się i pobyć tylko ze sobą i siebie posłuchać. Wydaje mi się, że to konieczne dopełnienie bycia z innymi ludźmi.
opr. aw/aw