Fragmenty książki "Święty brat Albert"
Wroku 1865 władze rosyjskie ogłosiły częściową amnestię dla powstańców Adam powrócił do Warszawy i zapisał się do Szkoły Sztuk Pięknych, do klasy rysunku i szkicowania. Kolegów miał znakomitych — Maksymilian Gierymski, Ludomir Benedyktowicz, by tylko tych wspomnieć. Wierzył słowom Lucjana Siemieńskiego (poety, tłumacza i krytyka sztuki) skreślonym na łamach krakowskiego konserwatywnego „Czasu”: „W każdym rodzaju niezmiennej i gorliwej pracy można przyczynić się do ogólnego dobra. Taka praca stoi na równi z krwi ofiarą, choć w danej chwili nie ściąga na siebie uwagi ani oklasków, nie zostaje dla przyszłości stracona. Nie można zatem utrzymywać, jak się niektórym zdawało, że zwrot ku sztukom pięknym był tylko kaprysem mody. Obecna próba, jedna z najtwardszych, na jaką było wystawione narodowe uczucie, przekonywa o jakiejś głębszej potrzebie ducha, wybierającej język pędzla do wypowiedzenia swoich marzeń, pragnień i ideałów. Kto pozostał przy swojej sztaludze, musiał wierzyć w przyszłość, która nie tylko siłą materialną, ale i siłami wiedzy i talentu zdobywać się winna”. Adam Chmielowski szybko uwierzył w swój niebywały talent artystyczny, ale wiedział — jak powiadał — iż „sztuka jest drogą do Boga”.
Tymczasem władze rosyjskie, w obawie przed rozwijającą się polską inteligencją, zamknęły (już w roku 1866) Szkołę Sztuk Pięknych w Warszawie. Klasę rysunku oddano pod ścisły nadzór władz rządowych, aby kształcić rzemieślników, nie artystów. W planach carskich ludzie zniewoleni stali się najważniejsi. Kreowano mentalność niewolniczą. Co zdolniejsi studenci na takie dictum opuścili Warszawę i wyjechali na zagraniczne studia. Przyszłych malarzy przyciągało Monachium i sława tamtejszej Akademii. Chmielowski najpierw wyjechał do Gandawy, potem na krótko zatrzymał się w Paryżu, a po otrzymaniu stypendium zaczął kształcić się w zakresie malarstwa w monachijskiej Akademii Sztuk Pięknych, gdzie też zastał warszawskich przyjaciół: Maksymiliana i Aleksandra Gierymskich, Józefa Brandta, Józefa Chełmońskiego, Juliusza Kossaka, Ludomira Benedyktowicza, Stanisława Witkiewicza, Jana Rosena, Alfreda Wierusz-Kowalskiego i Leona Wyczółkowskiego. Z czasem nazwiska te zasłyną w polskiej sztuce. Wobec nich odgrywał rolę krytyka, wyczulonego niebywale na kolor i przede wszystkim wyśmienitego i taktownego doradcy.
W roku 1869 Adam zatrzymał się w Krakowie, gdzie spędził wiosnę i lato. W liście do Heleny Modrzejewskiej wspominał: „Kraków dziwny bardzo od samego początku mi się wydawał. Mieszankę szlachetnej historii i dziwnej jakiejś senności wyczuwa się zaraz po wyjściu z pociągu. Wielu mądrych ludzi, bo jakby miało być inaczej, kiedy wrota uniwersytetu starego szeroko otwarte. A najdziwniejsze salony. W zgodzie i przyjaźni niemal siadają tu austriaccy jenerałowie i polscy arystokraci. Wszystko to zaś okraszone domieszką wysokiej klasy literatury i wyczuwalną chęcią zabawy, śmiechu. Choć i biedy wszędzie dosyć się spotyka. Ja w moich wędrówkach po mieście w poszukiwaniu tematów, a i z ciekawości trochę — dotarłem na Kazimierz. Ta dzielnica, pełna żydostwa i nędzy, przygnębia mnie bardzo, ale i jakoś pociąga. Spędzam tam niejedną godzinę, rozmawiając i odwiedzając coraz to nowe zakamarki”.
W Krakowie zaprzyjaźnił się z rodziną Lucjana Siemieńskiego, który stał się dlań opiekunem i powiernikiem. Z Siemieńskim łączy go nie tylko wieloletnia korespondencja, ale również niewielkie dziełko tegoż, wydane w roku 1873, noszące tytuł: Zakonnik, socjalista i poeta. Święty Franciszek z Asyżu. Niewykluczone, że lektura tego opublikowanego we Lwowie dziełka, jak i pierwsze spotkanie z biedotą krakowskiego Kazimierza mogły wywrzeć wpływ na wybór nowej drogi życiowej, która zaprowadzi Adama na ołtarze.
Z Krakowa wyjeżdża do Monachium na dalsze studia malarskie. Akademie der Bildenden Künste była najznakomitszą w ówczesnej Europie. Każdy z profesorów prowadził tutaj autonomiczną klasę, która stawała się jakby miniakademią. Każdy student wybierał sobie profesora, pod którego kierunkiem się kształcił. Dużo zwiedza, kształcąc się w zakresie historii sztuki. W jednym z listów do Siemieńskiego Adam zapisał swoje pierwsze artystyczne credo: „Wszyscy tutaj prawie malowanie i rysunek uważają za rzecz samą, nie za środek, i trudno się dziwić temu, bo bardzo często obraz bez myśli, ale skomponowany i namalowany dobrze podoba się i robi wrażenie poezji, albo marzenia. Co dzień na to patrzę, a wcale nie jest tak samo, jeżeli rzecz się ma przeciwnie, przynajmniej u dzisiejszych ludzi. Więc zawsze najpokorniej dziękuję za życzenia, żebym został artystą naprzód, ale na to, żeby potem, na co mnie stać będzie, serdecznego i poetycznego w robocie mieścił. Dałby Bóg, żeby się tak stało, niczego goręcej nie pragnę”. Zatem obraz jako wyraz myśli artysty. Pod wpływem studiów stara się zdobyć i ukształtować swój własny styl, który ma odzwierciedlać głębię jego duszy. Niebawem napisze rozprawkę — O istocie sztuki, dał w niej jakże indywidualną definicję sztuki: „Istotą sztuki jest dusza, wyrażająca się w stylu”. Na wystawie ogląda dzieła Jana Matejki, które, jak wielu mu podobnych, ocenia krytycznie, zarzucając Mistrzowi fałszerstwa historyczne i niepotrzebne nagromadzenie postaci. Uważa, że jego płótna są z gruntu przegadane.
W Monachium Adam rozkoszuje się życiem. Przy czarnej kawie, którą wręcz uwielbia, wiedzie długie dysputy o roli sztuki i jej znaczeniu dla narodu. A wszystko w oparach dymu papierosowego i kolejnych lampek wina, czy halb piwa. Uwielbia Octoberfest. Kocha życie! Jest bywalcem salonów, artystycznych pracowni, na miejscowym lodowisku jeździ znakomicie na łyżwach, wzbudzając tym podziw samego króla bawarskiego, któremu doniesiono o kalectwie Adama. Przyjaźni się z wieloma malarzami. Z zaciekawieniem obserwuje nowe prądy artystyczne. Z Monachium do Krakowa przysyła obraz Sjesta włoska, oczekując oceny krytyków. Ci go zawiedli. Pierwsza recenzja Antoniego Zaleskiego jest nieżyczliwa. Pisał: „Mówią nam, że p. Chmielowski jest od roku dopiero poczynającym olejno malować artystą. Jeśli tak, może zajść daleko; w jego obrazie jest wiele zalet, a mianowicie siła i poczucie koloru niemałe. Ale niechże się tak nie śpieszy wystawiać obrazy, a raczej podmalówki swoje, nim je należycie nie skończy”. Odmiennego zdania był życzliwy mu Siemieński, uważając płótno „za prawdziwą niespodziankę”, dostrzegając w tym dziele sztuki niebywałe mistrzostwo pędzla Adama. Siemieńskiemu podoba się treść, klimat, koloryt, harmonia i wdzięk obrazu.
16 września 1874 roku umiera w Monachium Maksymilian Gierymski. Był to dla wrażliwego Adama prawdziwy wstrząs. Kolejna życiowa trauma. Na pogrzebie były zaledwie trzy osoby: brat zmarłego Aleksander i dwoje przyjaciół zmarłego — Łaszczyński i Chmielowski. Śmierć przyjaciela pozwoliła Adamowi pojąć, że sława i powodzenie życiowe oraz ludzkie szczęście to tylko iluzje. Teraz zaczął szukać owej wartości nieprzemijającej. Na krótko zjawia się w Krakowie, ale tutaj spotyka go upokorzenie. Z wystawy w Towarzystwie Przyjaciół Sztuk Pięknych odrzucono mu obraz Na pikiecie. Płótno pełne nastroju, w którym można było odnaleźć tak modny wówczas Stimmung, o którym Gierymski pisał: „W sztuce wart jest tylko Stimmung (...) to jest robienie obrazu z uczucia i pamięci. (...) Kto robi Stimmung, ten prawdziwie nosi się ze swoim obrazem”. Po prostu to obraz ciemny, nastrojowy. W Monachium powstają jeszcze obrazy, stanowiące wspomnienie powstania styczniowego, którego wizja w życiu tego pokolenia trwać będzie dozgonnie. Są nimi dzieła Powstaniec na koniu oraz Powstańcy. Tym ostatnim zachwycał się Wyczółkowski, kreśląc te słowa: „Rysuneczek mały, akarelą. Powstańcy uciekają. Garstka ludzi ucieka na koniach. Cudowna rzecz”.
Z Monachium Adam udał się do Zarzecza, to majątku Chojeckich. Tutaj powstaje niezwykłej urody portret Klementyny Chojeckiej. W Zarzeczu maluje jeszcze portrety panien Chojeckich i obrazek w holenderskim stylu — W oborze.
Po kilku miesiącach Adam żegna się z gościnnym Zarzeczem i udaje się do Warszawy, Kraków bowiem kojarzył mu się z odrzuceniem i związanym z tym poniżeniem, które jako artysta głęboko przeżywał.
Warszawa też nie okazała się dlań lepsza. Publiczność warszawska mało zainteresowana była prawdziwą sztuką, co szybko odczuł boleśnie. Zaprzyjaźnił się jeszcze bardziej z Józefem Chełmońskim, Stanisławem Witkiewiczem oraz Heleną Modrzejewską: „nasza kolonia w Hotelu Europejskim stała się miejscem błogosławionym. Niczym niezmącona harmonia, wesołość szczera i przyjaźń pewna. Największą rozkoszą dla każdego z nas było wiedzieć, że drugi robi rzecz dobrą, dobry obraz” — wspomina Antoni Piotrowski. W latach siedemdziesiątych XIX wieku przyciągał jak magnez salon znanej już wówczas aktorki Heleny Modrzejewskiej. To ona wraz z mężem Karolem Chłapowskim urządzała co wtorki przyjęcia, na których obok dziennikarzy, aktorów, literatów bywali Chmielowski, Chełmoński, Witkiewicz, a także jej wielbiciel — Henryk Sienkiewicz.
W swoich wspomnieniach Modrzejewska poświęciła te słowa Adamowi: „Był on i jest jeszcze (...) chodzącym wzorem wszystkich chrześcijańskich cnót i głębokiego patriotyzmu — prawie bezcielesny, oddychający poezją, sztuką i miłością bliźniego, natura czysta i nie znająca egoizmu, której dewizą powinno być: szczęście dla wszystkich, Bogu chwała i sztuce! Brał udział w powstaniu i w potyczce stracił nogę. W sztuce malarskiej był bardzo subtelnym kolorystą”.
Niebawem warszawskie środowisko Chmielowskiego ulegnie rozsypce. W roku 1876 Modrzejewska wyjechała na stałe do Ameryki. Chełmoński z Witkiewiczem udali się do Paryża. Adam poczuł się osamotniony. Postanowił opuścić Warszawę.
Przyjechał do Krakowa. Był sam bez zakotwiczenia, bez rodziny, pozbawiony poczucia bezpieczeństwa, tak potrzebnego człowiekowi. Wówczas rozpoczyna się okres poszukiwań, pytań o istotę losu człowieczego. W Krakowie wystawił w salach Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych obraz Przed burzą był to pierwszy samodzielny pejzaż Chmielowskiego.
Z Krakowa, gdzie nie zagrzał miejsca, wędruje dalej, odwiedza ziemiańskie dwory: Pieniaki, Zarzecze, Janów i Hortków koło Husiatyna, gdzie administratorem dóbr jest jego brat Stanisław. Jest zawsze gościem mile widzianym, a jego błyskotliwa inteligencja, erudycja, niepowtarzalny wdzięk, urok osobisty, uprzejmość budzą zachwyt. Adam jest duszą każdego towarzystwa. W dworach dostaje wreszcie odpowiednie i regularne posiłki. Może odpocząć, zaleczyć stargane nerwy, nabrać sił do dalszej pracy. Dostrzega — i to coraz bardziej — pewne braki w osobistym żywocie: jest na tym padole sam, wokół postrzega rodziny. Adam jest już w sile wieku, wkrótce nadejdzie dobrze znany psychologii kryzys wieku średniego u mężczyzn. To czas na podsumowanie życiowych dokonań, swoisty bilans osiągnięć i strat, nieraz szukania nowej drogi życia. A do pewnych spraw dorasta się w późnym wieku.
W roku 1878 Adam odwiedził Wenecję. W drodze powrotnej zawitał do Lwowa, gdzie w latach 1879-1880 mieszkał z Leonem Wyczółkowskim. Po latach Wyczółkowski będzie wspominał: „Bardzo blisko żyłem z nim we Lwowie przez rok pobytu, byliśmy na ty (...). Przy pożegnaniu miałem uczucie smutku. Chmielowski był naszym nauczycielem; wytworny pan, głęboki umysł. (...) Człowiek wykwintny, artysta zapalony z nerwem. Zrobił salto mortale w życiu; nie każdy może to zrobić. (...) Ciekawe życie. O przejściach miłosnych nigdy nie opowiadał. Wesoły, dowcipny, gawędziarz nadzwyczajny”.
Na okres lwowski artysty przypadł jego szczytowy punkt twórczości. Namalował tutaj pięć obrazów olejnych: We Włoszech, Szara godzina. Zyskały one przychylną opinię znawców sztuki, w tym Wojciecha Gersona. Tu też powstał obraz Mnich na cmentarzu. Tutaj Adam namalował pierwszy religijny obraz — Wizja świętej Małgorzaty. Wyczółkowski wspominał: „Przy mnie namalował św. Marię Małgorzatę i kilka innych prac i szkiców. Bywał prawie codziennie u mnie, często nocował. Kończył obraz św. Małgorzatę na ul. Piekarskiego, bo moja pracownia była lepsza. Św. Małgorzata, do której schodzi Chrystus z ołtarza. Obraz ślicznie ułożony; mały szkic do tego piórkiem malował u mnie. Olejne malarstwo ma przykre strony, czernieje, wysycha. W poszewce przyniósł ten obraz do mnie. Zaczęło się pucowanie mokrego obrazu. Potem kończył, werniksował. Obraz darował Jezuitom”.
Dzieło znalazło najwyższe uznanie Gersona, który na łamach „Tygodnika Ilustrowanego” zaliczył go do „niepospolitych obrazów” w naszej sztuce.
W roku 1879 Chmielowski zaczął malować obraz, który darzył niezwykłym uczuciem i który towarzyszył mu prawie wszędzie — słynne Ecce Homo. Wyobraża Chrystusa z koroną cierniową, ubiczowanego, umęczonego i sponiewieranego, ze spuszczonym wzrokiem, takiego, jakim przedstawił go Poncjusz Piłat ludowi żydowskiemu, powiadając do zgromadzonej gawiedzi: „Oto człowiek” — Ecce Homo. Z ramion Zbawiciela opada czerwona chlamida, tworząc w wyobraźni artysty wielkie wszechogarniające serce i niedopowiedziane słowa Chrystusa: tak was ukochałem. Od razu w obrazie zauważono jakieś nadprzyrodzone piękno. Każdy ubogi i opuszczony był dla Chmielowskiego żywą ikoną umęczonego Zbawiciela. Wyczółkowski powiadał: „Najgłęszy wyraz u Chrystusa dał Adam Chmielowski w Ecce Homo. Szary dzień, deszcz pada. Chrystus skatowny, oczy zapadnięte w głąb. Tak się stało i stać tak się musiało. Chrystus zmęczony, stargany, oplwany, szmatą purpurową spowity, ale oczy patrzą w głąb”.
Adam był w pełni rozwoju twórczego. Jednak kto zgłębi wyroki Opatrzności... Sztuka —
z perspektywy jego życia — stała się tylko epizodem. Zwyciężyło prawdziwe powołanie.
opr. aw/aw