Życiorysy świętych kobiet dalekie od stereotypu lukrowanej hagiografii
|
Joanna Petry Mroczkowska NIEPOKORNE ŚWIĘTE |
|
Jest coś przeraźliwie nudnego w świecie, który coraz częściej odkleja się od istoty rzeczy, by spierać się o nadawane im etykietki. Zmęczyłem się już dociekaniem, gdzie przebiega granica między „feminizmem” a „feminizmem chrześcijańskim” i jak do tego mają się „gender studies”... Mam wrażenie, że dyskusje o roli i prawach kobiet choćby w katolickim Kościele coraz częściej przypominają żywiołowe debaty filatelistów (z całym szacunkiem dla tego frapującego hobby), toczone w czasach, gdy ludzie nie chcą już pamiętać, jaki sens miało wysyłanie listów.
Niepokorne święte dają oddech, sprowadzają do pionu. Pokazują, że Kościół bez kobiet nie byłby Kościołem, podobnie jak nie byłby nim bez facetów. Ewangelia poucza wszak, że to one dbały o finanse i aprowizację niemającego własnych źródeł dochodu Jezusa i Jego uczniów, to kobiety poinformowały świat o zmartwychwstaniu Pana, to one — jak przypomina ta książka — na równi z mężczyznami zakładały później zakony, pisały teologiczne traktaty, brały udział w wojnach, dawały świadectwo swoim życiem i śmiercią, walczyły z głupotą (i męską, i żeńską), bywały mistyczkami i „kościelnymi businesswomen”. Ujawniały, jak zabawnie głupie (bo nietrafnie oddające rzeczywistość) potrafią być wszelkie stereotypy. Pokazywały, że Królestwo Boże jest rzeczywistością, w której płeć nie jest ograniczającą i wpisującą człowieka w ramki determinantą, ale darem pozwalającym lepiej wyrażać siebie — otwiera, a nie zamyka. I facet, i kobieta powołani są w nim dokładnie do tego samego — mają bardziej kochać.
Każdą z bohaterek tej książki chciałbym spotkać. Od Brygidy Szwedzkiej uczyć się mistycyzmu praktycznego, który nawet w czasie objawień przypominał jej o tym, by zamiast biegać po kolejnych sanktuariach wyuczyła się wreszcie porządnie łaciń- skiej gramatyki. Joannie D'Arc — oblepionej dziś setkami bajek i kolorowych filmów — pogratulować bycia żywym dowodem na to, jak bardzo pomylił się ktoś, jej odwagę i hart ducha nazywając „męstwem”. U Katarzyny ze Sieny chciałbym wziąć lekcje klarowności sądu i poczucia humoru. Od Cornelii Connelly mógłbym dowiedzieć się, jak utrzymać azymut na Boga, podczas gdy wszyscy wokół (ze współpracownikami i hierarchią kościelną włącznie) robią wszystko, byśmy zajmowali się nie tym, co trzeba. Życie Dorothy Day to lekcja dla każdego gorą- cogłowego aktywisty — jak od myślenia o zrobieniu rewolucji w świecie przejść do rewolucji, którą trzeba zrobić w swoim sercu. O Edycie Stein, Matce Teresie z Kalkuty i Teresie z Avili mówić chyba nie umiem... O przyjaźni nie zawsze chce się mówić na rynku.
Siła tej książki tkwi więc w tym, że zamiast kontynuować jałowe debaty, pozwala mówić życiorysom. Na pytanie o rolę kobiet w chrześcijaństwie odpowiadają nie teoretycy, a święte, osoby, które mogą realnie oświetlić naszą drogę. Uczą, jak być szczęśliwym nie mimo Kościoła, ale dzięki niemu, choć czasem daje on człowiekowi po gnatach. Jest jednak — i to w tej książce widać jak na dłoni — czymś znacznie więcej niż sumą naszych bieżących małostek. Jedną zaś z podstawowych jego wad jest wciąż to, że Dobrą Nowinę potrafi zamemłać pobożną gadaniną, przerobić Słowo Życia na konserwowane w „moralinie” pulpety. Dziś nikogo nie nawrócimy piękną gadką, ludzie będą przychodzili do chrześcijaństwa tylko wtedy, gdy pozazdroszczą chrześcijanom tego, jak ci żyją.
Ta lektura odświeża w człowieku chęć bycia chrześcijaninem. Nie da się nie zazdrościć wszystkim opisanym tu kobietom...Szymon Hołownia
opr. ab/ab