"Pozwól sobie na siebie samego!" - dlaczego wciąż powinniśmy pytać o sens życia?

Czy twoje życie po prostu płynie do przodu? Czy są w nim jakieś cele, które świadomie wybrałeś? Czy zastanawiałeś się, co motywuje cię do takich wyborów?

"Pozwól sobie na siebie samego!" - dlaczego wciąż powinniśmy pytać o sens życia?

Notker Wolf OSB

 „Pozwól sobie na samego siebie!”
Dlaczego wciąż powinniśmy pytać o sens życia?


Dokąd pielgrzymujemy. Dawne drogi, nowe cele [Rozdział XIV]

Liczba stron: 236
Oprawa: miękka
Format: 14,5 x 20,5 cm
Wydanie: I, Kraków 2013
ISBN: 978-83-7354-479-6
Wydawnictwo Benedyktynów Tyniec


Dokąd pielgrzymujemy? Czy wiemy? Czy w ogóle chcemy to dokładnie wiedzieć? Czy myśl o celu wypełnia nas tęsknotą czy też nieprzyjemnym uczuciem?

Kiedy rozglądam się, kiedy się przysłuchuję, rzucają mi się w oczy różne rzeczy. Po pierwsze inflacja celów, której doświadczamy, tych celów urlopowych i celów podróży, celów zawodowych i życiowych. Wszędzie jest mowa o wizjach celu: z gospodarki znamy cele interesów, z polityki — cele negocjacji, ze sportu — cele treningowe, a wszystkie te cele są związane z obietnicą szczęścia lub, nawet jego gwarancją. Można niemal sądzić, że cele mają dla nas największe znaczenie. I już teraz najmniejsze dzieci w przedszkolu uczą się, aby wszystko podporządkować określonym celom. Bezsporne wydaje się to, że nasze życie powinno czymś się kończyć.

Po drugie — moją uwagę zwraca to, że zmierzamy do naszych celów najkrótszymi drogami, jakby każda podróż była stratą czasu, jakby cel usprawiedliwiał wszelki skrót — a jednak potem jesteśmy szczęśliwi, że chodzi jedynie o stacje pośrednie, o cele etapowe, i że podróż dalej trwa. Nie być już więcej w drodze — nieprzyjemna myśl. Osiągnąć stację końcową — przerażająca perspektywa. Po dotarciu do celu zaraz następuje kolejny wymarsz, nie powinno być żadnych przystanków, to musi trwać. Jednak jak zostało powiedziane — wydaje się, że sama droga wabi nas w niewielkim stopniu. Dokądkolwiek się zmierza, każdy czas podróży jest mierzony w godzinach, każdy wysiłek zredukowany do niezbędnego minimum, przybycie do celu jest wszystkim. Widocznie przyświeca nam ideał życia krótkich dróg i drobnych, tymczasowych celów. Inaczej mówiąc — przelotne życie.

Pielgrzymowanie jest tak beznadziejnie staromodne. Pielgrzym pragnie bowiem poznać i przeżyć całą swoją drogę, cierpliwie ją znieść, i dotrzeć do niezmiennego celu, do odległego, uduchowionego miejsca, w którym podróż kończy się. Ten, kto dzisiaj pielgrzymuje, musi zmienić sposób myślenia, ten działa wbrew swoim nawykom, kiedy bierze na siebie długą i uciążliwą drogę, a potem godzi się z tym,, że cel jest stacją końcową, że się dotarło i droga dobiegła do końca. I jeszcze — pielgrzymowanie nie służy jakiemuś wymiernemu celowi. Nie można na koniec wystawić rachunku zysków i strat. Patrząc w ten sposób, pielgrzymowanie rzeczywiście jest zerwaniem ze współczesnymi wyobrażeniami.

Za to jest się nagradzanym doświadczeniami, które są nie na czasie. Na przykład doświadczeniem, jak bardzo zachęca nas i uskrzydla fakt posiadania ustalonego, odległego i wielkiego celu, zamiast tej pogmatwanej obfitości małych i szybko osiągalnych celów. Jak dalece jesteśmy w stanie wyrastać ponad siebie, kiedy nie zadowalamy się miejscami leżącymi blisko nas, lecz stawiamy samych siebie przed największymi oczekiwaniami. Albo przeżyciem, że dotarcie na miejsce po pełnej trudów drodze jest powodem do radości. Dokonaliśmy tego! To uczucie szczęścia łączy tych wszystkich, którzy przybywają do jakiegoś sanktuarium. Tutaj podziela się z innymi radość z dotarcia do celu, tutaj doznaje się może jeszcze silniej niż wcześniej uczucia ulgi, że należy się teraz uspokoić i wypocząć. Być może również każde dotarcie do celu związane jest także z uczuciem, że odnalazło się dom.

Tak więc doświadczenia pielgrzymowania posiadają właściwość, którą da się z pożytkiem przenieść na życie i, w sensie przenośnym, przybycie na miejsce może oznaczać również dotarcie do samego siebie. To jest dla mnie cel życia — a jednocześnie zadanie, które wciąż na nowo pojawia się przede mną, gdyż jak każdy inny w niewielkim stopniu jestem zabezpieczony przed zatraceniem się w zawirowaniach życia. Z jaką łatwością można dać się wchłonąć przez własne obowiązki i potrzeby innych, a jednocześnie stać się coraz bardziej obcym dla samego siebie. Jakże szybko człowiek biegnie wyczerpując siebie samego do utraty tchu!Nie, nie uskarżam się, nie mam nic przeciwko temu, kiedy moja osoba jest absorbowana przez wielu ludzi. Jednak mogę być do dyspozycji innych jedynie wtedy, kiedy wciążtrwam przy samym sobie, kiedy w międzyczasie sam przychodzę do siebie.

Dlatego modlę się. W czasie modlitwy najłatwiej udaje mi się dotrzeć do samego siebie. Nie koncentruję się jednak na własnej osobie. O wiele bardziej oddalam się od siebie, dosłownie odrywam się od siebie samego, kieruję moje myśli ku Bogu i dokonuję spostrzeżenia: w czasie modlitwy uspokajam się. Przychodzę wtedy do Boga i w rozmowie z Nim odnajduję również samego siebie. W czasie modlitwy mam uczucie, że powracam do domu. W czasie modlitwy czuję się zatem podobnie jak jakiś pielgrzym, który pozostawił za sobą dotychczasowe życie, skoncentrował wszystkie swoje myśli i siły na odległym celu, i na końcu swojej drogi — po tym, kiedy zyskał największy dystans do swojego dawnego życia — odnajduje samego siebie. Nabrać dystansu do samego siebie, aby do siebie dotrzeć — brzmi paradoksalnie, ale tak właśnie jest. Takie sprzeczności przeciwstawiają się rozumowi i jego logice. Jedynie w trakcie eksperymentu na samym sobie da się potwierdzić prawidłowość takiego paradoksalnego sposobu postępowania, a będąc pielgrzymem można doświadczyć tego poniekąd na własnym ciele.

Niemoc w odnajdywaniu spokoju, brak stałych punktów odniesienia, bycie porwanym przez powierzchowność życia i stawanie się samemu uciekinierem, uciekinierem przed samym sobą — to z pewnością jest wielki problem naszych dni. Jednak nie jest to problem nowy. Jakiś czas temu wpadł mi w ręce pewien średniowieczny tekst, który dotyczy tych spraw, niebezpieczeństwa utraty samego siebie i konieczności powrotu do samego siebie. To był list pióra św. Bernarda z Clairvaux (ok. 1090-1153), adresowany do człowieka, który się spala, wyczerpuje, rozdrabnia, który nawykł do pozbawionej celu rutyny. Ten list jest dobitnym ostrzeżeniem i odnosi się do papieża Eugeniusza III (1145-1153), wcześniej ucznia i współbrata Bernarda. Byłem zaskoczony, kiedy czytałem ten list. Brzmi tak nowocześnie, że jego treść można byłoby z powodzeniem skierować do menedżera lub polityka naszych czasów. Tyle że nam dzisiaj zabrakłoby pewnie odwagi, jaką wykazał się tutaj Bernard, odwagi do mówienia wprost i wymienienia złych skutków, jakie pociąga za sobą utrata własnego „ja”.

Bernard wie, jak obojętny może stać się człowiek, przyzwyczajony do bezlitosnej rutyny powszedniego dnia pracy. Czy z papieżem Eugeniuszem można jeszcze w ogóle prowadzić rozmowę? zadaje sobie pytanie. Czy ten człowiek w ogóle jeszcze cierpi z powodu stresu, na jaki się wystawił? „Obawiam się”, pisze, „że Ty, przytłoczony swoimi licznymi zajęciami, nie widzisz żadnego wyjścia. Dlatego stajesz się tak zatwardziały, że stopniowo uwalniasz się od uczucia potrzebnego i uzdrawiającego bólu szukania Boga i samego siebie. Tymczasem o wiele mądrzej byłoby od czasu do czasu uwolnić się od swoich zajęć, tak żeby one Ciebie nie doprowadziły stopniowo do momentu, w którym nie chciałeś się znaleźć. Pytasz, do jakiego momentu? Do momentu, w którym serce staje się zatwardziałe. Nie pytaj już, o czym jest tu mowa — jeżeli się teraz nie przestraszyłeś, to znaczy, że Twoje serce właśnie takie się stało”.

Czyż nie znamy tego nazbyt dobrze — tych ludzi, którzy zamienili się w automaty, i którzy niczym automat są całkowicie pochłonięci swoją pracą? Którzy tylko zaledwie funkcjonują? Bernard określa taki stan jako chorobę, chorobę zatwardziałości serca. I znajduje drastyczne słowa określające bezsens takiej egzystencji, która została pozbawiona jakichkolwiek związków i zatraciła jakikolwiek kontakt z życiem oraz z własnym „ja”. „Dla zatwardziałego serca nie istnieje nic godnego pamięci, poza nic nie znaczącymi zniewagami”, pisze dalej, „nic ważnego w teraźniejszości, nic w przyszłości, za czymkolwiek można by się rozglądnąć lub do czegokolwiek przygotować, chyba że knułoby się jakiś akt zemsty. Aby krótko i zwięźle sprowadzić wszelkie zło tej strasznej choroby do jednego mianownika: takie serce utraciło w którymś momencie bojaźń Bożą i wyczucie na ludzi”. I dlatego cała ta działalność w służbie dla innych, w której spala się papież Eugeniusz, do niczego nie prowadzi. Nie prowadzi do niczego, gdyż człowiek, który sam siebie nie jest w stanie sprawiedliwie ocenić, nie może sprawiedliwie ocenić drugiego człowieka. „Jakże możesz być w pełni i prawdziwie człowiekiem”, pyta go Bernard, „skoro Ty zatraciłeś samego siebie?” I kontynuuje: „Czy może jesteś dla siebie obcym? I czy nie jesteś obcy dla każdego, skoro sam dla siebie taki jesteś? Zaprawdę, kto się źle obchodzi z samym sobą, dla kogo może być dobry?” Dla Bernarda istnieje tylko jedno logiczne wyjście dla wypalonych i zapomnianych przez samych siebie ludzi: „Pozwól sobie na samego siebie!” zaklina papieża. „Nie mówię: czyń tak zawsze, nie mówię: rób tak często, ale mówię: czyń tak wciąż na nowo”. Innymi słowy: wracaj wciąż na nowo do momentu wyjścia — w drogę do samego siebie.

Ten list ma prawie 900 lat, a jednak nic się od tamtych czasów nie zmieniło. Widocznie we wszystkich epokach to niebezpieczeństwo zostało rozpoznane, że człowiek sam ulatnia się w powierzchownych sprawach. I to, co Bernard powiedział papieżowi Eugeniuszowi, również my w podobnych okolicznościach uważalibyśmy za mądre i właściwe. W każdym razie do tego momentu. Gdyż teraz Bernard wyjaśnia, co rozumie pod swoim wezwaniem: „Pozwól sobie na samego siebie!” — i w tym momencie nie ma na myśli rozpieszczania się, jakby się w dzisiejszych czasach oczekiwało, lecz wycofanie się w kontemplację. Refleksję o boskim powołaniu ludzi. Nie powinno się ponownie odczuwać ciała, lecz duszę, a więc organ, dzięki któremu pozostajemy w kontakcie z Bogiem.

W zasadzie Bernard mówi tutaj o doświadczeniu, jakie jest moim udziałem, kiedy się modlę, i które jest również udziałem każdego, kto się modli: droga do samego siebie prowadzi przez Boga. Czy się modlę, czy też pogrążam w kontemplacji — w każdym przypadku nabieram dystansu do samego siebie, zwracam się ku Bogu i w ten sposób zyskuję punkt zaczepienia poza światem, który trzyma mnie w niewoli. I to uwalnia. Ten bowiem, kto ogląda sam siebie w Boskim świetle, otrzymuje ponownie prawdziwe spojrzenie na prawdziwe wymiary. Jego skala zostaje poprawiona. Ponownie jest w stanie rozróżnić między tym co błahe, a tym co istotne. To spojrzenie nie przecenia już więcej własnego znaczenia, ani nie kwestionuje już własnych sił. Człowiek może się przyznać do własnych słabości, bez upadania z tego powodu na duchu, gdyż każde komunikowanie się z Bogiem wzmacnia nas w wierze: nie jesteśmy zdani na to, aby wszystko czynić samemu. Bóg wraz ze swoim błogosławieństwem przybywa nam z pomocą. Daje nam w darze powodzenie. Innymi słowy: zarówno w modlitwie, jak i w kontemplacji osiągam realistyczną ocenę własnej osoby i ponownie odnajduję samego siebie.

I to jest właśnie to. I o to zasadniczo w życiu chodzi, gdyż jest to warunek prawdziwej samorealizacji. Samorealizacji, która nie zmierza do tego, aby bezwzględnie podkreślać własne ego, albo forsować za wszelką cenę własne interesy, lecz by doprowadzić do pełnego rozwoju własne człowieczeństwo. Dlatego Bernard łączy swoją radę skierowaną do papieża Eugeniusza, by poświęcać więcej czasu samemu sobie, z wezwaniem do ponownego nawiązania relacji z Bogiem. Dlatego jednym tchem wymienia Boga i ludzi, kiedy zarzuca papieżowi, że zagubił gdzieś zarówno bojaźń Bożą, jak i wyczucie na ludzi. Bernard nie upomina się zatem o jakiekolwiek chrześcijańskie wartości, nie mówi o pokorze, miłości bliźniego czy bezinteresowności. O wiele bardziej przypomina o tym, co w największym stopniu stanowi o udanym i pełnym łask życiu: wyraźne ukierunkowanie się na Boga.

Dlatego dotarcie do samego siebie oraz rozwinięcie własnego człowieczeństwa w ramach właściwie rozumianej samorealizacji stanowią tymczasowe cele. Ostatnim, wielkim celem jest Bóg. Jestem pewien: chrześcijańskie wartości także ulotnią się, gdy to nakierowanie się na Boga zostanie przekreślone. W dramatyczny sposób odczuwamy to w czasie kryzysów życiowych, gdy nagle wszystko zostaje zakwestionowane, gdy przyjaźń i miłość wiszą na włosku. Jeżeli człowiek nie chce się wówczas dać ponieść nienawiści, gniewowi i złości, potrzebuje niewzruszonej wiary w potęgę miłości oraz w to, że miłość jest silniejsza niż jakakolwiek wściekłość czy rozczarowanie. W takich sytuacjach wewnętrznemu niepokojowi można przeciwstawić jedynie pewność, że przykazanie miłości bierze swój początek u Boga, że działa się zgodnie z wolą Bożą, kiedy oferuje się przebaczenie i dąży do pojednania. Wiara w zwycięstwo miłości opiera się na samej miłości Bożej — wyłącznie dlatego ta wiara może nam przez całe życie służyć jako drogowskaz. To chrześcijańska myśl, jakkolwiek odnosi się nie tylko do chrześcijaństwa. W niemal wszystkich kulturach bowiem wartości etyczne wywodzą się z religii, niemal wszędzie czerpią swą moc życiową z boskiego pochodzenia.

W węższym sensie chrześcijańska jest wiara w to, że dotarcie do Boga jest ostatnim właściwym celem ludzkiego życia — jego przeznaczeniem. W niewyszukany sposób cel ten został sformułowany w dawnym katechizmie katolickim[1]. Pierwsze zdanie brzmi bowiem: „Po co człowiek przebywa na ziemi?”, a odpowiedź zamyka się w lapidarnym sformułowaniu: „Aby pójść do nieba”. Chodzi tu o to, że nakierowanie się człowieka na Boga znajduje swoje ukoronowanie w śmierci, a to dopełnienie polega na tym, że wraz ze zmartwychwstałym Chrystusem bierzemy udział w wiecznej chwale. Taka jest odpowiedź wiary chrześcijańskiej na pytanie o sens życia, a ja nie jestem w stanie wyobrazić sobie piękniejszego celu życiowego, niż ta obietnica.

Co dziwne, prezentując taki pogląd stanowię dzisiaj mniejszość. Z dyskusji, listów od czytelników i prywatnych rozmów wiem, że wiara w życie wiecznie jest gwałtownie odrzucana przez wielu jako zwodnicza iluzja, jako marna pociecha, znajdująca się poniżej godności oświeconych ludzi. Nie tylko piekła, ale również i nieba nie może i nie powinno być, a ten, kto upiera się przy istnieniu zaświatów, odbierany jest z pełnym powątpiewania potrząsaniem głową, jakby przyłapało się go na niewybaczalnym oszukiwaniu samego siebie. Już lepiej nie mieć żadnego celu życiowego, niż coś takiego! Wraz ze śmiercią wszystko przemija i wszystko jest zakończone, tego w każdym razie większość z nich jest pewna.

Skąd taka pewność? Skąd to zadurzenie w beznadziei? Tego nie wiem. Wiem jednak jedno: gdy życie traci swoje ukierunkowanie na Boga, pozostaje jedynie ukierunkowanie na śmierć. Wówczas wszystkie nasze pozostałe cele wypływają z faktu, że koniec jest ostateczny — i wszystkie siłą rzeczy sprowadzają się do tego, aby z życia wycisnąć tyle, ile się da, zanim trumna zniknie w ziemi. Istnieje na to pewne „fachowe określenie”. Brzmi ono — „wzrost”. Credo tych, którzy wierzą, że wszystko dowolnie można wymierzyć, wszystko da się wciąż powiększać — produkcję, produkt krajowy brutto, dobrobyt, standard życia, objętość skokową, liczbę koni mechanicznych. Również jednak uznanie, władzę, sukces i szczęście.

Tymczasem dla każdego ten nasz fetyszyzm dobrobytu i wzrostu okazał się iluzją, a powody są już oczywiste. Po pierwsze bowiem — z materialnych celów nie wynika żaden cel życia, są one jedynie stacjami pośrednimi na drodze do ostatecznego końca. Po drugie zaś — wiara w bezgraniczne pomnażanie dóbr i towarów nie trzyma się tego, co obiecuje. Możliwości ziemi nie są bowiem niewyczerpane. I w żadnym razie dobrobyt nie czyni bynajmniej szczęśliwszym — wręcz przeciwnie. Nienasycone społeczeństwo musi się teraz zająć przezwyciężaniem szkodliwych konsekwencji swojej żądzy konsumpcji. Takie konsekwencje, jak choroby psychiczne, egoizm, brak jakichkolwiek zahamowań, demoralizacja i brak orientacji. Takie społeczeństwo nie ma do zaofiarowania więcej sensownych alternatyw. Czy więc nie powinniśmy się wreszcie przyznać do tego, że myliliśmy się, kiedy nadzieję na życie wieczne zastąpiliśmy celami materialnymi? Czy nie powinniśmy ponownie zwrócić się ku takiemu celowi życiowemu, który wewnętrznemu bogactwu przypisuje równe znaczenie, jak temu zewnętrznemu? Czy nie powinniśmy tak samo rozpatrywać pragnień materialnych i potrzeb duchowych, kiedy zobowiązujemy się do wartości i ideałów?

Tak jak jeden człowiek, tak samo oczywiście może zagubić się całe społeczeństwo i stać się obce samo dla siebie. I tak jak w pojedynczym przypadku pomaga tylko to, co Bernard z Clairvaux gorąco polecał papieżowi Eugeniuszowi w postaci dobitnej rady: Pozwól sobie na samego siebie! Przyjdź do siebie ponownie! Zwróć się do Boga i odnajdź samego siebie — jako warunek dla prawdziwej samorealizacji. Nie oczekuję takiego nawrócenia, że nagle my wszyscy staniemy się dobrymi chrześcijanami. Nie każdy również od razu dojdzie do przekonania, że czeka na niebo. Być może jednak odkryjemy w sobie ponownie pewną tęsknotę — tęsknotę za celem, który istnieje ponad śmiercią, tęsknotę za taką egzystencją, w której każde cierpienie ma swój koniec, gdyż Bóg, jak jest to napisane w ostatniej księdze Biblii, „otrze z ich oczu wszelką łzę, a śmierci już nie będzie. Ani żałoby, ni krzyku, ni trudu już nie będzie”[2]. Kto ponownie odkryje w sobie tę tęsknotę, ten uda się na poszukiwanie, a to poszukiwanie doprowadzi go do innych celów niż te, które są inspirowane wiarą w ostateczność śmierci.

W tym sensie każdy pielgrzym jest dla mnie poszukiwaczem szczęścia. Chodzi bowiem o szczęście, przy tęsknocie, przy poszukiwaniach, przy decydowaniu się na jakiś cel. To szczęście, ku któremu wyrusza pielgrzym, ma w sobie skądinąd coś irytującego, gdyż nie da się go nabyć, na nie zasłużyć, wytworzyć, nie jest do zrealizowania czy kupienia. Czyż nie jest tak zawsze z prawdziwym szczęściem?

Przypomnijmy sobie najszczęśliwsze chwile naszego życia — czy nie były to te, do których się w ogóle nie przyczyniliśmy? Momenty, w czasie których serce w nas rosło — czy to nie były te, kiedy czuliśmy się obdarowani? To mogły być narodziny dziecka, wielka miłość, ogromne gwiaździste niebo lub wzruszająca muzyka — nigdy nie było to szczęście własnej roboty, to był zawsze podarunek, zawsze była to łaska. Dla tego, kto to zrozumiał, całe piękno jest powodem wdzięczności. Taki ktoś poczyni również następujące spostrzeżenie: wdzięczność wyostrza odczuwanie szczęścia — tak jak wręcz przeciwnie niewdzięczność czyni głuchym i niewrażliwym na szczęście.

Przede wszystkim w Hiszpanii i we Włoszech przeżyłem to, że ludzie wykorzystują swoje szczęście, aby podziękować. Tam widocznie już wcześniej odkryto tę prostą prawdę, że swojego szczęścia nie zawdzięcza się tylko samemu sobie. Wciąż jeszcze mam przed oczami pewien obrazek z Rzymu, gdzie ktoś na ścianie domu napisał sprayem wielkimi literami dwa słowa — Grazie, Roma, a więc „dziękuję ci Rzymie”. Ktoś musiał dać upust swojej wdzięczności za radość, jaką ofiarowało mu to wspaniałe miasto. Ktoś, kto miał powód, aby uważać się za szczęśliwego, i kto to wiedział. Dostrzegam w tym znak wielkiej mądrości życiowej, aby nie fetować własnego sukcesu, lecz wkład, jaki inni wnieśli do mojego szczęścia. Kto natomiast ma o sobie wygórowane mniemanie, że sam byłby w stanie stworzyć własny świat, tego omija wdzięczność. Kto uważa siebie za pana własnego życia, ten uważa wdzięczność za niestosowne i śmieszne uczucie. Człowiek z manią wielkości nie odczuwa żadnej wdzięczności. Do szczęśliwych jednak również nie należy.

Wdzięczność, o której mówię, nie ma nic wspólnego ze służalczością. Nie wynika ona również z wpojonej przez wychowanie uprzejmości. Ona jest radosnym uznaniem tego, że inni przyczynili się do mojego szczęścia. Tak oczywiście było i dawniej. Tak było oczywiście w przypadku ludzi średniowiecza, reagujących wdzięcznością na szczęśliwe zwroty w ich życiu — i czyniących z nich okazję do podjęcia pielgrzymki! Świadectwem tego są tablice wotywne w kościołach pielgrzymkowych, każda namalowana tabliczka, na której w naiwnym stylu lub często niewprawną ręką przedstawione jest czyjeś cudowne ocalenie, czy niespodziewane uzdrowienie. Ta wdzięczność była blisko spokrewniona z podziwem i być może zniknęła ona w tej mierze, w jakiej o tym podziwie zapomnieliśmy.

To, co mnie dotyczy: zdumiewam się, gdy patrzę wstecz na moje życie. Jakże często jestem pytany: czy nie jesteś dumny z tego, co osiągnąłeś? Moja odpowiedź brzmi wówczas: jestem wdzięczny, że to się stało prawdą. Cieszę się, że to się udało, sam jednak nigdy bym tego nie osiągnął. I wreszcie — w obliczu szczęścia, którego doświadczyłem — mogę jedynie powiedzieć: „Panie Boże, dziękuję Ci za to”. Im bowiem jestem starszy, tym lepiej rozumiem, że cała moja egzystencja, że wszystko to, co przeżyłem i osiągnąłem, zawdzięczam dobroci Bożej. Wtedy zupełnie automatycznie nastawiam się na wychwalanie Boga, czuję się wówczas niczym psalmista, który w pięknie stworzenia dostrzega odbicie wielkości Bożej i daje wyraz swojemu podziwowi w chwaleniu Stwórcy. A to pełne wdzięczności spojrzenie wstecz pozwala mi z ufnością spoglądać naprzód.

Przychodzenie do samego siebie, docieranie do Boga, przyjmowanie postawy pełnej wdzięczności — to byłyby uniwersalne cele, ważne dla wszystkich tych, którzy zadają sobie pytanie, w którą stronę ma zmierzać ich życie. Oprócz tego potrzebujemy również celów indywidualnych, gdyż każdy musi się sam określić, stając się świadomym swojego własnego przeznaczenia i zgodnie z tym kierować się w określoną drogę. W czternastym roku mojego życia dałem się prowadzić wizji, że zostanę misjonarzem, misjonarzem jak Pierre Chanel. Inni nie zobowiązywali się tak wcześnie i rozwijali zupełnie inne wyobrażenia o swoim życiu, jednak w każdym przypadku uważam za pomocne i sensowne, aby w ogóle mieć jakieś wizje. Nie mam tutaj na myśli jakichś nocnych olśnień. Nie mówię również o jakichś marzeniach, utopiach czy idealnych wyobrażeniach. Mam na myśli konkretne cele, wystarczająco wielkie, wystarczająco ambitne, aby wzbudzać entuzjazm i mobilizować siły. Czterech niemieckich artystów dostarczyło mi ostatnio przykład na to, w jaki sposób wizja poprzedza plan i jak wielki zapał może to wzbudzić.

Rozpoczęło się od takiej intelektualnej gry. Ci czterej artyści — każdy z nich około czterdziestki — usiedli razem w Rzymie i poszukiwali nowej architektonicznej formy dla budynków bez konkretnego przeznaczenia. Wyobrażali sobie przestrzeń, która powinna podlegać innych prawom, niż budynki użytkowe naszych czasów. Początkowo w ogóle nie myśleli o jakimkolwiek kościele, ale w czasie dyskusji stwierdzili: wszystkie nasze rozważania zmierzają ku kościołowi! A przy tym zupełnie nie postrzegali siebie jako chrześcijan; żaden z nich nie myślał wcześniej o tym, aby wykorzystać swoją sztukę w służbie Kościoła. Jednak wszyscy czterej mieli jakieś wyobrażenie o tym, jakie cechy powinna posiadać ich wymarzona przestrzeń. I nagle, ku ich własnemu zaskoczeniu, to czego pragnęli przyjęło formę i nazwę: zbudują kościół, nowoczesny kościół, nowy i inny od wszystkiego, co było do tej pory. Kościół XXI wieku.

To była wizja. I domagała się ona urzeczywistnienia — to wizje mają do siebie. Krok po kroku projekt nabierał kształtów. Na zboczu pewnego wzgórza koło miejscowości Olevano Romano w Górach Sabińskich, niedaleko Subiaco i jaskini św. Benedykta, znaleziono miejsce dla tego kościoła. Biskup wspierał to przedsięwzięcie. W krótkim czasie z wizji powstał konkretny plan, i w tym miejscu ja włączyłem się do gry.

Jakie właściwie powinny zostać spełnione warunki, aby w kościele mogło odbywać się nabożeństwo? Żaden z tej czwórki nie znał się na tym dobrze. Zwrócili się do mnie i wtedy się zaczęło. Gdzie powinien stać ołtarz? Gdzie wznieść krzyż i Najświętszy Sakrament? Gdzie umieścić zakrystię? Czy okna powinny dawać widok na krajobraz? Omówiliśmy wszystko po kolei— kolory, malowidła, szaty liturgiczne. W trakcie trzeciego spotkania doszliśmy do współgrania światła i przestrzeni oraz do ciszy, która powinna ogarniać osobę wchodzącą — a początkowa czteroosobowa grupa zamieniła się w kompanię złożoną z ośmiu młodych artystów. To było pasjonujące, to było inspirujące, to było wyruszenie w drogę, uskrzydlone pewnością, że cel wart jest zaangażowania wszystkich sił.

Wierzę, że również takie wizje, które odnoszą się do kształtowania i przekształcania doczesności, czerpią ostatecznie z wielkiej wizji tego drugiego, wiecznego życia. Choćby dlatego nie powinniśmy rezygnować z nadziei, że jesteśmy przeznaczeni do czegoś lepszego niż śmierć. Nie unikajmy pytania o sens życia. Jedynie dalsze stawianie pytań jest w stanie uchronić nas przed szerzącym się pesymizmem, który na końcu zgadza się na nic innego jak śmierć.

 

Notker Wolf OSB, Dokąd pielgrzymujemy. Dawne drogi, nowe cele, Wydawnictwo Benedyktynów TYNIEC


Przypisy:



[1] Katechizm jezuity Josepha Deharba,z 1847 roku, który potem był podstawą klasycznego niemieckiego katechizmu aż do wydań z 1955r.

[2]Ap 21,4

opr. mg/mg



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama