Naucz mnie, Panie, żarliwej modlitwy

O modlitwie niełatwo pisać, jeszcze trudniej się modlić. A jednak wysiłek się opłaca: to dzięki modlitwie człowiek poznaje samego siebie, a poznając prawdę o sobie, otwiera się także na spotkanie z Bogiem

Naucz mnie, Panie, żarliwej modlitwy

Modlitwa to punkt styku dwóch światów. Dlatego tak niełatwo o niej mówić i pisać, a jeszcze trudniej się modlić. Jednak wysiłek się opłaca - to właśnie dzięki modlitwie człowiek poznaje samego siebie, uczy się patrzeć na siebie oczami Boga. A stopniowo, odkrywając siebie, stając w prawdzie, zaczyna też uchylać rąbka tajemnicy samego Boga. Modlitwa jest spotkaniem, ale to spotkanie wymaga przygotowania. [MG]


„Przyprowadzę ich na moją świętą górę i rozweselę w moim domu modlitwy, całopalenia ich i ofiary będą przyjęte na moim ołtarzu, bo dom mój będzie nazwany domem modlitwy dla wszystkich narodów” (por. Iz 56,7). Dom mój będzie nazwany domem modlitwy. Kościół jest wspólnotą modlitwy, wspólnotą rozmodlonych, wołających do Boga i to jest to, co różni wspólnotę Kościoła od wszystkich innych. Oczywiście monaster jako szczególne miejsce modlitwy jest świadkiem i znakiem tej cechy Kościoła, która ma ogarniać wszystkich chrześcijan, ale jakby koncentruje się w tych ośrodkach modlitwy.

O modlitwie, drodzy bracia, niełatwo jest mówić, bo jest to rzeczywistość wykraczająca poza granice tego świata. Jest ona punktem styku dwóch światów, zetknięciem się człowieka z tym ineffabile Dei — Bogiem niepojętym. Każda prawdziwa modlitwa wkracza w sferę niewyrażalną. Jest to sprawa najbardziej osobista każdego człowieka. Tu bowiem znajduje się głęboki, tajemniczy punkt, gdzie się zawiązuje prawdziwa osobowość człowieka, gdzie kształtuje się jej najskrytsza głębia i skąd niejako wytryska. Tylko w modlitwie człowiek może poznać swoją tożsamość, owo tajemnicze nowe imię dane mu przez Boga (por. Ap 2,17), które stanowi jego najbardziej osobistą prawdę. Bez modlitwy człowiek siebie nie pozna i nie odnajdzie, został bowiem stworzony do życia twarzą w twarz z kimś.

 Władze duchowe — intelekt i wola — skierowane są istotowo nie ku podmiotowi, ale ku przedmiotowi poznania i chcenia, czyli ku miłości. Dlatego zwrócenie się ku sobie, egocentryzm, to metafizyczne uduszenie istoty duchowej i stan śmierci. Zamknięcie się w sobie i oderwanie od przedmiotu to istota potępienia i piekło. Grzech aniołów polegał właśnie na zwróceniu się ku sobie, upodobaniu w sobie i dlatego był aktem samobójczym. Osoba ludzka nie może się rozwinąć przez zajmowanie się sobą, pielęgnację i wzbogacanie swojej osobowości, zaokrąglanie swojego stanu posiadania. Rozwój może się dokonać tylko przez odniesienie ku drugiemu, przez to, co Pan Jezus nazywa „straceniem duszy swojej” (por. Mt 16, 25). Pełna integracja, doskonałe uproszczenie i dynamizacja ludzkiego ducha może się dokonać jedynie wtedy, gdy człowiek cały staje się miłością wpatrzoną w tego, który stoi naprzeciw niego. Na tę zasadniczą strukturę życia ludzkiego i w ogóle strukturę każdego ducha rzuca swoiste światło teologia Trójcy Świętej. Nie możemy oczywiście Boga ogarnąć ani zdefiniować, ale to, co w pewnej mierze jesteśmy w stanie pojąć o Trójjedynym Bogu, mówi nam, że Osoby Boskie są skierowane nawzajem ku sobie w takim stopniu, że teologia na Ich określenie nie znalazła lepszego pojęcia jak relatio substantialis — odniesienie substancjalne, totalne i nieskończone, utożsamiające się z Istotą Boską. Ojciec jest Ojcem — całą nieskończonością swego Bóstwa, ale Ojcem nie swoim, tylko Syna. Jak Ojciec jest cały ku Synowi, tak Syn jest Synem — całą nieskończonością swego Bóstwa, ale Synem nie swoim, tylko Ojca. Tak Ojciec cały jest ku Synowi, a Syn cały ku Ojcu. W tym wzajemnym udzielaniu się jest życie Trójjedynego Boga i źródło wszystkiego, co jest. Do tego niedostępnego sanktuarium Życia Bożego wprowadzeni zostaliśmy przez łaskę. Jak Syn zrodzony stoi przed Ojcem i wpatruje się w Jego Oblicze, tak i syn przybrany ma żyć ku Ojcu, przejść przez świat, idąc ku Ojcu.

Człowiek został powołany do życia twarzą w twarz z Niewidzialnym i Niepojętym i do patrzenia Mu w oczy. Dopiero wtedy człowiek staje się naprawdę sobą. Zdumiewająca wielkość człowieka tkwi właśnie w tej niemożności zrealizowania się inaczej niż w Bogu. Jak mówi św. Augustyn: Fecisti nos ad Te —  „Dla siebie nas Panie stworzyłeś”[1], dlatego Bóg wchodzi niejako w definicję człowieka. Głęboki tragizm ateizmu leży w tym, że „człowiek” i „ateista” to po prostu pojęcia sprzeczne. Cały rozwój sumienia człowieka zakorzenia się w konfrontacji z Bogiem. Małe dziecko nie posiada jeszcze zasad moralnych i pierwszą dziecięcą formą sumienia jest spojrzenie w oczy ojca czy matki, w których odczytuje ocenę moralną swego czynu. Później, kiedy człowiek dorasta, ma sumienie wyrobione według pewnych zasad moralnych, które uznaje i którymi kieruje się w życiu. Ale jeżeli ma zostać świętym, musi powrócić do pierwotnej formy sumienia przez spojrzenie w oczy. Wtedy ogólne zasady już nie wystarczają, ale potrzebne i niezastąpione jest światło osobistego kontaktu z żywą Osobą Boga i ciągła konfrontacja swego postępowania z Nim. Taka jest natura człowieka i jego powołanie.

Kiedy Bóg stworzył świat, nie miał z kim rozmawiać. Podobnie Adam przed stworzeniem Ewy. Bóg stworzył więc dla dialogu człowieka i dał mu swoje oblicze. Cała historia Starego i Nowego Testamentu to historia dialogu Boga z człowiekiem. Pismo święte mówi o rozmaitych perypetiach związanych z tą rozmową. Opowiada o tym, jak kontakt zrywany przez człowieka, był cierpliwie nawiązywany znów przez Boga, jak upokorzony powracał do dialogu z nim. Przez cały Stary Testament przebija tęsknota za Obliczem Bożym, bolesne poszukiwanie Boga przez człowieka, wygnańca z własnej winy. Ale dostrzegamy tam coś jeszcze bardziej wzruszającego: poszukiwanie oblicza człowieka przez Boga. Bóg wychodzi na spotkanie, zbliża się. Widzimy te poszczególne etapy zbliżania się Boga do człowieka. Już od razu po upadku nie pozostawił człowieka w rozpaczy, ale dał mu nadzieję. Potem, gdy powołał Abrahama, dał mu łaskę obcowania ze sobą i przygotowywał na tę obecność, którą później mamy w formie Namiotu Spotkania wędrującego przez pustynię, a następnie w formie Świątyni Jerozolimskiej — narodowego centrum religijnego, do którego pielgrzymowały rzesze Izraelitów na spotkanie z Nim. To spotkanie odbywało się przez obrzędy oraz rozmaite ofiary, które symbolizowały też ofiarę człowieka i Tego, który miał się stać Arcykapłanem i doprowadzić człowieka z powrotem do utraconego Oblicza Bożego. Pan Bóg tak szukał człowieka, że stał się człowiekiem, przyjął naszą naturę i stał się jednym z nas. Wędrował wśród ludzi, żył wśród ludzi i ludzi nauczał. Ale to Mu jeszcze nie wystarczyło — chciał być w nas. Chrystus mówi na Ostatniej Wieczerzy: Ad eum veniemus et mansionem apud eum faciemus — „Do niego przyjdziemy i mieszkanie w nim uczynimy” (por. J 14,23). Kto spożywa moje Ciało i Krew Moją pije, trwa we Mnie, a Ja w nim (J 6,56).

Bóg przez całe dzieje dążył do tego spotkania, zjednoczenia. Pismo święte opowiada nam, jak nastąpiło załamanie całego pierwotnego ładu stworzenia przez zerwanie ogniwa miłości, posłuszeństwa i obcowania człowieka z Bogiem. Z człowiekiem jest ściśle związane całe stworzenie widzialne i utrata Bożego Oblicza stała się katastrofą i przyczyną rozpadu nie tylko dla człowieka, ale dla całego pierwotnego ładu stworzenia. Oznacza to, że cały ów ład zawisł na jednym ogniwie łączącym ducha ludzkiego z Bogiem. Z tego zjednoczenia wypływa również wewnętrzny ład człowieka, jego wewnętrzna harmonia polegająca na podporządkowaniu niższych władz wyższym, ostatecznie przyporządkowanych rozumowi i woli, uświęconych i umocnionych przez Boga. Umysł człowieka pogrążony w Bogu z Niego czerpał siłę, która utrzymywała cały świat stworzony, zarówno w człowieku, jak i zewnętrzny w harmonii Bożej. Ale, jak już wspomnieliśmy, człowiek zerwał to łączące ogniwo przez nieposłuszeństwo. W rezultacie tego zerwania wszystko się rozsypało i stworzenie zbuntowało się przeciw swemu królowi, skoro ten zbuntował się przeciw Stwórcy. Tak człowiek rozsypał się wewnętrznie i przestał być panem nawet swojego własnego ciała. Rozsypał się również społecznie i przez wieki trwa walka o scalenie ludzkości, żeby ludzie nie rozszarpywali się wzajemnie. Jak mówimy w oficjum liturgii uroczystości Chrystusa Króla: Gentis peccati vulnere disagregate — „Narody rozbite, rozproszone raną grzechu”. Efekt jest skomplikowany jak każde rozsypanie, ale przyczyna jest prosta — zerwanie więzi z Bogiem. Tam gdzie odchodzi duch, zawsze objawia się nieskoordynowana wielkość. Ciało ludzkie, z którego uleciał duch, nie jest już jednym, skoordynowanym organizmem, ale mnóstwem form cząstkowych. Sztuka, z której uleciał geniusz, nie jest już zdolna do stworzenia potężnej syntezy, ale wyczerpuje się w mnóstwie mniejszych form. Życie moralne, gdy straci swe oparcie w bojaźni i miłości Boga, również się rozsypuje. Powstaje wtedy mnóstwo najróżniejszych odchyleń w najmniej spodziewanych kierunkach. Owo smutne bogactwo form ludzkiego grzechu stwarza nieprzebraną mnogość problemów. Ale cała ta mnogość jest wyrazem jednej rzeczywistości — odejścia od Boga. Duszpasterze tkwią w błędzie, jeśli rozdrabniają swój wysiłek na tropienie ścieżek, którymi człowiek odchodzi od Boga, zapominając o tym, że jeśli przyczyna jest jedna, to jedno też jest lekarstwo na ten stan — powrót do Źródła.

Dzisiejszy człowiek zdaje sobie sprawę ze swej tragicznej dezintegracji i rozbicia, do którego doszedł. Na tym tle powstaje nawet specjalna gałąź wiedzy. Higiena psychiczna jest nauką dość nową. Usiłuje ona człowieka zintegrować, scalić, bo zdaje sobie sprawę z jego głębokiego rozbicia. Medycyna też idzie coraz bardziej w głąb. Do niedawna usiłowano ograniczyć źródła wszelkich schorzeń do przyczyn somatycznych. Rozwój nerwic i studia nad nimi ukazały ogromną dziedzinę zjawisk psychologicznych i możliwość powstawania schorzeń organicznych na tle psychicznym. A dziś niektórzy psychiatrzy sięgają jeszcze głębiej i dostrzegają związek stanu zdrowia z ładem duchowym. Wspominają o konieczności uporządkowania swego stosunku do Boga jako warunku osiągnięcia równowagi psychicznej, a w związku z tym i fizycznej. Kiedy Junga zapytano, czy wierzy w istnienie Boga, to enigmatycznie odpowiedział: „Nie wiem, czy Bóg istnieje, ale wiem, że należy Go kochać i wypełniać jego przykazania, by być zdrowym”. Święty Paweł podaje nam lapidarny i twardy wykład higieny psychicznej w pierwszym rozdziale Listu do Rzymian, roztaczając przed nami przerażający obraz dezintegracji moralnej i społecznej pogaństwa, która ma jedną przyczynę — poganie nie chcieli uznać Boga (por. Rz 1,17—32). Rozleciał się człowiek przez wszystkie te grzechy przeciwko naturze, a wszystko to z tej jednej przyczyny — odszedł od Boga. Jeżeli dezintegracja nastąpiła przez oderwanie się od Boga, Źródła życia i ładu, to reintegracja nie jest możliwa przez moralne sklejanie człowieka z kawałków, ale jedynie przez nawiązanie zerwanego kontaktu z Bogiem.

Ewangeliczna niewiasta, która wydała wszystkie swoje majętności, mnóstwo pieniędzy na daremne leczenie, w końcu zrozumiała, że potrzeba tylko jednego, dotknięcia rąbka Jego szaty (por. Łk 8,43—48). Także dzisiejszemu przemądrzałemu i skomplikowanemu światu niczego tak nie potrzeba, jak prostego dotknięcia, w którym tkwi radykalne rozwiązanie mnogości jego problemów. Człowiek nie jest stracony, skoro ma jeszcze tę możliwość. Nikt prócz Boga samego nie może tak do końca człowieka ujarzmić, ani drugi człowiek, ani on sam. Bez łączności z Bogiem, bez życia przed Jego obliczem, powstają w człowieku wielkie stwardnienia pychy, na które bez modlitwy nie ma lekarstwa. Pozostają w nim całe połacie ciemności i pewien stan ślepoty, z którego nie ma wyjścia. Psalm mówi: Montes sicut cera fluxerunt ante faciem DominiGóry topnieją jak wosk przed obliczem Pana (Ps 97,5). Każde stworzenie przed Panem jest płynne. Także człowiek, by pokonać swoje wewnętrzne stwardnienia, potrzebuje właśnie tego, żeby ta twarda góra w nim spłynęła jak wosk przed obliczem Bożym. Kiedy człowiek zaczyna naprawdę się modlić, nie ma już sytuacji beznadziejnej i można spodziewać się dobra.

Gdy Ananiasz, jak opowiadają Dzieje Apostolskie, otrzymał od  Boga polecenie, by udać się do nawróconego Szawła, a bał się spotkania z tym niebezpiecznym prześladowcą chrześcijan, Bóg uspokoił go jednym zdaniem: „On się modli” (por. Dz 9,10—12). Człowiek, który się naprawdę modli, nie może być groźny, bo jest już w sferze Bożego działania. W najogólniejszym znaczeniu modlitwa jest nadprzyrodzonym, tajemniczym, żywym i rzeczywistym kontaktem z Bogiem, opartym na żywej wierze. Ta wiara jest jedyną naszą zdolnością przebicia się przez widzialność, świat, nas samych, naszą psychikę i nawiązania z Nim żywej łączności. Tylko wiara daje nam tę możliwość. Jest przedziwną mocą daną człowiekowi, mocą dotknięcia Boga. Jest to modlitwa w najbardziej fundamentalnym pojęciu żywego kontaktu. Kontakt ten wyraża się na różne sposoby, w różnych aktach modlitwy, ale zawsze jest fundamentalnym spotkaniem, które daje nam tylko wiara. Nikt nikogo nie może nauczyć wiary i modlitwy. Każdy ma nauczyć się jej od Ducha Świętego. Mimo to sprawa duszpasterstwa jest ogromnie ważna.

Nauczenie wszystkich prawd katechizmowych nie jest warte tego jednego — rozbudzenia silnej wiary i modlitwy. Jeżeli uda się to osiągnąć, jeśli poprowadzi się ludzi do życia życiem Bożym, które w nich jest, to choćby programy katechizmowe zostały ograniczone do minimum, będziemy mieli autentycznie żywych i znających Boga chrześcijan. A ponieważ jedynie istoty żywe zdolne są do asymilowania pokarmu, musi być w nich rozwinięta zdolność asymilacji, czyli życie wewnętrzne. Te dusze, chociaż ich wykształcenie religijne będzie niedostateczne, po niedługim czasie będą wiedziały o Bogu i religii więcej niż uczniowie, którzy przerobili wielokrotnie większe programy i mieli same piątki, ale nie zostali przez żywą wiarę i modlitwę wszczepieni w pień Chrystusowy. Napychanie głów wiadomościami bez rozbudzania życia duchowego to daremna praca, niezgodna z zasadniczą intencją samego twórcy Ewangelii. Dzieci, które były celujące w nauce religii, po paru latach niewiele pamiętają i na egzaminie przedmałżeńskim wykazują przerażającą ignorancję rzeczy Bożych i zupełny brak chrześcijańskiej postawy. Inaczej być nie może, bo gałązki przywiązane sznurkiem do pnia muszą odpaść, a pozostaną tylko te wszczepione, czyli chrześcijanie, którzy wierzą i modlą się. Bardzo ważnym wnioskiem jest nastawienie duszpasterstwa i katechizacji na ten centralny program pobudzania życia wiary i modlitwy. Taki program duszpasterski i katechetyczny może przyczynić się do odrodzenia samych kapłanów i katechetów.

Wiara i modlitwa jest centralnym problemem nie tylko w życiu zakonnym, ale w życiu chrześcijańskim w ogóle i w pracy duszpasterskiej Kościoła, która została powierzona również nam.

Piotr Rostworowski OSB, Wytrwale kochaj Boga, Wydawnictwo Benedyktynów TYNIEC



[1] Zob. Augustyn, Wyznania I.

opr. mg/mg



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama