Kobieta wobec Boga i ludzi

Kobieta, która zachowała normalne kobiece instynkty, nie będzie ideologiem doktryny, nie będzie krwawą bojowniczką. W jej naturze jest troska o drugą osobę – pisze s. Małgorzata Borkowska

Kobieta wobec Boga i ludzi

Pewien ksiądz profesor szedł kiedyś przez dziedziniec KUL-u, a naprzeciwko szły znajome studentki. Zawołał do nich: „Walczcie, walczcie, dziewczyny!” — a one zapytały: „Z kim?” Spojrzał z politowaniem: „Kobiety... Mężczyzna by zapytał przede wszystkim: O co?”

Jestem kobietą i jestem z tej odpowiedzi studentek dumna. Dla nas pierwszym odruchem, pierwszą myślą jest ktoś, nie coś. Kobieta, która zachowała normalne kobiece instynkty, nie może stać się ideologiem doktryny głoszącej, że w imię jakiegoś abstrakcyjnego dobra, choćby dobra ogólnie pojętej ludzkości, należy wyrżnąć jakąś część tej ludzkości, na przykład obszarników czy kapitalistów. Oczywiście może się zdarzyć, że kobieta zabiła w sobie, lub też w niej zabito, normalne odruchy kobiecej psychiki. No i wtedy mamy krwawą bojowniczkę: przykłady zna historia. Tylko że taka kobieta nigdy nie będzie szczęśliwa ani spokojna... i nigdy nie zrozumie, dlaczego nie jest szczęśliwa ani spokojna. Winnych będzie zawsze szukać poza sobą, i to ją uczyni jeszcze straszniejszą.

A jeżeli ważny jest dla nas ktoś, osoba, to oczywiście osoba pojedyncza, konkretny człowiek, a nie abstrakcyjna „ludzkość”. Nawet jeżeli mamy w naszej służbie do czynienia z mnóstwem jednostek, to są to właśnie dla nas jednostki, każda o własnym obliczu, własnych potrzebach, własnych dziejach i własnej psychice. Nie masy ani klasy. Tu mamy pewną łatwość w zrozumieniu Boga, który także stwarza jednostki właśnie, i każdą z nich kocha indywidualnie. Jeszcze w starożytności wielki mędrzec pogański, Platon, wyobrażał sobie, że w umyśle Boga istnieją tylko ogólne, wieczne idee, i to miało być właściwe widzenie rzeczy, boski punkt widzenia; a jednostki są tylko zmiennym i chwilowym odbiciem tych idei w materii, toteż nie są ważne. Platon miał tak wielki wpływ, że ktoś nie tak dawno nazwał całą historię filozofii jednym wielkim komentarzem do Platona. Byli i chrześcijańscy platonicy, ale mieli, trzeba to przyznać, trudne zadanie, bo z punktu widzenia nauki Chrystusa nic błędniejszego niż takie ujęcie. Chrystus Pan wprawdzie nie zajmował się teoriami, ale dał wystarczające dowody tego, jak dla Boga są ważne osoby, jednostki: zamiast zasiąść wśród idei, przyszedł szukać tego, co zginęło (...).

Ale nasza kobiecość kształtuje nie tylko nasz stosunek do ludzi; wpuśćmy ją także do swojego życia modlitwy i pozwólmy jej kształtować nasz stosunek do Boga. To mogą być rzeczy tak dla nas oczywiste, jak samo życie, ale może dobrze jest czasem zdać sobie z nich sprawę. Na przykład, czy nie traktujemy czasem Boga, jakby On był po prostu automatem do spełniania naszych życzeń, czymś istniejącym dla nasze wygody, zobowiązanym do akceptacji naszego punktu widzenia? Czymś, a nie Kimś?

Jestem kobietą, i nie obchodzi mnie coś; obchodzi mnie ktoś. Powiem bardzo mocno, nawet absurdalnie: nie obchodzi mnie religia, obchodzi mnie Bóg. Nie obchodzi mnie chrześcijaństwo, obchodzi mnie Chrystus. Różnica jest jasna. Religia, to postawa człowieka wobec Boga; to zbiór ludzkich przekonań, słusznych lub niesłusznych, i działań, lepszych lub gorszych, ale w każdym razie to jest wciąż tylko ludzkie myślenie, ludzkie działanie, jakoś po prostu tylko „ja”. A Bóg jest „Ty”.

Jak wygramolić się z zaklętego kręgu własnego „ja” i sięgnąć ku temu prawdziwemu „Ty”, jedynemu wiecznemu i doskonałemu, jedynemu naprawdę godnemu mojego daru miłości? Nie byłoby to w ludzkiej mocy, gdyby Bóg nie zrobił sam pierwszego kroku: ale zrobił, pierwszy nas umiłował (...), zabiega o nas, pragnie naszego serca. W społeczeństwach (a takich jest na ziemi większość), w których inicjatywa małżeńska należy zwyczajowo do mężczyzn, to właśnie my, kobiety, stajemy wobec Boga szczególnie jasno w pozycji tej wybranej, której On ofiarowuje swoje serce i oczekuje po niej odpowiedzi miłością na miłość.

A wobec tego, raczej niż tracić czas na abstrakcje, sięgnę do Pisma świętego i do tego najprostszego spisu prawd wiary, jakim jest katechizm; tam znajdę wiedzę o moim Bogu i moim Zbawicielu, żeby móc następnie zwrócić się do Niego myślą i sercem. Sigrid Undset w jednej ze swoich powieści opisuje młodego ateistę, który przypadkiem wynajął mieszkanie u katolickiej rodziny; pewnego dnia, wchodząc do kuchni, zastał tam pana domu, jak siedział i mówił różaniec. Pomyślał sobie: Co on ma za interesy do tego swojego Boga, że się tyle modli? — bo do głowy mu nie przyszło, że można się modlić bez interesu, po prostu dlatego, że się żyje w obecności umiłowanego Boga, i ta obecność co jakiś czas musi być wyraźnie dostrzeżona i uczczona.

Dzisiaj niewielu chrześcijan ćwiczy się specjalnie w pamiętaniu o obecności Boga. Ci tylko, których On jakoś szczególnie zauroczył i którzy stają świadomie do walki z własną słabością, żeby móc trwać przy Nim. Mimo to jednak w naszej świadomości trwa obraz Boga jako Kogoś obecnego, chciałoby się powiedzieć: przytomnego, zwracającego uwagę na bieg wydarzeń. Niektórym to nawet przeszkadza, czują się śledzeni, gdyż wyrobili sobie (albo im wyrobiono) obraz Boga sędziego lub zgoła policjanta. Jest to spaczenie nauki Chrystusa, ale nawet w tym spaczeniu obecne pozostaje podstawowe przekonanie, że Bóg jest Kimś, nie czymś; nie ideą, nie jakąś emanacją wszechświata, nie sumą bytów, ale tym najważniejszym TY, z którym może się spotkać moje ja.

Niedawno przeprowadzono ankietę, z której wynikało, że bardzo duży procent katolików nie wierzy w Boga osobowego. Zaszło, jak się zdaje, nieporozumienie terminologiczne: pytający użyli technicznego języka teologii, w którym „osobowy” znaczy tyle, co „ktoś świadomy własnego i cudzego istnienia, rozumny i wolny”. Pytani używali języka potocznego; „osoba” kojarzyła im się głównie z ludzką postacią, jak najsłuszniej więc odrzekali się idei Boga człekokształtnego: to dobre dla małp. Teolog by powiedział, że odrzucili herezję antropomorfizmu czyli wyobrażania sobie Boga na cielesny wzór ludzki. Trzeba ich było zapytać, czy wierzą w Boga, który ich widzi i czegoś od nich chce, a zapewne ankieta dałaby zupełnie inne wyniki. Niemniej czy wyniki ankiet są takie, czy inne, może to tylko świadczyć o większym lub mniejszym poplątaniu pojęć w społeczeństwie, a nie świadczy nic o Bogu. Do prawdy o Bogu nie dochodzi się przecież przez głosowanie, tak samo jak nie dochodzi się do niej przez chemiczny eksperyment.

Nie dochodzi się także do niej przez modne dzisiaj wschodnie techniki medytacji. Można, owszem, przy ich pomocy wyciszyć swoje nerwy, i to z jakichś przyczyn może być nawet cenne, ale taka „medytacja” modlitwą nie jest; człowiek kręci się w niej nadal wokół samego siebie, swoich potrzeb, swojego ja, a nie staje w obliczu Bożego „Ty”. Szukanie Boga to nie jest; a więc, z punktu widzenia nauki Chrystusa, nie prowadzi donikąd. Nie wszystkie bowiem religie „wychodzą na jedno”, jak się to zdaje i niewierzącym, i tym spośród wierzących, którzy sami nie wiedzą, w co wierzą. Najogólniej biorąc, są dwa typy przekonań religijnych: jeden uznający Boga osobowego (lub nawet, w chrześcijaństwie, Trój-osobowego), a drugi panteistyczny, uznający zamiast Boga jakieś wielkie, bezosobowe „wszystko”. Te dwa typy są ze sobą sprzeczne jak ogień i woda. Nie da się ich pogodzić, ani nie da się na dłuższą metę jednego drugim łatać, bez takiego pomieszania pojęć, w którym zdania przestają już cokolwiek znaczyć.

Oczywiście to wszystko, o czym tu teraz mówię, dotyczy zarówno mężczyzn, jak kobiet. Każdy człowiek jest wezwany do tego, by stanął twarzą w twarz ze swoim Stwórcą i Odkupicielem, odnalazł Jego miłość i odpowiedział na nią. Niemniej naszym wkładem, wkładem kobiet, jest to właśnie, że nam to przychodzi łatwiej, niejako odruchowo. Stąd większy procent w Kościele praktykujących kobiet niż mężczyzn i większa liczba w życiu ściśle kontemplacyjnym mniszek niż mnichów. Co to ma do rzeczy? A to jasne. Kiedy się dąży do kontaktu osobowego, ja-Ty, owo „Ty” staje się tak ważne, że przestajemy się oglądać na potrzeby i przeżycia swojego „ja”, tak samo, jak kiedy się ma do czynienia, na przykład, z kimś chorym, nad kim sprawuje się opiekę. A nie może być głębokiej modlitwy tam, gdzie człowiek chce przeżywać religijne wzruszenia i do tego przede wszystkim dąży: taki człowiek mierzy wartość modlitwy czułością osiągniętych na niej uczuć i kręci się nadal wokół własnej osi jak pies goniący własny ogon. Ze smutkiem słuchałam kiedyś, jak pewien ksiądz mówił, że za swój cel uważa dostarczanie wiernym przeżyć religijnych. Najwyraźniej chce trzymać tych wiernych na płyciźnie. Tymczasem prawdziwy kontakt, prawdziwa modlitwa musi prędzej czy później zacząć obywać się bez uczuciowych „przeżyć”; i właśnie tam, gdzie trzeba raczej znieść, niż zdziałać, raczej trwać w pustce, niż zaliczać kolejne osiągnięcia — tam kobiety są lepsze. Są po prostu lepiej do tego wyposażone.

Mężczyzna więcej uniesie, kobieta więcej zniesie. Zawsze bawił mnie ten tekst modlitwy na dzień św. Agnieszki: „Boże, który nawet słabość kobiecą obdarzasz łaską męczeństwa...” — czy jakoś podobnie. Autor tego tekstu najwyraźniej uważał, że słabość kobieca jest słabością pod każdym względem. Tymczasem, gdyby to był worek węgla, byłby rzeczywiście cud, gdyby go uniosła Agnieszka; ale skoro to było męczeństwo, większy cud był, że je zniósł Wawrzyniec. Kobieta, zaplanowana na ciążę i poród, ma większą zdolność do znoszenia cierpienia, byleby miała w tym osobowy cel: byleby wiedziała, dla kogo cierpi.

A może się też swoimi darami dzielić. Najciekawszy znany mi konkretny przykład jest następujący. Znam kapłana, który chciał napisać pracę z historii duchowości i wybrał sobie do tego celu siedemnastowieczne rozmyślania z pewnego nie istniejącego już klasztoru żeńskiego. Chrystocentryzm tych rozmyślań uderzył go już pierwszego dnia, kiedy do nich dotarł. Była to zresztą dla niego niespodzianka; nie wiem, co spodziewał się znaleźć i dlaczego to, co znalazł, tak bardzo go zaskoczyło, ale musiało być w jakimś kontraście z jego własną normalną tematyką modlitwy. Krótko później był Wielki Post i jakiś konfrater zaprosił tego księdza z rekolekcjami do swojej parafii. Parafia była w szczególnie trudnej sytuacji; splajtował zakład pracy, który zatrudniał duży procent tamtejszych mieszkańców, więc bezrobocie, bieda, beznadzieja. O czym do nich mówić? Mój znajomy, wciąż pod wrażeniem tych rozmyślań, mówił do nich o Chrystusie. I kościół był pełny: rekolekcjonista dawał tym ludziom to, czego im było najbardziej potrzeba, więc przychodzili go słuchać. A tak te dawno już nie żyjące mniszki, autorki rozmyślań, podzieliły się z kapłanem swoją postawą wobec Boga — z dobrym skutkiem.

To nam, kobietom, jest też szczególnie łatwo zrozumieć, że istnieje coś takiego, jak godność dziecka Bożego. Według Objawienia każdy człowiek jest przeznaczony do życia wiecznego i powołany do godności dziecka Bożego. Skoro więc raz zaczął istnieć, już istnieć nie przestanie, i to jako jednostka, indywidualny i niezastąpiony przedmiot miłości Trójcy Świętej. Nie roztopi się w jakimś wielkim wspólnym bycie, będzie już zawsze sobą. Nawet jeżeli na ziemi zdołał swoją osobowość okaleczyć, okroić, zamazać — przebudzi się z tego w chwili śmierci. A tutejsze jego wybory, interpretowane przez miłującego Sędziego, określą jego wieczność.

Jak każdą rzecz na świecie, tak i tę świadomość godności osoby ludzkiej można spaczyć i przerobić na egotyzm, egocentryzm, dziki indywidualizm. Trzeba oczywiście najpierw zapomnieć, że osobą jest każdy człowiek, nie tylko ja. Bóg zaryzykował stworzenie mnogości istot rozumnych i wolnych nie po to, żeby się ta mnogość wzajemnie pożarła, ale żeby się wzajemnie pokochała. Widocznie to jest możliwe.

A jak bardzo jest to celem stworzenia, widać z faktu, że Chrystus Pan nikomu nie ofiaruje możliwości doskonalenia, ukojenia czy uszczęśliwienia samego siebie bez związku z innymi ludźmi, bez zachowania ich praw, bez miłości. Przeciwnie, przestrzega nas, że nawet nasz modlitewny kontakt z Bogiem jest uzależniony od wysiłku, jaki włożyliśmy w miłość bliźniego. Nie ma w nauce Chrystusa doskonałości ani nawet kontemplacji pozbawionej wymiaru etycznego; nie ma „technik” i „metod”, które by skutkowały bez związku z nim. Tu oczywiście dochodzimy jeszcze raz do pojęcia Boga osobowego; jakąś bezosobową „doskonałość” można by bowiem kontemplować w oderwaniu od życia, ale Bóg Stwórca i Prawodawca nie pozwala oglądać siebie tym, którzy jednocześnie lekceważą Jego prawo.

I znowu, kobiety nie mają oczywiście monopolu na troskę o bliźniego, na czynną miłość. Ale jednak procent kobiet włączonych w taką pracę wielokrotnie przewyższa procent mężczyzn. Istnieją męskie zakony charytatywne, jak kamilianie, bonifratrzy i inni, ale wszystkie one razem wzięte nie dorównają liczbie jednego tylko żeńskiego zgromadzenia szpitalnego, takiego jak szarytki, boromeuszki czy siostry Matki Teresy. Sama zresztą Matka Teresa była wzorem i przykładem dla tych, którzy stykali się z jej działalnością, kobiet i mężczyzn. Dla niej to był najnaturalniejszy sposób życia. I trzeba rzec, że czasem ze zwyczaju, a czasem z wyboru, kobiety na ogół działają częściej przykładem niż słowem; chyba oczywiście, że są katechetkami i nauczycielkami. Ale w takim wypadku łatwiej im jest działać i jednym, i drugim.

Bóg zaryzykował stworzenie dwóch płci nie po to, żeby powstał antagonizm i dominacja, ale żeby była okazja do współpracy. Widocznie to jest możliwe. Właśnie dlatego, że męskość i kobiecość sięgają o wiele głębiej niż sam tylko podział funkcji rozrodczych, że obejmują całokształt fizycznej i psychicznej budowy człowieka, mogą się wzajemnie uzupełniać i wzajemnie ubogacać. Z tej samej też przyczyny, nie przestaje się być kobietą ani mężczyzną przez to, że się wybiera celibat. Po prostu podchodzi się inaczej niż większość ludzi, ale zgodnie ze swoim własnym darem i naturą, do służby Bożej, do wyłączności oddania się Bogu, do modlitwy. I znowu to jest obustronny dar. Różnie w dziejach z tym darem bywało! Wielu autorów monastycznych, mężczyzn oczywiście, patrzyło na mniszki jako na stworzenia niższego rzędu, które należy namawiać, żeby naśladowały mężczyzn, przynajmniej na ile to dla ich słabości możliwe. W pojęciu takich autorów wszelkie cnoty były męskie, a wszelkie słabości — żeńskie; i nie było większej pochwały, niż powiedzieć kobiecie, że się zachowała po męsku. Jeśli kobiety w to uwierzyły, to albo opuszczały ręce w przekonaniu, że i tak nic z nich nie będzie, albo robiły się na „typy męskie” — z karykaturalnym nieraz skutkiem. Niemniej nawet w tamtej epoce autentyczna świętość takiej np. Hildegardy, czy potem Teresy Wielkiej, bywała rozpoznawana; czasem z adnotacją w rodzaju „choć to kobieta, ale...”. Dzisiaj mamy te czasy już za sobą, różnorakość darów jest uznawana, przynajmniej w teorii, bez problemu. Tu i tam jakiś kaznodzieja jeszcze nie całkiem w nią wierzy, ale coraz rzadziej.

Reasumując, każdy ma, jak powiada św. Paweł, własny dar od Boga. I nie jest to ani mądre, ani wobec Boga wdzięczne, budować swoje życie na innym fundamencie, niż ten, który otrzymaliśmy. Nie jest on ani trochę gorszy niż jakikolwiek inny; jest punktem wyjścia, danym nam przez Boga do naszego rozwoju, jest tym zaopatrzeniem, jakie otrzymałyśmy na naszą drogę do Niego. Kobieta, która by w sobie zwalczała kobiecość, w przekonaniu, że znajdzie sobie coś lepszego, znajdzie tylko udrękę. Jak konkretnie ma tę kobiecość wykorzystać, to sprawa jej indywidualnego powołania; ale musi ją właśnie wykorzystać, a nie przekreślać.

Fragment książki „Materiały do monastycznej formacji zakonnej w zgromadzeniach żeńskich”

Małgorzata (Anna) Borkowska OSB, ur. w 1939 r., benedyktynka, historyk życia zakonnego, tłumaczka. Studiowała filologię polską i filozofię na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, oraz teologię na KUL-u, gdzie w roku 2011 otrzymała tytuł doktora honoris causa. Autorka wielu prac teologicznych i historycznych, felietonistka. Napisała m.in. nagrodzoną (KLIO) w 1997 roku monografię „Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII do końca XVIII wieku”. Wielką popularność zyskała wydając „Oślicę Balaama. Apel do duchownych panów” (2018). Obecnie wygłasza konferencje w ramach Weekendowych Rekolekcji Benedyktyńskich w Opactwie w Żarnowcu na Pomorzu, w którym pełni funkcję przeoryszy.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama